Janusz Olejniczak: Fortepian jest jak samochód

Sony Music Polska
Jerzy Maksymiuk wraz z Januszem Olejniczakiem (po prawej) doskonale rozumieją się na scenie. - Maksymiuk jest też mistrzem dla mego syna. Dla mnie to zaszczyt - mówi pianista.
Jerzy Maksymiuk wraz z Januszem Olejniczakiem (po prawej) doskonale rozumieją się na scenie. - Maksymiuk jest też mistrzem dla mego syna. Dla mnie to zaszczyt - mówi pianista. Sony Music Polska
Za "moich" czasów łatwiej było o sławę, wygrywając Konkurs Chopinowski. Wtedy były dwie telewizje na krzyż i trzy gazety. Laureat był bohaterem w każdej z nich - mówi Janusz Olejniczak, pianista.

Janusz Olejniczak

Światowej klasy pianista, ceniony głównie jako wirtuozerski interpretator muzyki Fryderyka Chopina.
Zdobywca VI nagrody VIII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie (1970) jako najmłodszy laureat w historii tego konkursu.
Naukę gry na fortepianie rozpoczął w wieku sześciu lat.
Występował niemal we wszystkich krajach Europy oraz w Japonii, obu Amerykach, Australii i na Kubie.
Artysta wziął udział w filmie o Chopinie "La note bleu" Andrzeja Żuławskiego, nagrał ścieżkę dźwiękową do filmu "Chopin, pragnienie miłości" Jerzego Antczaka oraz do "Pianisty" Romana Polańskiego.

- Chwilę czekałam, bo udał się pan na papierosa... Czy mogę zwrócić uwagę, że Chopin - a jest pan przecież jego interpretatorem czy, jak twierdzą niektórzy, kolejnym jego wcieleniem - nie palił papierosów...
- Owszem, ale cóż z tego, proszę spojrzeć jak skończył. I tak wyniszczyła go choroba płuc. Nie wszystko jest od nas zależne.

- Zastanawiał się pan kiedyś nad znaczeniem swego imienia?
- Nie, ale ciekaw jestem.

- Otóż Janusz wciąż szuka nowych wyzwań. Niespokojna z pana dusza?
- Tak, ale szukam tych wyzwań na swoim podwórku, czysto muzycznym. Takim wyzwaniem była na przykład zabawa z jazzmanami, podjąłem się też tzw. górskiego projektu z udziałem m.in. Sebastiana Karpiela-Bułecki. To był taki trochę odjazd od tych normalnych koncertów, podczas których człowiek jest samotny na scenie.

- Wielcy klasycy lubią romansować z jazzem. Dlaczego?

- Bo w jazzie jest wiele swobody i wolności. Jazzmani wychodzą na estradę jak na czarną kawę. Sami o swym graniu mówią, że nie ma fałszywych dźwięków, a muzyka to sprawa ducha, charyzmy, talentu, dyspozycji fizycznej, psychicznej oraz wyobraźni. W przeciwieństwie do nich, muzyk klasyczny musi wykonać tzw. jazdę obowiązkową, czyli grać - w miarę możliwości - te nuty, które są zapisane, i dopiero wtedy dokładać swego ducha, swej charyzmy - jeśli się ją ma. Jazda obowiązkowa jest szczególnie stresująca dla artysty, stąd tęskni on za chwilami "odjazdu".

- Góralski folklor jest fascynujący dla artystów, pod jego urokiem byli Chopin, Szymanowski... Pan do projektu "górskiego" zaprosił współczesnych muzykujących górali... Kolejny odjazd?

- To był mój pomysł. Otóż uznałem, że przecież cała grupa polskich kompozytorów bardzo czerpała z muzyki góralskiej. I że należy w sposób szczególny odnaleźć w utworach Kilara, Szymanowskiego, Góreckiego cytaty z pejzażu. W sposób szczególny - czyli odwrócić sytuację, niech to, co wielcy kompozytorzy przetworzyli na utwory koncertowe - wykonają teraz górale. Projekt został dobrze przyjęty, wciąż go od czasu do czasu wykonuję. Ostatnio towarzyszyliśmy z nim prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu podczas jego wizyty w Szwajcarii, gdzie po koncercie - wydawałoby się sztywni i niedostępni - Szwajcarzy zgotowali nam owację na stojąco.

- Oto kolejna część definicji pana imienia: Janusz jest niezwykle ciekawy świata. Akurat w przypadku osoby stale podróżującej po całym świecie, dającej koncerty w najodleglejszych zakątkach świata - jest to stwierdzenie oczywiste.

- Lubię podróżować, a w podróżowaniu najbardziej cenię sobie - poza koncertami i możliwością grania - pobyt w hotelach.

- ?
- Bo hotele, obowiązujący w nich rytm, porządkują życie - wszystko dzieje się w ustalonych godzinach. Poza tym w hotelach myślę o pracy, o zbliżającym się koncercie. Natomiast u mnie w domu, w Warszawie, muszę skupić się na wielu innych sprawach niezwiązanych z własną pracą. W hotelach mogę być egoistą w 100 procentach.

- I jeszcze jedno zdanie z definicji imienia Janusz: rozpiera go energia, zaczyna wiele przedsięwzięć, poświęca się im całkowicie, jest skłonny do ogromnego wysiłku, ale nie wszystkie z tych przedsięwzięć udaje się mu skończyć, nawet jeśli pracuje ciężko jak wół... To prawda?
- Hm. Raczej nie, może dlatego, że nie jestem znów aż tak bardzo skory do heroicznych wysiłków. Zwykle jednak - co postanowię, to skończę. Na przykład ostatnio skończyłem płytę. Mam szczególny sentyment do tej płyty, bo są na niej utwory, z którymi jestem związany praktycznie od dziecka: Dimitrija Szostakowicza grałem na swoim pierwszym dyplomie w podstawowej szkole muzycznej, Sergieja Prokofjewa z orkiestrą - grałem w programie telewizyjnym, a Ravel to był dyplom wyższej szkoły muzycznej. To są dla mnie utwory przełomowe.

- Czyżby czas na podsumowanie artystycznego życiorysu?

- Nie! Akurat te koncerty mogłem wielokrotnie nagrać, ale z jakichś powodów to się nie działo. Teraz udało się zgrać terminy moje, Jerzego Maksymiuka i orkiestry Sinfonia Varsovia, znalazł się wydawca - firma Sony. Więc wzięliśmy się do pracy, mieliśmy zresztą niedużo czasu na nagrania - to były cztery sesje po trzy godziny. Każdy koncert to jest inny świat, a przechodzić tak w pośpiechu z jednego świata do drugiego, nagrywając jeden koncert za drugim - to jest niezwykle wyczerpujące. Po ostatnim dniu nagrania fotograf chciał mi zrobić jakieś zdjęcia do kampanii reklamowej. Pstryknął, spojrzał w aparat i... zrezygnował, powiedział: "To może kiedy indziej się spotkamy." Wyglądałem jak facet przejechany przez ciężarówkę.

- Mówiąc o nowych wyzwaniach, nie sposób nie wspomnieć o pana "przygodach" z filmem. Pamiętając o pana udziale w "Pianiście" i w filmie "Chopin. Pragnienie miłości", chciałam się jednak skupić na "Błękitnej nucie" Andrzeja Żuławskiego, bo tam poznał pan smak rzemiosła aktorskiego, odgrywając rolę Fryderyka Chopina. Zmieniło to coś w pana życiu?

- Gdyby "Błękitna nuta" była kręcona dwadzieścia lat później - może zostałbym...

- Celebrytą?
- Tak, ale na szczęście tak się nie stało, życie celebryty jest mi obce. Jednak temu filmowi zawdzięczam wiele, bo otworzyłem się na innych, nabrałem odwagi scenicznej, przestałem się bać widowni. Ze stuprocentowego introwertyka stałem się - przynajmniej na estradzie - ekstrawertykiem. Pod względem artystycznym i życiowym to było jedno z najważniejszych moich doświadczeń.

- No i pokochał pan dzięki temu filmowi stare fortepiany...
- Wcześniej nie byłem do końca przekonany do grania na starych instrumentach. Za to Andrzej Żuławski był w stu procentach pewien: w filmie miało być wszystko prawdziwe - żadnego udawania. Autentyczny pianista, autentyczny instrument Pleyel z prywatnej kolekcji w Paryżu.

- Jak trzeba było grać, aby na starym instrumencie nie było słychać tzw. dechy?

- Lżej. No i przy tym filmie pracowali doskonali realizatorzy dźwięku, chapeau bas Lechowi Dudzikowi i Gabrysi Blicharz za to, jak wspaniale zrealizowali wygrane przeze mnie dźwięki. Współczesne instrumenty są budowane po to, aby grać na nich pełnym dźwiękiem dla dwu- lub trzytysięcznej widowni. Natomiast grając na dawnych instrumentach, trzeba pamiętać przede wszystkim o utrzymaniu odpowiedniej amplitudy, ale trzeba też grać we właściwej sali, dla mniejszej publiki. Pamiętajmy, że sam Chopin w jednym z listów napisał, grając po raz pierwszy w Warszawie Koncert f-moll, że był zdumiony - skąd te owacje na stojąco, skoro jemu się wydawało, że było go słychać w góra trzecim rzędzie. Ale to też kwestia odpowiedniej percepcji słuchu i oswojenia się z inną jakością dźwięku. Pamiętam swe pierwsze spotkanie z Orkiestrą XVIII Wieku - gdy przyszedłem na próbę, gdy usłyszałem brzmienie tej orkiestry - tak cudne, niebiańskie, delikatne. Zdałem sobie sprawę, że gdybym wtargnął w to wszystko ze współczesnym instrumentem - toż to by było jak barbarzyństwo, jak słoń w składzie porcelany.

- Czy doświadczenie ze starymi instrumentami przełożyło się na poszukiwanie - do własnej kolekcji - fortepianów z tzw. duszą?

- Wie pani, z instrumentami jest jak z samochodami. Nie każdy fortepian z epoki ma duszę, a nowy jest jej pozbawiony. Podobnie - to, że auto jest nowiutkie, nie oznacza, że jest pozbawione duszy...

- Pan porównuje fortepiany do samochodów?
- Tak! Bo przecież nie każdy samochód z duszą nadaje się na rajd, tak jak nie każdy fortepian z duszą nadaje się na koncerty, choć mogę mieć go w domu i grać na nim z przyjemnością, i nie będzie mi przeszkadzać, że owa "dusza" brzęczy.

- A można wiedzieć, jakim samochodem się maestro porusza?

- Od niedawna alfą 159.

- O, lubi maestro wcisnąć gaz do dechy?
- Lubię, ale z umiarem. Jak to się mówi - lubię czuć, że mogę docisnąć gaz.

- Gdyby film Żuławskiego był kręcony 20 lat później - być może doświadczyłby pan celebryckiej popularności i był zapraszany na vipowskie rajdy...
- I dobrze, że tej popularności nie doświadczam!

- A czy można teraz zdobyć popularność porównywalną z celebrycką, wygrywając Konkurs Chopinowski? Sam pan był w 1970 roku sensacją Konkursu im. Fryderyka Chopina, zdobywając, jako najmłodszy uczestnik, szóstą nagrodę.
- Sądzę, że właśnie za czasów mojego Konkursu Chopinowskiego łatwiej było o sławę. Przecież to były czasy, kiedy w telewizji pokazywali raptem dwa programy. Konkursem interesowała się cała Polska. Gdy był Wyścig Pokoju, to też panowało ogólnopolskie nim zainteresowanie. Były wówczas trzy gazety na krzyż i w ciągu jednego dnia laureat konkursu czy wyścigu, był na pierwszych stronach każdej gazety. Teraz jest o wiele trudniej, obecnie laureaci konkursu nie stają się bohaterami narodowymi. Na pewno większym bohaterem stał się ongiś Krystian Zimerman niż potem Rafał Blechacz. I nie chcę tu porównywać obu artystów - po prostu - boom chopinowski był o wiele większy po zwycięstwie Krystiana niż Rafała. Wiem, że po zwycięstwie Krystiana wielu rodziców nadawało swym nowo narodzonym dzieciom imię Krystian. A po Rafale - już nie słyszałem.

- A pana nagroda zainspirowała kogoś?
- Spotkałem ludzi, którzy po moim konkursie postanowili zaprowadzić swe dzieci do szkoły muzycznej.

- Wkrótce święta, nie tak dawno miał pan urodziny, imieniny...
- Musimy mówić, które urodziny? Powiedzmy, że "ąte".

- Dobrze. Zmierzam do tego, że mamy czas życzeń. Czego życzyć współczesnemu Chopinowi?

- Żeby moje dzieci spełniały swoje marzenia i żebym ja jak najdłużej grał: sprawnie i bez wstydu.

- Co do tego drugiego - to jest pewnik. Można wiedzieć, czym pasjonują się dzieci - samochodami czy muzyką?

- Mój młodszy syn, 13-latek, zrobił licencję na gokartach i właśnie jest na treningach we Włoszech. A starszy skończył szkołę muzyczną i praktykuje u Jerzego Maksymiuka, z czego jestem bardzo zadowolony.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska