Gruby przekręt prudnickiej księgowej

fot. Krzysztof Strauchmann
Kasjerka Danuta Z.: - W 2004 roku pogubiłam się, ile kto brał, ile zwrócił, ile jest winien.
Kasjerka Danuta Z.: - W 2004 roku pogubiłam się, ile kto brał, ile zwrócił, ile jest winien. fot. Krzysztof Strauchmann
Pieniądze z czynszów prudnickiego ZBK traktowały jak własne. Brały sobie po tysiąc, 5 tysięcy złotych. W zależności od potrzeb.

Zofia K. 15 lat była główną księgową w Zarządzie Budynków Komunalnych w Prudniku. W lipcu 2006 roku przeszła na emeryturę. Po jej odejściu nowa księgowa zarządziła kontrolę finansów firmy. Brakowało 310 tysięcy. Ówczesna dyrektor ZBK Anna Zakaszewska wezwała do siebie Danutę Z., kasjerkę, która odpowiada za stan kasy. Kobieta podpisała oświadczenie, że bierze na siebie całą odpowiedzialność za brak pieniędzy i zaraz potem trafiła do tymczasowego aresztu.

Na podstawie jej wyjaśnień prokurator aresztował niedługo potem emerytowaną księgową. Przez kilka miesięcy finanse ZBK sprawdzał audytor powołany przez burmistrza. Według jego wyliczenia straty są wyższe. Brakuje 532.321 zł. Przed procesem dyrektor ZBK złożył w sądzie wniosek, aby skazani naprawili szkodę. Zaczęła się walka nie tylko o wolność, ale też o to, kto i ile będzie musiał zwracać.

Biorę. Wszyscy biorą!
Kiedy w kasie brakuje pieniędzy, policja idzie najpierw do kasjerki. 54-letnia Danuta Z. pracowała w kasie zarządu miejskich mieszkań od 1989 roku. Cały dzień siedziała w okienku na parterze, przyjmując od mieszkańców opłaty za czynsz, wydając zaliczki pracownikom, potrzebne do bieżącego działania firmy.

- Pieniądze z kasy zaczęłam brać w 1996 roku - opowiadała przed prokuratorem. - Początkowo były to niewielkie kwoty, 100 lub 200 złotych. Starałam się wyrównać to przy wypłacie. Zapisywałam te długi na karteczkach, żeby nie zapomnieć. Brałam na większe zakupy do domu. Początkowo nikt o tym nie wiedział. Nie kontrolowano mnie. Przełożeni chyba mi ufali.

Prokurator Klaudiusz Juchniewicz przyjął w akcie oskarżenia, że do 1999 roku kasjerka zawłaszczyła metodą drobnych nie zwracanych pożyczek w sumie 30 tys. zł. W 2000 roku proceder się rozwinął, bo do nieformalnej kasy zapomogowo-pożyczkowej przystąpili inni pracownicy zakładu. Zofia K. wymieniła przed prokuratorem w sumie 6 nazwisk.

- Moja sytuacja materialna od lat jest trudna - przyznała przed sądem Irena D., była starsza księgowa w firmie. - Choruję, mąż jest bezrobotny, moje córki też mają problemy ze zdrowiem. W 2003 roku zaczęło mi brakować na życie.

Irena D. zeznała przed sądem, że początkowo za zgodą swojej bezpośredniej przełożonej Zofii K. brała w kasie pokwitowania za swój prywatny czynsz mieszkaniowy, bez płacenia pieniędzy. Pokwitowanie wystawiała dla niej kasjerka Danuta Z. Miała te długi zwrócić, ale ciągle brakowało jej gotówki. Potem zaczęła pożyczać pieniądze na życie.

- Danuta Z. nigdy mi nie odmówiła, nawet jak brałam tysiąc złotych. Każdą pożyczkę uzgadniałam z księgową - zeznawała Irena D. Przyznaje się w sumie do przywłaszczenia 8,1 tys. zł. Kwota nie budzi wątpliwości, bo w dokumentacji zachowały się dwa potwierdzenia zaliczki dla Ireny D., rzekomo na zakup komputera.

- Od 2004 roku pogubiłam się, ile kto brał, ile zwrócił, ile jest winien - mówiła w sądzie Danuta Z. - Wszyscy chyba w zakładzie wiedzieli, że można u mnie brać taką nieformalną pożyczkę, ale nie wiem, czy dotarło to także do dyrekcji.

Kreatywna księgowość
Ukrycie przez tyle lat niedoboru sięgającego pół miliona złotych to spore osiągnięcie księgowe. Danuta Z. co miesiąc przedstawiała swojej przełożonej raport o stanie kasy. W sądzie opowiadała, jak to wyglądało. Na podstawie pokwitowań i innych dokumentów wyliczała, ile powinno być, choć pieniędzy faktycznie w kasie nie było. Księgowa Zofia K. zatwierdzała te raporty.

Zdaniem prokuratora główna księgowa doskonale wiedziała o niedoborze. Żeby ukryć deficyt w kasie, kilka razy wnioskowała do dyrekcji o zwiększenie tzw. pogotowia kasowego, czyli gotówki na bieżące wydatki, przetrzymywanej na miejscu, a nie odsyłanej do banku. W 1997 roku w kasie mogło być najwyżej 50 tys. zł. W 1999 już 100 tys. Rok później 150 tysięcy. Tymczasem największe zapotrzebowanie na gotówkę wyniosło w ZBK 42 tys. zł.

Księgowa stosowała też drugi wybieg. Przyjmowała wpłaty od mieszkańców, ale ich księgowanie w systemie komputerowym odkładała na następny miesiąc. I tak co miesiąc odpychała od księgowania część brakującej kwoty. W 2005 roku przenosiła na następny miesiąc ponad 200 tysięcy.

Raz na rok w ZBK zbierała się komisja inwentaryzacyjna, która miała sprawdzać stan finansów. Komisja powinna policzyć gotówkę w kasie i porównać to z danymi księgowymi.

- Stan kasy nie był liczony od 10 lat - opowiadała w sądzie kasjerka Danuta Z. - Nikt z członków komisji nie domagał się liczenia pieniędzy.

Cztery osoby z komisji inwentaryzacyjnej zostały oskarżone o potwierdzanie nieprawdy w protokołach. Trzy kobiety zgodziły się dobrowolnie poddać karze od 3 do 6 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. Mieczysław H., kolejny członek komisji inwentaryzacyjnej, też początkowo przystał na dobrowolne poddanie się karze, ale tuż przed procesem wycofał się.

- Zgodziłem się na to przerażony perspektywą procesu, ale przecież byłbym skazany za coś, czego nie zrobiłem - napisał do sądu H. Mężczyzna twierdzi, że jako członek komisji zawsze liczył pieniądze w kasie. Spisywał je według nominałów i wpisywał do zestawienia, które potem przekazywał zastępcy głównej księgowej. Ona na podstawie tych danych przygotowywała protokół końcowy. - Machinalnie podpisywałem protokół, nie sprawdzając, czy jest zgodny z tym, co wyliczyłem - twierdzi Mieczysław H. - Komisja nie była w stanie wykryć niedoboru w kasie, bo nigdy nie było dla nas raportów kasowych, z których wynika ile gotówki powinno być. Ja dla siebie nigdy nic nie wziąłem.
Przełożony ukręci sprawę
- Sama nie wzięłam całej brakującej kwoty. To nie tylko moja wina - mówiła w sądzie Danuta Z. W śledztwie główna oskarżona przyznała się do zabrania ok. 150 tys. zł. Na procesie zmniejszyła kwotę do najwyżej 100 tys. Mówi, że są to jej szacunki, bo dokładnie nie jest w stanie niczego wyliczyć. Jej zdaniem księgowa Zofia K. wzięła jeszcze więcej, nawet 150 tys. Jedną z "pożyczek" zaciągnęła np. dla swojego zięcia, który za te pieniądze kupił nieruchomość od gminy.

- Brała nawet po 3 - 5 tysięcy, mówiąc, że niedługo odda, bo dostanie kredyt - opowiadała w sądzie. - Coś oddawała, ale straciłam rachubę ile. Robiła to zawsze bez świadków. Była moją przełożoną, myślałam, że wiedziała, co robi. Sądziłam, że nawet jeśli cała sprawa się wyda, to z jej pomocą jakoś z tego wyjdę.

W dokumentacji kasowej zachowało się pokwitowanie Zofii K., że pożycza kwotę 10 tys. zł. Kasjerka twierdzi, że z tym dokumentem domagała się zwrotu pożyczki. Zofia K. odmówiła, rzekomo twierdząc, że będzie miała na opłacenie grzywny, jeśli zostanie skazana.

Zofia K. jeszcze nie była słuchana przez sąd. Będzie składać wyjaśnienia 31 stycznia, bo pierwsza rozprawa przeciągnęła się do popołudnia. Jej adwokat skierował do sądu wniosek o zwrócenie aktu oskarżenia do prokuratury, umorzenie sprawy w stosunku do części zarzutów i uniewinnienie w zakresie pozostałych. Zdaniem mec. Andrzeja Sieradzkiego, jedyne dowody na winę Zofii K. to zeznania głównej oskarżonej, która chce część zarzutów przerzucić na innych i po prostu pomawia swoją byłą przełożoną. Obrońca wyjaśnia, że Zofia K. wystawiła pokwitowanie, ale na zupełnie prywatną pożyczkę od Zofii D. Jej zięć kupił mieszkanie za pożyczkę bankową, co będzie łatwe do sprawdzenia. Z litości zgodziła się też na pożyczki dla Ireny D., ale tylko pod warunkiem, że kobieta niebawem zwróci dług.

Wesoła załoga
Oskarżona kasjerka opisała w sądzie ponury obraz obyczajów panujących w biurach prudnickiego ZBK. Twierdzi, że wychodząc codziennie do banku, zostawiała pomieszczenie kasowe otwarte i dostępne dla innych. W tym czasie ktokolwiek mógł zabierać drobniejsze kwoty, w czym ona nie byłaby w stanie się połapać. Inne osoby mogły pod jej nieobecność przyjmować pieniądze za czynsze, zabierać je dla siebie, a jej tylko podrzucać pokwitowania.

- Przez ostatnie półtora roku w pracy z powodu problemów brałam duże ilości środków uspokajających i piłam - broni się kasjerka. - Codziennie była to przeciętnie szklanka wina. Piłam prawie z całym zakładem, prawie wszyscy przychodzili do kasy się napić. Alkohol kupowałam ja, ktoś inny albo robiliśmy składki.

- Opowieści o otwartej kasie to są bzdury, nieprawda - denerwuje się Zdzisław Pikuła, dyrektor ZBK. Pikuła kierował zakładem od 1999 do 2004 roku. Potem na dwa lata zastąpiła go Anna Zakaszewska, bo został urlopowany na stanowisko wiceburmistrza. Żaden z oskarżonych nie informował go o nieprawidłowościach. - Kasa jest zamykana na kratę i dwa zamki. Nikt postronny nie ma do niej dostępu. Tak było zawsze.

Dyrektor Pikuła zastrzega, że nic nie wiedział o pijaństwie księgowej czy jakiegokolwiek innego pracownika. To samo mówi Zakaszewska. Po ujawnieniu afery dyrektor zwolnił dyscyplinarnie prawie cały skład księgowości, poza jedną osobą. Wprowadził też nowy program komputerowy, dzięki któremu już niebawem mieszkańcy, wpłacając gotówkę za czynsz, od razu dostaną wydruk z komputera, że ich pieniądze zostały zaksięgowane. Nie wyklucza wreszcie, że za jego plecami pracownicy, którzy korzystali z nielegalnych "pożyczek", potajemnie oddali pieniądze.

- Atmosfera w zakładzie nie jest przyjemna, pracujemy z poczuciem obciążenia - mówi dyr. Pikuła - Ale rozumiem mieszkańców. To przecież publiczne pieniądze.

- Ja już zostałem ukarany - skarżył się przed sądem Mieczysław H. - Straciłem pracę, nowej nie mogę znaleźć. Moja sytuacja finansowa jest tragiczna. Ciągnie się za mną fatum ZBK.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska