Enduro. Szybko jedziesz, bezpiecznie lądujesz

Mariusz Matkowski
Enduro - terenowa jazda na motorze to elitarny sport, dla szczególnie zawziętych.
Enduro - terenowa jazda na motorze to elitarny sport, dla szczególnie zawziętych. Mariusz Matkowski
Prędkość, rywalizacja, adrenalina, zmaganie się z samym sobą i trasą, ale także wypadki i kontuzje. To wszystko towarzyszy motocyklistom terenowym startującym w opolskich barwach, którzy odnoszą coraz większe sukcesy.

Wojciech Rencz, mistrz świata - lat 40, na motorze 30 lat, prowadzi sklep z motocyklami we Wrocławiu.

Andrzej Gruntowski - lat 34, na motorze 22 lata, prowadzi sklep z częściami i serwis samochodów dostawczych i ciężarowych w Opolu,

Marcin Małek - lat 34, na motorze 17 lat, prowadzi serwis motocykli w Opolu.

Andrzej Hawryluk, lat 49, na motorze 6 lat, właściciel firmy budowlanej z Opola.

Jakub Kucharski - lat 19, na motorze 5 lat, uczeń Zespołu Szkół Elektrycznych w Jeleniej Górze.

Zawodowcy

Wszystkich połączyła wielka miłość do motocykli i ścigania terenowego. W enduro zmagają się co prawda w pięknych okolicznościach przyrody, ale z wymagającymi naturalnymi trasami o nawierzchniach asfaltowych i terenowych. Jeżdżą w upale i deszczu, po pagórkach, lasach, przez piasek i błoto, pokonując przeszkody podczas prób sprawnościowych.

W motocrossie mierzą się zaś ze specjalnie przygotowanym sztucznym torem, usypanym najczęściej z piasku, gliny lub ziemi, na którym są zlokalizowane pagórki, po których pokonaniu motocyklista wyskakuje w górę i "leci" w powietrzu. Trzeba jechać szybko i bezpiecznie lądować. Wreszcie cross-county - to połączenie dwóch poprzednich. Zawodnik pokonuje wytyczoną trasę przez półtorej godziny, a wygrywa ten, który przejedzie najwięcej "kółek".

I właśnie w to "bawią" się reprezentanci opolskiego Hawi Racing Team. Choć, jak podkreślają, nie są zawodowcami, to jeżdżą zawodowo, startują regularnie i co najważniejsze z powodzeniem w zawodach Pucharu Polski, mistrzostwach Polski, Europy i świata. Sportowi poświęcają znaczną część życia, ale to nie zawód, tylko pasja. W kraju mamy wprawdzie profesjonalistów, takim jest "Teddy" Błażusiak, który żyje z enduro, ale w niego zainwestowali rodzice, miał wielki talent i równie wielkie szczęście. Udało się zaistnieć. Jest jednak odosobnionym przypadkiem potwierdzającym regułę, że z enduro w Polsce nie da się żyć.

Prawdziwa amatorka

- W Polsce góra trzech zawodników utrzymuje się z enduro i może gdybym urodził się 15 lat później, to miałbym szansę na jazdę w grupie zawodowej i życie ze sportu - mówi były mistrz świata Wojciech Rencz. - Enduro nie przyciąga sponsorów i pieniędzy. Dla przykładu najlepszy żużlowiec w Polsce za punkt dostaje osiem tysięcy złotych, a tych może w jednym meczu zrobić dziesięć. Ja osiem tysięcy zarobię w pięć lat. Za jedną wygraną eliminację mistrzostw Polski, czyli najważniejszej krajowej imprezy dostałem 250 złotych, a tych eliminacji jest w roku osiem. Dlatego zawodowo podchodzimy do sportu, startujemy z najlepszymi, ale jesteśmy pasjonatami.

- Jeżeli porównać nas z Zachodem, to mamy w Polsce czystą amatorkę - dodaje lider opolskiego zespołu Marcin Małek. - Nagrody za udział w zawodach są symboliczne i startujemy dla własnej przyjemności. Inwestujemy w siebie, wspiera nas sponsor, ale tak naprawdę jesteśmy sami sobie sterem i żeglarzem. Sami dbamy o sprzęt, sami za wszystko płacimy, sami się przygotowujemy do zawodów. Na Zachodzie są już zawodowe teamy związane z konkretnymi markami i sponsorami. Choć o tym głośno się nie mówi, to kontrakt zawodnika z takiej grupy wynosi na jeden sezon około 600-800 tysięcy złotych.

- Na początku lat 90. były propozycje zawodowe, byłem w Holandii, Belgii i Włoszech - dodaje Rencz. - Dziś jest już zdecydowanie za późno, a kasa przeszła koło nosa.

- Chciałbym to robić zawodowo - dodaje najmłodszy w ekipie Jakub Kucharski. - Na razie w Polsce nie ma na to szans, ale może z czasem enduro zyska na medialności i wejdą do tego sportu pieniądze. Inaczej jedyną szansą jest wyjazd za granicę, a o taki kontrakt trudno.

Kasa, kasa, kasa

Nawet traktując enduro jako hobby podszyte chęcią rywalizacji i pokazania się na trasie - nie jest to pasja dla wszystkich, wiele zależy bowiem od zasobności portfela i to najczęściej prywatnego. Profesjonalny motocykl do enduro kosztuje około 35 tysięcy złotych, do tego trzeba zarezerwować jakieś 7 tysięcy złotych na poprawki serwisowe i dopasowanie motocykla pod zawodnika. Po każdych zawodach trzeba kupić dwie nowe opony za 600 złotych, kolejne 600 złotych to wymiana oleju i klocków hamulcowych, a 1000 złotych trzeba mieć na ogólne przygotowania, w tym zawieszenia. W efekcie po dwóch rundach mistrzostw kraju nasi motocykliści muszą zainwestować około 2500 zł. Nagroda za ich wygranie to 500 zł.

- Do tego trzeba doliczyć koszty dojazdu, hotelu, wyżywienia - zaznacza Gruntowski. - To nie jest hobby dla wszystkich, bo trzeba mieć pieniądze, ale też predyspozycje.

- Na jeden sezon potrzebuję około 50 tysięcy złotych i to wystarcza do zdobycia tytułu w kraju, ale o niczym więcej nie pozwala marzyć - mówi Rencz.

- Weekendowo na motorze może pojeździć każdy, bez większego przygotowania - uważa Małek. - Ale już udział w zawodach to konieczność przygotowania się pod względem kondycyjnym i sprzętowym. Dlatego codziennie przed pracą bądź po niej dwie godziny poświęcam na trening, a to jest absolutne minimum.

Tak się rodzą pasje

Przygoda ze sportami motorowymi zaczynała się w przypadku niemal każdego z naszych bohaterów od dziecięcego zachwytu, jazdy po bezdrożach na poczciwej "wuesce" lub późniejszej motorynce.

- Zacząłem jeździć po podwórku motorynką, potem poszedłem na rozgrywane niedaleko domu zawody enduro i zapragnąłem też się tak pościgać, zwłaszcza że jeździł mój brat i chciałem być taki jak on - opowiada Kucharski. - Udało się załatwić pierwszy motor i zacząłem trenować, kiedy miałem 14 lat. Potem przyszły pierwsze starty.

A te oznaczają już konieczność codziennego treningu, pracy nad sobą i sprzętem, pieniędzy oraz czasu, gdyż na sam dojazd i udział w zawodach trzeba zarezerwować co najmniej trzy dni.

- Po imprezie trzeba wyczyścić motocykl i to zajmuje jeden dzień, dwa dni trwa przygotowanie sprzętu, w piątek jest wyjazd na zawody, w weekend start, a jeszcze musi być czas na trening kondycyjny, bo inaczej człowiek nie da rady na trasie - wylicza Gruntowski. - Do tego praca zawodowa przez osiem godzin i obowiązki rodzinne. Każdy dzień jest wypełniony po brzegi.

A wszystko, w przypadku Gruntowskiego, zaczęło się od podglądania sąsiada, który trenował i jeździł w zawodach, mieszkał dwa domy dalej w Dąbrowie. Od piątego roku życia miał styczność z motorami i musiała się z czasem pojawić chęć spróbowania swoich sił. Zaczynał od motocykli "zabytków", potem były coraz lepsze i wreszcie debiut w zawodach na profesjonalnym sprzęcie.

- Jak każdy młody chłopak chciałem spróbować jazdy na motorze, potem przyszła chęć poznania sprzętu, ulepszania go i wreszcie pokazania się w zawodach - wspomina Małek. - Profesjonalny motocykl kupiłem dopiero w wieku 19 lat, gdyż wcześniej nie było mnie zwyczajnie stać i tak naprawdę od tego momentu pasja jest czymś więcej, bo oprócz niej i pracy pozostaje tylko czas dla rodziny.

- Ojciec był zawodnikiem, ale długo na przekór chciałem robić coś zupełnie innego - zdradza Rencz. - Jednak te motory były takie fajne, ojciec tak pięknie o tym opowiadał... No i się wkręciłem i trwam od 30 lat. Były jednak momenty, że miałem dość. Raz przed zimą wszystko sprzedałem i skończyłem z enduro. Ale jak przyszła wiosna, koledzy odpalili maszyny, poczułem się osamotniony. Powiedziałem sobie: zrobiłeś błąd. Bo jak się wsiądzie na motocykl, to ciężko z niego zsiąść na dobre.

W przypadku Rencza historia zatoczyła koło. - Moja córka długo się broniła przed tym, by wsiąść na motocykl. W końcu to zrobiła, łyknęła bakcyla. Pojechała w zawodach. Niestety, nieszczęśliwie upadła i zerwała więzadła w kolanie. To był dla niej koniec, gdyż nie ma sensu ryzykować czegoś groźniejszego. Może i dobrze, niech dziewczyna zajmie się czymś dla kobiet - kończy ze śmiechem Rencz.

Enduro-wszechstronni

Choć większość zawodników podkreśla, że ciężko łączyć poszczególne konkurencje, gdyż każda wymaga innego przygotowania i innej maszyny, to próbują swoich sił w różnych odmianach ścigania terenowego. Jeżdżą więc po trasach leśnych, ale i w hali. Rencz jest rekordzistą Polski w jeździe po plaży, pojawiają się na lodzie.

Zresztą Andrzej Hawryluk całkowicie zmienił motocykl, bo dopiero w wieku 43 lat zaczął ściganie w enduro.

- Byłem żużlowcem Kolejarza Opole, a motocykl terenowy miałem, tyle że głównie stał w garażu i służył do jazdy na wycieczki - wspomina Hawryluk. - Kiedy zdecydowałem się zakładać i sponsorować klub, nie sądziłem, że będę członkiem ekipy. Chłopaki wręcz wymusili mój debiut w zawodach. Dla mnie to jest zabawa.

Opolanie nie zamierzają wykorzystać choćby coraz większej popularności zawodów Red Bull X-Fighters, w których można nieźle zarobić. Zawody te wymagają bowiem innych predyspozycji - polegają na skakaniu na motocyklu i wykonywaniu ewolucji w powietrzu.
- Jestem na to zwyczajnie za stary, niech młodzi się w to bawią - mówi Rencz.

- Mnie to z kolei nie pasuje, choć to dynamicznie rozwijająca się konkurencja, która ma sponsora i są fajne nagrody - odpowiada Kucharski. - Ja lubię jeździć i zmagać się z terenem i przeszkodami, więc zostanę w rajdach.

Zupełnie inna "bajka" to Rajd Dakar, który okazuje się być znacznie bardziej kuszącym wyzwaniem. Z naszej ekipy swoich sił z pustynią próbował w 2000 roku Rencz, ale wówczas miał wypadek, złamał nogę i nie dojechał do mety. Marzy więc o jego ukończeniu, ale na razie przeszkodą są pieniądze. Udział w rajdzie to co najmniej pół miliona złotych.

- Najpierw chciałem zostać mistrzem Polski, potem Europy, wreszcie świata, ostatnio nawet ścigałem się z Tomaszem Gollobem. Wszystko po to, żeby się w głowie nie zakręciło z nudów. O Dakarze wciąż marzę. Za pierwszym razem nie wyszło, chyba chciałem zrobić niemożliwe i zaistnieć, a to był błąd. Teraz jestem innym człowiekiem, od 12 lat planuję powtórkę i chcę to zrobić, chcę pokonać tę piekielną trasę i stanąć na mecie, a miejsce nie jest już ważne.

- Kiedyś wydawało mi się, że Dakar to taka impreza dla ludzi niespełnionych, którzy chcą zaistnieć i zwrócić na siebie uwagę - przyznaje Małek. - Dziś chciałbym pojechać, zostaje mi więc odkładanie "kasy" i szukanie wsparcia. Wszystkie wcześniejsze cele realizowałem, więc ten też postaram się osiągnąć.

Urlop z rodziną? Nie pamiętam.

Hobby naszych bohaterów może porwać, ale to także wyrzeczenia, najczęściej kosztem rodziny.

- Na szczęście kobiety swego życia, obecne żony, poznawaliśmy jako zawodnicy, więc wiedziały, na co się decydują - mówi Rencz. - Ja jestem siedemnaście lat po ślubie i przetrwaliśmy, choć czasem bywało ciężko pogodzić się żonie z rywalką w postaci enduro.

- Nie ma mnie w domu łącznie przez trzy miesiące, kiedy mamy obozy i starty, a na co dzień jest praca, treningi, dłubanie w motorze, więc najbardziej cierpi na tym rodzina. Ale trzyma kciuki i wspiera, bo wie, że dla mnie to ważne - mówi Hawryluk.

- Nie pamiętam już normalnego urlopu z rodziną, a jedynie weekendowe wypady - przyznaje Małek. - Jestem w pełni zaangażowany w to, co robię, więc nie ma czasu nawet na piwo z kolegami, zwłaszcza od kiedy urodziła mi się córeczka. Staram się z nią spędzać jak najwięcej czasu, bo wiem, że niedługo znów ruszam w trasę.

Przejechali i skopali

Sporty motorowe są też, a może przede wszystkim, ryzkowne. Trasa jest tak skonstruowana, aby zadania nie ułatwiać, a opolanie przekonali się o tym na własnej skórze. Na zawodnika czekają pułapki, wystające kamienie oraz korzenie i nieraz dochodzi do zderzenia z rywalem, upadku, a po każdych zawodach któryś z naszych "liże" większe lub mniejsze rany. Ostatnio pecha miał Kucharski, który podczas mistrzostw świata Superenduro, trzykrotnie upadł na kamienistym fragmencie, a co gorsza jeden z jadących za nim rywali przejechał mu po ręce, a inny go kopnął.

- To, że boli, to już normalka, ale po to trenujemy, aby w trudnej sytuacji się wybronić i uniknąć groźnej kontuzji, choć nie zawsze się udaje, a urazy dłoni, barków czy kolan są na porządku dziennym - zaznacza Kucharski. - Często na człowieku ląduje motocykl i łatwo o nieszczęście. Poza tym jak nie opanuje się maszyny, to czasem rywal niewiele może zdziałać i kolizja gotowa. Adrenalina w trakcie zawodów jest jednak tak wysoka, że ból przychodzi po nich. Jest w jakiś sposób związany z tym sportem i raczej nie zniechęca.

- To jest ryzyko wliczone w tę zabawę, ale ciężko się pogodzić z myślą, że to mógł być ostatni raz - wyznaje Gruntowski. - Mnie w tym roku dopadł pech, dwa upadki, groźne kontuzje ręki oraz kolana i wychodzi na to, że trzeba będzie się pożegnać z "zawodowym" ściganiem. Kiedyś chciałbym wrócić za wszelką cenę, bez względu na ryzyko. Dziś ważę argumenty i mocno się zastanawiam, co dalej, ale przyjemne myśli to nie są, bo przecież może nie będę mógł robić tego, co kocham.

Mówi się, że z miłości człowiek zrobi wszystko.

Gruntowski: - Organizmu jednak nie oszukamy, poza tym siedzi gdzieś w głowie myśl, że rodzina czeka na twój powrót do domu. Że masz wrócić w jednym kawałku. z

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska