Dr Dolittle z Mikołowa

Mirosław Wąsiński
Jaś, bohater "Sagi Prastarej Puszczy”, w objęciach Jacka Wąsińskiego.
Jaś, bohater "Sagi Prastarej Puszczy”, w objęciach Jacka Wąsińskiego. Mirosław Wąsiński
Jacek Wąsiński, leśnik z Mikołowa, prowadzi nietypowy dom dla dzikich zwierząt. Paradoksalnie zależy mu na tym, by zwierzęta nie czuły się u niego jak w domu, ale opuściły go jak najszybciej. Do Leśnego Pogotowia trafiają zwierzęta z całej Polski - wiele z nich pochodzi z Opolszczyzny, na przykład zatruty przez ludzi bielik.

Bohun miał sporo szczęścia. Gdy rysia znaleźli bieszczadzcy leśnicy, był osłabiony do granic możliwości. Wcześniej prawdopodobnie próbował przeskoczyć przez ogrodzenie, którym otoczona była szkółka leśna, ale w momencie gdy dawał susa, jego łapa się zaklinowała i ryś zawisł na siatce. Dla dzikiego zwierzęcia taka sytuacja jest równoznaczna ze śmiercią, dlatego Bohun próbował odgryźć sobie łapę, żeby się uwolnić - nie dał rady.

W takim stanie leśnicy przywieźli rysia do Jacka Wąsińskiego. Ostatecznie łapy nie udało się uratować i weterynarz musiał podjąć decyzję o amputacji.

- Ryś bez łapy nie poradziłby sobie na wolności, dlatego musiał zostać w Leśnym Pogotowiu - mówi Jacek Wąsiński. - Pierwsze dni w klatce były dla niego traumą, ale potem przyzwyczaił się do nowych warunków. Miał do dyspozycji spory wybieg i szybko nauczył się chodzić na trzech łapach. Przedłużyliśmy mu życie o 5 lat, co dla rysi, które żyją łącznie kilkanaście lat, jest sporym okresem.

Bohun nie był jedynym rysiem. W sanatorium dla zwierząt towarzyszyli mu Jaś i Małgosia - rodzeństwo, które przewieziono do Mikołowa z zoo we Wrocławiu. Kilka dni po urodzeniu matka porzuciła kocięta. Na domiar złego okazało się, że oba są niewidome. U Jacka Wąsińskiego nie tylko znalazły nowy dom, ale zrobiły nawet karierę filmową.

- Rzeczywiście tak było! - potwierdza Wąsiński. - Zagrały w "Sadze prastarej puszczy", fabularyzowanym filmie przyrodniczym. Reżyser Jan Walencik zgłosił się do mnie, bo szukał ułożonych rysi, które by u niego zagrały. Uznałem, że to dobry pomysł.

To nie jest zoo

Przed płotem zwierzęcego sanatorium w Mikołowie ustawiła się w czwartek kolejka dzieci wracających ze szkoły. Kuba, Maciek i Maurycy najpierw wskakiwali jeden na drugiego, a później obserwowali przez szczeliny, co się dzieje za płotem.

- Najfajniejszy jest ten dzik, bo jak się coś do niego mówi - to chrumka! - mówią chłopcy. - Czasami mu podrzucimy jakieś jabłko albo kanapki. Zjada wszystko, a mama nie krzyczy później w domu, że "znowu w szkole nic nie zjadłem".

Jacek Wąsiński przyznaje, że bardzo często ciekawscy podchodzą pod bramę Leśnego Pogotowia i pytają, czy mogliby je zwiedzić.

- Ludziom kojarzy się to miejsce z zoo, bo są tu wybiegi i mnóstwo dzikich zwierząt: sowy, orły, sarny, łosie, kozy, kuny, dziki itp. - dodaje. - Chcieliby wejść, porobić zdjęcia, pogłaskać je... ale to niemożliwe. Zamysł pogotowia jest taki, by jak najszybciej zrehabilitować zwierzaka i wypuścić go na wolność. Żeby było to możliwe, to musi pozostać dziki. Musi się bać ludzi i nie można go oswajać. Im więcej kontaktu ma z człowiekiem, tym gorzej. Takie wycieczki byłyby dla tych istot zabójcze.

W Leśnym Pogotowiu żyje obecnie ok. 350 zwierząt. Z każdym z nich wiąże się inna historia i inny powód, dla którego musiały tutaj zostać. Dla ptaków najczęstszą przyczyną uziemienia jest złamane skrzydło, które po rekonwalescencji nie odzyskuje już pełnej sprawności. Niektóre ssaki przywożone są tu natomiast oswojone i nie da się ich przyzwyczaić do wolności. Zwierzęta, które tu zamieszkały są jednak w mniejszości wobec do tych, które wyzdrowiały i opuściły ośrodek. Rocznie trafia tutaj aż tysiąc schorowanych osobników i zdecydowana większość wraca do lasów.

- Zasada jest taka, że nie nadajemy imion zwierzakom, które mają stąd wyjść, a kontakt ograniczany jest do absolutnego minimum - tłumaczy.

Bodyguard i ferajna

Bocian Bodzio trafił do ośrodka w Mikołowie 10 lat temu. Można bezsprzecznie powiedzieć, że to szeryf wśród wszystkich uziemionych ptaków. Większość z nich mimo oswojenia raczej trzyma się na dystans do ludzi. Natomiast Bodzio to towarzyski typ. Na widok Jacka "łasi się" i wyciąga głowę, żeby go głaskać. A jak ktokolwiek zbliży się do jego pana, to potrafi boleśnie podziobać.

- Właśnie dlatego nazwaliśmy go Bodyguard, czyli w skrócie Bodzio - dodaje Jacek.
Wśród zwierząt z opolskich lasów najczęściej trafiają tutaj ptaki. Dla przykładu jednym z ostatnich pacjentów była samiczka bielika.

- Natrafiliśmy na nią na leśnej ścieżce - wspomina Ryszard Miller, nadleśniczy ze Strzelec Opolskich. - Bielik chodził po ziemi, co nie jest naturalnym zachowaniem dla tych ptaków. Dlatego schwytaliśmy go i przekazaliśmy do Leśnego Pogotowia.

Po przewiezieniu okazało się, że samiczka jest zatruta. Prawdopodobnie padła ofiarą hodowców ryb, którzy podrzucają podtrute mięso, żeby walczyć z dzikim ptactwem, które żeruje na stawach.

Choć jej stan był zły, to w marcu tego roku, po półrocznej rekonwalescencji, mogła wrócić do domu. Jacek Wąsiński wypuścił ją w lasach pod Strzelcami Opolskimi.

Z kolei puszczyk mszarny, przez ludzi zwany po prostu sową, trafił tutaj z opolskiego zoo. Musiał się przeprowadzić w te strony, bo był zbyt blisko spokrewniony ze współlokatorami z klatki. Kierownictwo zoo chciało uniknąć takiej niezdrowej krzyżówki.

Ale nie zawsze wszystko idzie po myśli opiekuna. Dwa lata temu do ośrodka trafiły dwa łosie z Lubelszczyzny, które utknęły na krze dryfującej po Bugu. Najpierw była dramatyczna akcja ratunkowa, a później walka o życie tych zwierząt. Żaden z ośrodków w kraju nie chciał ich przyjąć. Jacek Wąsiński wyciągnął rękę jako jedyny, ale łosie trafiły tutaj zbyt późno. Ich stan był tak fatalny, że nie miały szans przeżyć. W związku z tym weterynarz musiał podjąć decyzję o ich uśpieniu. To było najbardziej humanitarne rozwiązanie.

- W takich chwilach zawsze czuje się żal i rozgoryczenie, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdemu zwierzęciu jestem w stanie pomóc - przyznaje Wąsiński.

Pasja od 20 lat

Przygoda Jacka Wąsińskiego z Leśnym Pogotowiem zaczęła się w 1993 roku. Wtedy zgłosili się do niego robotnicy, którzy znaleźli w lesie pod Zabrzem małą sarenkę. Myśleli, że ją ratują, a prawdę mówiąc postąpili fatalnie, bo sarna przez pierwsze tygodnie wychowuje małe w taki sposób, że przychodzi do dziecka tylko kilka razy w ciągu dnia.

Robotnikom wydawało się, że została ona porzucona, a w rzeczywistości jej dziecko pozostawało w tym czasie w ukryciu. Leśniczy przygarnął wtedy sarenkę do siebie, bo robotnicy kompletnie nie potrafili się nią opiekować - karmili ją z brudnej butelki i do tego skwaśniałym mlekiem. Sarenka nie żyła długo. Pan Jacek zrozumiał wtedy, że gdyby wcześniej trafiła w odpowiednie ręce, to prawdopodobnie by przeżyła. On sam z racji zamiłowania do zwierząt miał wtedy teoretyczną wiedzę na temat tego, jak należy się nimi opiekować.

- Gdy poszła fama, że tu w Mikołowie jest taki wariat, który pomaga dzikim zwierzętom, ludzie zaczęli zwozić z okolicy wszystkie schorowane "znajdy" - śmieje się Wąsiński.
Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych początkowo nieco z niepokojem patrzyła na to, jak szybko rozrasta się ośrodek. Tadeusz Norman, nadleśniczy w Nadleśnictwie Katowice, dziś się temu nie dziwi.

- To były czasy, gdy w przepisach nie było słowa o takich placówkach, nadleśnictwo nie miało w swoim statucie słowa na ten temat i ogólnie brakowało pieniędzy na wszystko, włącznie z wypłatami - wspomina Norman. - Na szczęście dzięki pasji i uporowi pana Jacka wszystko się jakoś ułożyło.

Dziś trafia tu niemal każdego dnia po kilka zwierzaków. Tylko w tym miesiącu Leśne Pogotowie pomogło 130 pacjentom.

Dyżur 24 godz. na dobę

Typowy dzień pracy Jacka Wąsińskiego zaczyna się o 5 rano. Trzeba wtedy ugotować 15 litrów mleka, naszykować 50 kg mięsa i dwa razy tyle zboża. Leśnik z Mikołowa zbiera też w lesie liściarkę. Po porze karmienia trzeba w klatkach posprzątać, a w międzyczasie przyjąć nowych pacjentów, niektóre przypadki skonsultować z weterynarzem. Tak wygląda praca przez 7 dni w tygodniu. Nocą Jacek Wąsiński pełni natomiast swego rodzaju dyżury, bo nieraz zdarzało się, że ktoś przywoził zwierzę, gdy było już po zmroku. W pracy w miarę możliwości pomagają mu żona i syn.

Choć pan Jacek całkowicie poświęcił dla zwierzą prywatne życie, a za pracę dostaje pensję, jak każdy inny leśnik, to od czasu do czasu spotyka się z zarzutami:

- Czy to nie jest zbyt duża ingerencja człowieka w dziką przyrodę? Przecież selekcja naturalna opiera się właśnie na tym, że najsłabsze osobniki giną... - słyszy średnio kilka razy w miesiącu.

- Ale to błędne rozumowanie - uważa Wąsiński. - Jako ludzie podporządkowaliśmy sobie Ziemię, zabierając zwierzętom lasy, czyli ich naturalne środowisko. Wiele nieszczęść, które ich spotyka, nie wydarzyłyby się, gdyby nie człowiek. Dlatego mamy moralny obowiązek im pomagać. A jeżeli ktoś uważa, że jest to ingerencja w przyrodę, to najpierw powinien sam zrezygnować z wszelkich technologii i wrócić na drzewo. Inaczej będzie tkwić w hipokryzji.

Pod adresem ludzkiego gatunku Jacek ma jeszcze jedną uwagę.

- Wiele osób kompletnie nie potrafi obchodzić się ze zwierzętami - mówi. - Najgorsze są przypadki, kiedy ludzie sprowadzają do domu np. egzotycznego legwana czy węża, a gdy im się znudzi - wyrzucają go na śmietnik. Wydaje im się, że zwierzę nie czuje, nie myśli. A to nieprawda.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska