Bohun miał sporo szczęścia. Gdy rysia znaleźli bieszczadzcy leśnicy, był osłabiony do granic możliwości. Wcześniej prawdopodobnie próbował przeskoczyć przez ogrodzenie, którym otoczona była szkółka leśna, ale w momencie gdy dawał susa, jego łapa się zaklinowała i ryś zawisł na siatce. Dla dzikiego zwierzęcia taka sytuacja jest równoznaczna ze śmiercią, dlatego Bohun próbował odgryźć sobie łapę, żeby się uwolnić - nie dał rady.
W takim stanie leśnicy przywieźli rysia do Jacka Wąsińskiego. Ostatecznie łapy nie udało się uratować i weterynarz musiał podjąć decyzję o amputacji.
- Ryś bez łapy nie poradziłby sobie na wolności, dlatego musiał zostać w Leśnym Pogotowiu - mówi Jacek Wąsiński. - Pierwsze dni w klatce były dla niego traumą, ale potem przyzwyczaił się do nowych warunków. Miał do dyspozycji spory wybieg i szybko nauczył się chodzić na trzech łapach. Przedłużyliśmy mu życie o 5 lat, co dla rysi, które żyją łącznie kilkanaście lat, jest sporym okresem.
Bohun nie był jedynym rysiem. W sanatorium dla zwierząt towarzyszyli mu Jaś i Małgosia - rodzeństwo, które przewieziono do Mikołowa z zoo we Wrocławiu. Kilka dni po urodzeniu matka porzuciła kocięta. Na domiar złego okazało się, że oba są niewidome. U Jacka Wąsińskiego nie tylko znalazły nowy dom, ale zrobiły nawet karierę filmową.
- Rzeczywiście tak było! - potwierdza Wąsiński. - Zagrały w "Sadze prastarej puszczy", fabularyzowanym filmie przyrodniczym. Reżyser Jan Walencik zgłosił się do mnie, bo szukał ułożonych rysi, które by u niego zagrały. Uznałem, że to dobry pomysł.
To nie jest zoo
Przed płotem zwierzęcego sanatorium w Mikołowie ustawiła się w czwartek kolejka dzieci wracających ze szkoły. Kuba, Maciek i Maurycy najpierw wskakiwali jeden na drugiego, a później obserwowali przez szczeliny, co się dzieje za płotem.
- Najfajniejszy jest ten dzik, bo jak się coś do niego mówi - to chrumka! - mówią chłopcy. - Czasami mu podrzucimy jakieś jabłko albo kanapki. Zjada wszystko, a mama nie krzyczy później w domu, że "znowu w szkole nic nie zjadłem".
Jacek Wąsiński przyznaje, że bardzo często ciekawscy podchodzą pod bramę Leśnego Pogotowia i pytają, czy mogliby je zwiedzić.
- Ludziom kojarzy się to miejsce z zoo, bo są tu wybiegi i mnóstwo dzikich zwierząt: sowy, orły, sarny, łosie, kozy, kuny, dziki itp. - dodaje. - Chcieliby wejść, porobić zdjęcia, pogłaskać je... ale to niemożliwe. Zamysł pogotowia jest taki, by jak najszybciej zrehabilitować zwierzaka i wypuścić go na wolność. Żeby było to możliwe, to musi pozostać dziki. Musi się bać ludzi i nie można go oswajać. Im więcej kontaktu ma z człowiekiem, tym gorzej. Takie wycieczki byłyby dla tych istot zabójcze.
W Leśnym Pogotowiu żyje obecnie ok. 350 zwierząt. Z każdym z nich wiąże się inna historia i inny powód, dla którego musiały tutaj zostać. Dla ptaków najczęstszą przyczyną uziemienia jest złamane skrzydło, które po rekonwalescencji nie odzyskuje już pełnej sprawności. Niektóre ssaki przywożone są tu natomiast oswojone i nie da się ich przyzwyczaić do wolności. Zwierzęta, które tu zamieszkały są jednak w mniejszości wobec do tych, które wyzdrowiały i opuściły ośrodek. Rocznie trafia tutaj aż tysiąc schorowanych osobników i zdecydowana większość wraca do lasów.
- Zasada jest taka, że nie nadajemy imion zwierzakom, które mają stąd wyjść, a kontakt ograniczany jest do absolutnego minimum - tłumaczy.
Bodyguard i ferajna
Bocian Bodzio trafił do ośrodka w Mikołowie 10 lat temu. Można bezsprzecznie powiedzieć, że to szeryf wśród wszystkich uziemionych ptaków. Większość z nich mimo oswojenia raczej trzyma się na dystans do ludzi. Natomiast Bodzio to towarzyski typ. Na widok Jacka "łasi się" i wyciąga głowę, żeby go głaskać. A jak ktokolwiek zbliży się do jego pana, to potrafi boleśnie podziobać.
- Właśnie dlatego nazwaliśmy go Bodyguard, czyli w skrócie Bodzio - dodaje Jacek.
Wśród zwierząt z opolskich lasów najczęściej trafiają tutaj ptaki. Dla przykładu jednym z ostatnich pacjentów była samiczka bielika.
- Natrafiliśmy na nią na leśnej ścieżce - wspomina Ryszard Miller, nadleśniczy ze Strzelec Opolskich. - Bielik chodził po ziemi, co nie jest naturalnym zachowaniem dla tych ptaków. Dlatego schwytaliśmy go i przekazaliśmy do Leśnego Pogotowia.
Po przewiezieniu okazało się, że samiczka jest zatruta. Prawdopodobnie padła ofiarą hodowców ryb, którzy podrzucają podtrute mięso, żeby walczyć z dzikim ptactwem, które żeruje na stawach.
Choć jej stan był zły, to w marcu tego roku, po półrocznej rekonwalescencji, mogła wrócić do domu. Jacek Wąsiński wypuścił ją w lasach pod Strzelcami Opolskimi.
Z kolei puszczyk mszarny, przez ludzi zwany po prostu sową, trafił tutaj z opolskiego zoo. Musiał się przeprowadzić w te strony, bo był zbyt blisko spokrewniony ze współlokatorami z klatki. Kierownictwo zoo chciało uniknąć takiej niezdrowej krzyżówki.
Ale nie zawsze wszystko idzie po myśli opiekuna. Dwa lata temu do ośrodka trafiły dwa łosie z Lubelszczyzny, które utknęły na krze dryfującej po Bugu. Najpierw była dramatyczna akcja ratunkowa, a później walka o życie tych zwierząt. Żaden z ośrodków w kraju nie chciał ich przyjąć. Jacek Wąsiński wyciągnął rękę jako jedyny, ale łosie trafiły tutaj zbyt późno. Ich stan był tak fatalny, że nie miały szans przeżyć. W związku z tym weterynarz musiał podjąć decyzję o ich uśpieniu. To było najbardziej humanitarne rozwiązanie.
- W takich chwilach zawsze czuje się żal i rozgoryczenie, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdemu zwierzęciu jestem w stanie pomóc - przyznaje Wąsiński.
Pasja od 20 lat
Przygoda Jacka Wąsińskiego z Leśnym Pogotowiem zaczęła się w 1993 roku. Wtedy zgłosili się do niego robotnicy, którzy znaleźli w lesie pod Zabrzem małą sarenkę. Myśleli, że ją ratują, a prawdę mówiąc postąpili fatalnie, bo sarna przez pierwsze tygodnie wychowuje małe w taki sposób, że przychodzi do dziecka tylko kilka razy w ciągu dnia.
Robotnikom wydawało się, że została ona porzucona, a w rzeczywistości jej dziecko pozostawało w tym czasie w ukryciu. Leśniczy przygarnął wtedy sarenkę do siebie, bo robotnicy kompletnie nie potrafili się nią opiekować - karmili ją z brudnej butelki i do tego skwaśniałym mlekiem. Sarenka nie żyła długo. Pan Jacek zrozumiał wtedy, że gdyby wcześniej trafiła w odpowiednie ręce, to prawdopodobnie by przeżyła. On sam z racji zamiłowania do zwierząt miał wtedy teoretyczną wiedzę na temat tego, jak należy się nimi opiekować.
- Gdy poszła fama, że tu w Mikołowie jest taki wariat, który pomaga dzikim zwierzętom, ludzie zaczęli zwozić z okolicy wszystkie schorowane "znajdy" - śmieje się Wąsiński.
Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych początkowo nieco z niepokojem patrzyła na to, jak szybko rozrasta się ośrodek. Tadeusz Norman, nadleśniczy w Nadleśnictwie Katowice, dziś się temu nie dziwi.
- To były czasy, gdy w przepisach nie było słowa o takich placówkach, nadleśnictwo nie miało w swoim statucie słowa na ten temat i ogólnie brakowało pieniędzy na wszystko, włącznie z wypłatami - wspomina Norman. - Na szczęście dzięki pasji i uporowi pana Jacka wszystko się jakoś ułożyło.
Dziś trafia tu niemal każdego dnia po kilka zwierzaków. Tylko w tym miesiącu Leśne Pogotowie pomogło 130 pacjentom.
Dyżur 24 godz. na dobę
Typowy dzień pracy Jacka Wąsińskiego zaczyna się o 5 rano. Trzeba wtedy ugotować 15 litrów mleka, naszykować 50 kg mięsa i dwa razy tyle zboża. Leśnik z Mikołowa zbiera też w lesie liściarkę. Po porze karmienia trzeba w klatkach posprzątać, a w międzyczasie przyjąć nowych pacjentów, niektóre przypadki skonsultować z weterynarzem. Tak wygląda praca przez 7 dni w tygodniu. Nocą Jacek Wąsiński pełni natomiast swego rodzaju dyżury, bo nieraz zdarzało się, że ktoś przywoził zwierzę, gdy było już po zmroku. W pracy w miarę możliwości pomagają mu żona i syn.
Choć pan Jacek całkowicie poświęcił dla zwierzą prywatne życie, a za pracę dostaje pensję, jak każdy inny leśnik, to od czasu do czasu spotyka się z zarzutami:
- Czy to nie jest zbyt duża ingerencja człowieka w dziką przyrodę? Przecież selekcja naturalna opiera się właśnie na tym, że najsłabsze osobniki giną... - słyszy średnio kilka razy w miesiącu.
- Ale to błędne rozumowanie - uważa Wąsiński. - Jako ludzie podporządkowaliśmy sobie Ziemię, zabierając zwierzętom lasy, czyli ich naturalne środowisko. Wiele nieszczęść, które ich spotyka, nie wydarzyłyby się, gdyby nie człowiek. Dlatego mamy moralny obowiązek im pomagać. A jeżeli ktoś uważa, że jest to ingerencja w przyrodę, to najpierw powinien sam zrezygnować z wszelkich technologii i wrócić na drzewo. Inaczej będzie tkwić w hipokryzji.
Pod adresem ludzkiego gatunku Jacek ma jeszcze jedną uwagę.
- Wiele osób kompletnie nie potrafi obchodzić się ze zwierzętami - mówi. - Najgorsze są przypadki, kiedy ludzie sprowadzają do domu np. egzotycznego legwana czy węża, a gdy im się znudzi - wyrzucają go na śmietnik. Wydaje im się, że zwierzę nie czuje, nie myśli. A to nieprawda.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?