Irena i Zbigniew Figasowie: Wypełniamy testament synów

Zbigniew Górniak
Jak co roku na 1 listopada, Bogdan i Martyna pojadą z rodzicami na wspólny grób starszych braci: Krzysztofa i Jacka.
Jak co roku na 1 listopada, Bogdan i Martyna pojadą z rodzicami na wspólny grób starszych braci: Krzysztofa i Jacka.
Powiadają, że nie ma nic potworniejszego dla duszy, niż przeżyć własne dzieci. Tym bardziej, gdy umierają młodo, a na kolejne może być już za późno. Takie dzieci przychodzą potem w snach. Upominają się o to, czego nie zdążyły dostać za życia.

Do niego jego synowie nie przychodzą, choć obaj odeszli młodo. Najpierw starszy Krzysztof. Za dwa lata - młodszy Jacek. Obaj w wieku 22 lat. Jakby się zmówili.

Dlaczego nie przychodzą do ojca w snach? Ma na ten temat swoją teorię, ale opowie ją na końcu.
Zbigniew Figas, lat 59. Działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego. Prezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Działacz samorządowy. Pracowity, schludny, miły dla dziennikarzy. Od lat obecny w mediach. Zna go w Opolu każdy, kto się tu liczy. I on zna każdego, z kim liczyć się trzeba. Obliczalny, przewidywalny, poczciwy. A w środku - dramat jak spod ręki Szekspira.

Kotwica owinięta szmatą
To się zaczęło w lipcową noc 1993 roku. Do mieszkania Figasów w deskowcu na opolskich Chabrach ktoś zapukał. Pan Zbigniew przyłożył oko do judasza. Zobaczył człowieka w oficerskim mundurze, za plecami oficera żołnierze.
- Kto?
- My od Krzyśka!
- Ale przecież mój syn w wojsku! W Giżycku! Co się dzieje?
- My właśnie od niego.

Ojcu wydało się to dziwne. Oficer podaje się jako wysłannik żołnierza z poboru? W środku nocy?

Krzysztof, starszy z dwóch synów Figasa, odsługiwał właśnie służbę zasadniczą w jednostce w Giżycku. Jeździł 30-tonowym potworem do układania mostów pontonowych. Do cywila zostały mu trzy miesiące.
- W końcu im otworzyłem - wspomina pan Zbigniew. - Ale najpierw wyjrzałem oknem i zobaczyłem, że pod domem stoi wóz żandarmerii. Rzeczywiście byli od Krzysztofa. Tyle, że on już nie żył...

Utopił się na przepustce w jeziorze, nad które poszedł z dziewczyną i jej 12-letnią siostrą. Dziewczynka kąpała się z nim. Tonąc, złapał ją nawet za rękę, ale go nie utrzymała. Ciała jeszcze nie mają. Tyle powiedział nieporadny w żałobnej celebrze oficer. Ale przecież uczynny, bo wypiwszy herbatę, zauważył, że pociąg na Mazury odchodzi za kilka godzin.

- Pojechałem z nim - opowiada Zbigniew Figas. - To była najdłuższa podróż życia. Takiej podróży nie przegadasz, nie przebujasz nad krzyżówką. Męka.
Armia podstawiła pod stację gazik, który zawiózł ojca nad jezioro. Ono jest duże. Drugiego brzegu nie widać.
- Stanąłem na piachu, a oficer mówi: pana syn tu gdzieś jest. Będę tę chwilę pamiętał do śmierci. Zapaliłem lampkę nad brzegiem i wróciłem do Opola. Oni go szukali kotwicą, którą ciągnęli liną po dnie. Owinęli ją w szmaty, żeby Krzyśka nie pokaleczyć. Postawili sobie za punkt honoru, że go wyłowią.
Za dwa dni telefon z Giżycka. Kotwica zaczepiła o ciało. Sekcja zwłok odbędzie się w Olsztynie.
Zbigniew Figas: - Nie pojechałem, nie dałem rady. Żona się zacięła, zamknęła w sobie. To było typowe utopienie. Chłopak pływał nieźle, więc chyba jakiś podwodny prąd, wir...

Gdy odchodzi pierwszy...
Po raz pierwszy w życiu Zbigniew Figas musiał zorganizować pogrzeb. To się tylko tak mówi, że to tylko formalność. Do tego też trzeba być dzielnym.
- Masa szczegółów do załatwienia. Urzędy, instytucje, firmy... Okazuje się, że gdy schodzimy z tego świata, jest to dla otoczenia równie absorbujące, jak gdy nań przychodzimy.

Naturalna kolej rzeczy wygląda tak: odchodzi jeden syn, to jeśli jest drugi, miłość rodziców, ich uwaga, troska i pieniądze przechodzą na niego. Ale gdy zginął pierwszy, ojciec wiedział już, że umrze drugi.

- Jacek chorował na zanik mięśni - opowiada pan Zbigniew. - Ta choroba to odroczony wyrok. Wyrok śmierci. Po raz pierwszy usłyszałem ten wyrok pierwszego września, gdy Jacek miał iść do pierwszej klasy. Wszystkie dzieci do szkoły, a on na Wodociągową. Badania, wycinek i zakłopotana mina lekarza. W czwartej klasie usiadł na wózku inwalidzkim i już do szkoły nie wrócił.

Ojciec nigdy nie przypuszczał, że Jacek przeżyje Krzyśka. Plany życiowe związane były ze starszym, zdrowym. Działka, a na niej warsztat mechaniczny, potem dom. I nagle wszystko na nic.

Z żoną Ireną postanowili, że tak długo, jak dadzą radę, tak długo młodszy syn będzie w domu. Dali radę do końca, choć lekko nie było. Chłopak był ciężki, rozrośnięty po sterydach, w nocy trzeba było wstawać kilka razy, żeby go przewrócić na drugi bok. Do tego sonda karmiąca, odsysanie, przewijanie, butla z tlenem. Ich życie stało się czuwaniem. Sen zamienił się w permanentną drzemkę. Zmęczenie było normalnym stanem organizmu.
Przez te lata do Jacka przychodzili nauczyciele: najpierw skończył w ten sposób podstawówkę, potem zaliczył w domu maturę. Pod koniec miał sprawne tylko nadgarstki. Stukał w klawiaturę trzymanym z trudem ołówkiem.

- Pan wie, że to on nas podtrzymywał na duchu? Ani razu się nie poskarżył, nigdy nie złorzeczył. Jeździliśmy z nim wszędzie: od wybitnych specjalistów po szamanów. No i ta nauka w domu. Niby niepotrzebna, bo wisiał nad nim wyrok, ale przecież tak ważna. Proszę mi wierzyć, na maturze pisanej w domu na wózku inwalidzkim nie ściąga się. Na dwa tygodnie przed śmiercią zapytał mnie ruchem warg: tato, wyjdę z tego?
- I co mu pan odpowiedział?
- Że... tak.

Biała wysoka wstążka
Zbigniew Figas zastrzegł sobie, że w trakcie opowieści będzie mógł w każdej chwili wycofać się z decyzji o publikacji. Gdy na przykład za bardzo ściśnie go w gardle. Za mocno zaboli, ukłuje, poddusi. Gdy skóra ścierpnie tak, że dalsze odkrywanie osobistej tajemnicy stanie się niemożliwe.
Ale nie przerwał, nie wycofał się, choć kilka razy ściszał głos do szeptu. Ściskało za to mnie. I bolało, i dusiło. I cierpłem. Na przykład wtedy, gdy przytaczał swą ostatnią rozmowę z Jackiem.

- Tato, ktoś tu przy mnie stoi.
- Gdzie, synu? Nie ma tu nikogo.
- Przy ramieniu.
- A jak wygląda?
- Jak biała wysoka wstążka. I idzie do góry...

Po tych słowach Jacek zamilkł. Ojciec sięgnął po ssak, ulżył synowi i poszedł się zdrzemnąć. I wtedy stało się coś dziwnego. I on, i żona, choć wyćwiczeni w czuwaniu, zasnęli na dwie godziny snem kamiennym, głębokim, pełnym. Gdy się zbudzili - panika. Bo nie słychać rzężenia syna.
- Umarł, kiedy spaliśmy kamieniem. Jakby ktoś chciał mu podarować spokój na odejście, jakby to było ukartowane. Twarz pogodna, żadnego grymasu. Jeżeli można powiedzieć, że śmierć jest piękna, to Jacek ją miał i całym swoim życiem sobie na taką godną śmierć zapracował.

Krzysztof zginął w lipcu 1993 roku. Jacek zmarł w lutym 1995 roku. Dopiero po śmierci drugiego syna Figasowie odczuli dojmujące nic. Oboje grubo po czterdziestce, bardziej za półmetkiem niż przed nim, bardziej z górki niż pod nią. Pusto, bezsensownie, nijak. Co robić? Co robić, Panie Boże?!

Zbigniew Figas: - Poczułem tę pustkę jak u Kochanowskiego. U Kochanowskiego w trenach, po Urszulce. Do terapeuty nie chodziłem, w chemii pomocy nie szukałem. Ratowałem się wiarą i pracą. Żona, żeby nie zwariować, wypełniła czas zaocznymi studiami. Żałoba uczy pokory i stosunku do życia. Gdy spotykałem kogoś, kto szarżował jak nosorożec, parł do przodu kosztem znajomych, rodziny, to mi wtedy stawał przed oczyma tamten obraz z Giżycka. Ja nad wielkim pustym jeziorem i słowa oficera za mną: "Gdzieś tu jest pana syn".

Pierwszy testament
- A co, psy będziemy teraz chować? - powiedziała mu żona Irena, gdy przypomnieli sobie o niecodziennej propozycji, jaką swego czasu złożyli im synowie.
- To było przy rodzinnym stole - przypomina sobie ojciec. - I brzmiało niewiarygodnie. Bo oni byli już dorosłymi chłopcami, w wieku, kiedy młody mężczyzna rozgląda się za kobietami, chce się wyszumieć. A oni zgodnie: mamo, tato, zamieszkajmy na wsi i weźmy do siebie jakieś dwie sieroty. Tak mówili. Potem do tego jakoś już nie wracaliśmy, a potem... wiadomo...

Gdy Irena i Zbigniew przypomnieli sobie tamtą rozmowę, poczuli się tak, jakby ktoś im coś podpowiedział z zaświatów. Bo wcześniej chodziło im po głowie to i owo. Może zrobić sobie dzidziusia? Ale się bali. Bo jak tu się nie bać grubo po czterdziestce i ze świadomością, że jedno z dzieci nosiło w sobie genetyczną skazę? I nagle wspomnienie tej rozmowy.
- Irena, mówię do żony. Oni nam przecież w tej prośbie zostawili testament! - wspomina pan Zbigniew.
A żona wtedy to swoje zadzierzyste: - A co, psy będziemy teraz chować? - i nie minęło dużo czasu, jak Figasowie zapukali do wrót katolickiego ośrodka adopcyjnego.

Dwójka za dwóch - choć taka rachuba nie została wypowiedziana, była w jakiś sposób naturalna. Bo rachunek musi się zgadzać, a w przyrodzie nic nie ginie.
Po dziewięciu miesiącach kursów, na które Figasowie chodzili sumiennie wraz z ludźmi, którzy mogliby być ich dziećmi, w ich domu pojawiła się trzyletnia Martyna i pięcioletni Bogdan. Rodzeństwo uroczych rudzielców, których matka zmarła na raka w kościelnym domu dla samotnych matek. O ojcu, jeśli żyje, mówić nie ma sensu. Jeśli nie żyje, tym bardziej. To było dziesięć lat temu. Figasowie podjęli decyzję w ciemno: wcześniej nie widzieli swych nowych dzieci. Nawet na zdjęciu.

Ale zanim testament Jacka i Krzyśka się dopełnił, a raczej w międzyczasie, pan Zbigniew kupił kawałek ziemi i wybudował dom. Na wsi, jak chcieli tego synowie. Ładza to urokliwa mieścina na obrzeżu Borów Stobrawskich. Grzyby, zwierzyna, spokój. Nic, tylko chować dzieci. Bo nie psy przecież.
I drugi testament

Pierwszego listopada, jak co roku, Martyna i Bogdan pojadą z rodzicami na wspólny grób starszych braci. Zapalą lampki, pomodlą się. Potem rodzinny obiad.

Zbigniew Figas: - Ta śmierć, co by nie powiedzieć, była w jakiś sposób budująca. Dzięki niej wyrosła pełna, dobra rodzina. Choć obawa były: czy zdążymy? Te dzieci są w wieku naszych hipotetycznych wnuków. Ale jakoś się toczy... Gdybyśmy z żoną nie wyszli z tego zakrętu, byłaby katastrofa. Zagryzłbym się w tych czterech ścianach na siódmym piętrze. A z zakrętu pomogli nam wyjść zmarli synowie.
Ale w całej historii jest też drugi testament. W domu Figasów, w specjalnej szkatule na klucz, spoczywa list matki Martyny i Bogdana. Pisany ze świadomością zbliżającej się śmierci. Matka prosi w nim, aby jej dzieci trafiły kiedyś do dobrych ludzi.

- Mam nadzieję, że się spełniło - uśmiecha się Zbigniew Figas. - Kiedyś pokażę ten list Martynie i Bogdanowi, ale na razie są za młodzi, choć o nim wiedzą.
Pytany o swój stosunek do nowych dzieci, odpowiada historyjką z sądu. Zapytany przez sąd rodzinny o to, czy pomiędzy nim a Martyną i Bogdanem nawiązała się więź uczuciowa, długo szukał właściwych słów. Bo jak tu odpowiedzieć, żeby nie wyszło banalnie? Aż w końcu przypomniał sobie, że ilekroć wychodził do pracy, nowe dzieci wskakiwały mu na ręce. I tak samo, gdy wracał. Historia o rękach pełnych dzieci była sugestywna. Wysoki Sąd uśmiechnął się i klepnął co trzeba. Teraz Bogdan już nie wskakuje na ręce ojca. No, ale chłopak ma w końcu już 15 lat!

Pan Zbigniew mówi, że jest na zmarłych wyczulony nieomal fizjologicznie. Czasami, gdy macha łopatą w ogrodzie, odnosi wrażenie, jakby ktoś na niego patrzył z góry.

- Może to moi chłopcy, a może mój ojciec? - zastanawia się.
Ojciec pana Zbigniewa zmarł w szpitalu w Brzegu, miał 84 lata. Tego dnia prezes Figas miał uczestniczyć w ważnej dyskusji o ochronie środowiska w Radiu Opole. Na antenę miał wejść równo o jedenastej. I nagle spięcie, zwarcie, totalna zawieszka. W studiu siada elektronika, a informatycy biegają przez dwie minuty, szukając przyczyn usterki. Po audycji przykry telefon ze szpitala: pański ojciec zmarł.

- Pojechałem i zajrzałem w kartę zgonu - opowiada. - Śmierć nastąpiła dokładnie dwie minuty po jedenastej.
Czuje czasem obecność synów, ale w snach ich nie gości. Dlaczego?

- Sam się nad tym zastanawiałem, bo wydawało mi się dziwne - mówi. - Ale to jest tak, że zmarli nachodzą nas w snach, gdy czegoś od nas wciąż chcą. A ja wypełniam testament synów wzorowo, więc o co mogą mieć pretensje, no o co?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska