- Maja zapytała mnie ostatnio: "Mamusiu, dlaczego ten pan oblał mnie, a nie ciebie?", a mi łzy napłynęły do oczu - mówi Agnieszka Wilisowska-Bielak z Racławic Śląskich, mama dziś 4,5-letniej Mai.
Ubiegłorocznych wakacji z pewnością nie zapomną. Ale nie o takie wspomnienia im chodziło, gdy w lipcu wybierali się na wymarzony wypoczynek do Egiptu.
- Urlop był wspaniały. Problemy zaczęły się w dniu odlotu. Na lotnisku okazało się, że nie ma nas na liście pasażerów - wspomina pani Agnieszka. - Musieliśmy wrócić do hotelu.
Wiadro z wrzątkiem
Dramat rozegrał się następnego dnia, gdy rodzina poszła na śniadanie. - Usiadłem przy stoliku, a żona z córeczką poszły po herbatę - mówi Łukasz Bielak, tata Mai. - Dziewczyny stały w kolejce, kiedy przy termosach pojawił się kelner z gorącą kawą i herbatą w metalowych wiadrach.
Gdy próbował przelać wrzątek do termosu, wiadro wyślizgnęło mu się z rąk i wszystko wylało się na Maję. Serce mi zamarło, kiedy to zobaczyłem.
Maja zaczęła przeraźliwie krzyczeć, a rodzice, żeby ulżyć jej w cierpieniu, starali się zdjąć z niej przemoczone wrzątkiem ubranie. - Mała zaciskała rączki, nie dała się rozebrać. Skóra schodziła z niej razem z ciuszkami - opowiada pani Agnieszka. - Ktoś pobiegł do dystrybutora po zimną wodę, ale okazało się, że jest pusty. Ktoś inny przyniósł ją z kuchni i polaliśmy nią Maję, żeby choć odrobinę jej ulżyć.
Dziewczynka miała poparzoną klatkę piersiową, rączki, brzuch i nóżki. Widok był przerażający. - W hotelu było pomieszczenie, gdzie powinien przyjmować lekarz.
Pobiegliśmy tam z małą, ale okazało się, że jest tylko pielęgniarka. Chciała posmarować te oparzenia pantenolem, ale jedna z turystek, lekarka, powiedziała, że pod żadnym pozorem ma tego nie robić. Mówiła, że dziecko musi natychmiast trafić do szpitala - wspomina pan Łukasz.
Na miejscu nie było rezydentki, więc rodzice zadzwonili do niej, żeby prosić o pomoc. - Powiedziała, że wyśle taksówkę, która zawiezie nas do kliniki. Czekaliśmy na nią pół godziny.
W międzyczasie turyści zrobili zrzutkę, bo za lekarza musieliśmy zapłacić z własnych pieniędzy (później zostały one rodzicom zwrócone), a że już dzień wcześniej powinniśmy być w domu, to nie mieliśmy już obcej waluty - opowiada pani Agnieszka.
Gdy dotarli do tzw. kliniki, przeżyli szok. - Myśleliśmy, że to będzie szpital, a z poważnie poparzonym dzieckiem wylądowaliśmy w zwykłym domu, gdzie w jednym z pomieszczeń przyjmował lekarz. Obejrzał Maję, stwierdził: "dobrze, że buzia nie jest poparzona" i powiedział, że miną dwa tygodnie i po poparzeniu nie będzie śladu - opowiada mama dziewczynki.
Lekarz zrobił dziecku zastrzyk przeciwbólowy, posmarował oparzenia maścią, zabandażował i odesłał do hotelu. Obsługa na otarcie łez przyniosła do pokoju wielkie talerze z owocami. Słowa przepraszam ani rodzice, ani dziecko nie usłyszeli.
Wieczorem stan Mai pogorszył się, dziewczynka zaczęła wymiotować. Przerażeni rodzice nie wiedzieli, co się dzieje ani jak pomóc córeczce.
- Mąż ponownie zadzwonił do rezydentki, a ona - do tego lekarza, u którego byliśmy wcześniej. Musiał się przestraszyć, bo tym razem przyjechał razem z taksówkarzem i zabrał nas do tej swojej pseudokliniki - wspomina mama dziewczynki.
Maja znowu dostała zastrzyk, lekarz zmienił opatrunek i odesłał rodzinę do hotelu. Bielakowie marzyli tylko o tym, żeby znaleźć się już w Polsce.
Kelner oskarżył dziecko
- Rezydentka powiedziała, że załatwiła nam lot do Warszawy. Do Egiptu wylatywaliśmy z Wrocławia, tam zostawiliśmy samochód, nie wyobrażałem sobie, jak z cierpiącym dzieckiem będziemy tłuc się samochodem kilkaset kilometrów - wspomina pan Łukasz.
- Poprosiliśmy, żeby załatwiła nam karetkę, którą będziemy mogli przewieźć małą do szpitala, ale stwierdziła, że to nie jest w jej kompetencjach - mówi rozżalony. - Wie pani, dla mnie przykre jest to, że ani obsługa hotelu, ani biuro podróży nie zapytali nawet, jak dziecko się czuje. Prosiliśmy rezydentkę, żeby zobaczyła Maję, ale stwierdziła, że nie wolno jej wchodzić do naszego pokoju.
Chcieliśmy, żeby podpisała oświadczenie, że w hotelu zdarzył się wypadek. Powiedziała, że nie zrobi tego, bo ona wypadku nie widziała - skarży się pani Agnieszka. - Kelner, który wylał na Maję wrzątek, wmawiał nam, że dziecko odkręciło kurek i samo się oblało. Pokazaliśmy mu zdjęcia. Wtedy już się nie odezwał.
Rodzice nie chcieli dłużej czekać. Spakowali się i wsiedli w samolot do Warszawy. Tuż po wylądowaniu trafili do punktu medycznego przy lotnisku. Gdy pielęgniarz zobaczył, w jakim stanie jest dziecko, stwierdził, że natychmiast musi trafić do szpitala.
- W szpitalu Maja płakała, nie dała się nawet dotknąć. Poprosiłam lekarza, żeby zmienił jej tylko opatrunek i pozwolił nam zabrać ją bliżej domu. Zdenerwował się. Powiedział, że jestem niepoważna i że życie dziecka jest zagrożone. Osłupiałam, bo przecież w Egipcie bagatelizowali sprawę - wspomina pani Agnieszka.
Dziewczynka miała poparzenia drugiego i trzeciego stopnia. Poparzone było 22 procent ciała. Martwą skórę lekarze musieli wyciąć. W warszawskiej klinice Maja spędziła ponad tydzień.
Żeby zmniejszyć ból, podawano jej morfinę, a co dwa dni była usypiana do zmiany opatrunków. - Mam nadzieję, że najgorsze już za nami. Szczęście w nieszczęściu, że oparzenia ładnie się goją - mówi mama dziewczynki.
Kto za to zapłaci?
Wszystko to zasługa drogich preparatów, które kupują rodzice. Jedno opakowanie kremu z masy perłowej przeciwko bliznom kosztuje ok. 75 złotych, krem po kąpieli - ok. 35 złotych.
- Opakowanie preparatu wystarcza na tydzień. Do tego dochodzą dojazdy do lekarzy m.in. w Warszawie, prywatne konsultacje - wylicza pani Agnieszka. - Maja dostała z ubezpieczalni nieco ponad 2,1 tys. złotych i te pieniądze już dawno się rozeszły.
Zapożyczyliśmy się, żeby mieć na leczenie, ale co mamy zrobić? Na zdrowiu córki nie zamierzamy oszczędzać. Nie chcemy, żeby w przyszłości musiała się wstydzić swojego wyglądu - mówi rozgoryczona.
Rodzice wystąpili do biura podróży Oasis Tours, które organizowało feralne wakacje, o odszkodowanie, ale od wielu miesięcy nie dostali żadnej odpowiedzi. - Dzwonię do nich co kilka dni, ale zawsze słyszę to samo: prezes bardzo chciałby się ze mną spotkać, ale jest zajęty. Ostatnio siedział w Dubaju, wcześniej słyszałam, że jest w Bułgarii, a dla nas nie znalazł nawet czasu, żeby powiedzieć przepraszam - mówi mama dziewczynki. - Dla mnie skandaliczne jest to, że biuro podróży schowało głowę w piasek i liczy na to, że sprawa rozejdzie się po kościach - wtóruje jej pan Łukasz.
Rodzina skontaktowała się z Interwencją Polsatu, licząc, że biuro podróży jeśli nie z nimi, to przynajmniej z dziennikarzami będzie chciało rozmawiać. Skończyło się na obietnicach, bo ostatecznie do reportera nikt nie oddzwonił.
- Moim zdaniem biuro podróży unika kontaktu z rodziną i składania jakichkolwiek oświadczeń, bo zwyczajnie boi się odpowiedzialności - mówi mecenas Krzysztof Gaweł, który podjął się reprezentowania rodziny. - Dziwię się, że obrali taką strategię, bo to dla nich przecież antyreklama. Świadków zdarzenia było wielu, rodzice mają spisane przez nich oświadczenia, więc ta sprawa nie może skończyć się inaczej jak odpowiedzialnością biura podróży. Kwestią do rozstrzygnięcia jest tylko suma - uważa.
Mecenas wysłał już do biura podróży wezwanie do zapłaty. W imieniu rodziny domaga się 200 tys. złotych odszkodowania i 300 tys. zadośćuczynienia. Chce również, aby Oasis Tours wypłaciło po 50 tys. dla mamy i taty dziecka.
- Odszkodowanie ma pokryć koszty, jakie rodzice ponieśli w związku z leczeniem dziecka. Ale ta rodzina doświadczyła również niewyobrażalnego bólu i krzywdy z powodu tego wypadku. Dlatego i rodzice, i dziecko mają prawo starać się o zadośćuczynienie - mówi mecenas Krzysztof Gaweł. - Teraz czekamy na ruch ze strony firmy. Jeśli nie będzie woli współpracy, sprawa skończy się w sądzie.
Prezes: nie znam sprawy
Udało nam się porozmawiać z prezesem Oasis Tours Andrzejem Dembińskim. - Prezesem jestem dopiero od 3 miesięcy. Ten wypadek wydarzył się wcześniej, dlatego nie znam szczegółów sprawy - przekonywał. - Ja ciągle biegam i jeżdżę po świecie, więc trudno się ze mną skontaktować, ale zostawiłem dyspozycję, żeby rodzice w liście opisali mi, co się stało. Chciałem zaprosić ich na rozmowę, ale dopiero gdy będę do niej przygotowany, gdy poproszę o zrelacjonowanie zdarzenia osoby, które były jego świadkami.
Na razie prezes utrzymuje, że słyszał tylko jedną relację, z której wynika, że dziewczynka w trakcie śniadania biegała po restauracji i wpadła na kelnera niosącego wrzątek. - Nie przesądzam, że tak było. Ale taką relację mi przedstawiono - mówi Dembiński, który po naszej interwencji ostatecznie zadzwonił do rodziców z przeprosinami.
Bielakowie nie wierzą w szczerość jego intencji. Uważają, że prezes zainteresował się sprawą dopiero, gdy wkroczyły media.
- Dokładny opis tego, co się wydarzyło w Egipcie, wysłaliśmy do biura podróży zaraz po powrocie, więc nie wiem, dlaczego prezes twierdzi, ze nie zna sprawy. Wygląda mi to na kolejną wymówkę - mówi pani Agnieszka, która deklaruje, że teraz już firmie, która wysłała ich na wakacje, nie odpuści. - Tu nie chodzi o pieniądze. Nikomu nie życzę tego, co przeszliśmy. Wolałabym nie dostać tych pieniędzy, ale też nie drżeć o życie córki, nie patrzeć na jej cierpienie.
Maja bardzo przeżyła to, co się stało. Nawet na oglądanie zdjęć z Egiptu trudno ją namówić. - Nie chcę już tam jechać, bo tam mnie bolało - mówi wyginając usta w podkówkę.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?