Języki to klucz do wszystkiego

sxc.hu/MMAstalerz
sxc.hu/MMAstalerz
Rozmowa z Ireneuszem Kanią, poliglotą i tłumaczem.

- Polacy miewają kłopot z nauczeniem się jednego języka obcego, pan zna ich ponad dwadzieścia. Jakim cudem?
- To żaden fenomen. W stupięćdziesięcioletniej historii naszego kraju, a już szczególnie kultury europejskiej, w sferach intelektualnych znajomość kilku języków uchodziła za rzecz normalną, zaś bierna znajomość 20, 30 języków zdarzała się nierzadko, szczególnie wśród indologów, tybetologów, buddologów. Prof. Andrzej Gawroński, sanskrytolog światowej rangi, który zmarł w wieku 42 lat, znał 40 języków. Kiedy w latach 60. studiowałem filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim, zdawałem egzamin u prof. Tadeusza Milewskiego, który władał około 60 językami. Przyzna pani, że na tym tle moja wiedza nie wygląda imponująco.

- Mówi się, że znając łacinę i np. angielski, łatwo opanować kolejne języki. W przypadku sanskrytu i hebrajskiego już tak łatwo nie jest?
- Z moich doświadczeń, bogatych w tym względzie, wynika, że każdy opanowany język pomaga w nauce następnego, choćby najbardziej odległego tak w sensie kulturowym, jak strukturalnym.

- Na czym to polega?
- Przy nauce języka uruchamiamy właściwości intelektu na ogół mało użytkowane. Ich rozwinięcie pomaga przy każdym następnym języku. Myślę o takich rzeczach jak pamięć, zdolność koncentracji, specyficzny sposób kojarzenia, wreszcie pewna elementarna umiejętność myślenia pojęciami abstrakcyjnymi czy symbolami, wykorzystywana w algebrze czy w szachach. Trzeba je uruchomić i wytrenować. Często używam analogii ze sportem, bo całe życie uprawiałem sport wyczynowy. Jeżeli jest pani ogólnie dobrze wytrenowana, sprawność ma pani wyższą, to trenowanie jakiejkolwiek węższej dyscypliny przychodzi znacznie łatwiej.
- A inne działania ułatwiające naukę?
- Tych działań może być dużo, bo swobodne opanowanie języka, według moich kryteriów, to takie, kiedy nie stanowi on już żadnego sekretu. Kiedy opanowaliśmy go zarówno na poziomie codziennym, najłatwiejszym, jak i potrafimy ze zrozumieniem przeczytać gazetę i teksty literackie, z wielką klasyką włącznie. Ktoś, kto dobrze zna angielski, nie powinien mieć kłopotów z Szekspirem.
- Trudno się nauczyć, gdy stuknęła pięćdziesiątka...
- Absolutnie nie, zwłaszcza że pamięć, która w tym wieku zaczyna zawodzić, nie jest tu najważniejsza. Wiem, brzmi to paradoksalnie...
- Nie zaprzeczę...
- Ręczę za to całym swoim doświadczeniem. Nigdy nie mogłem się niczego nauczyć na pamięć. Za Boga mi to nie wychodziło, dopóki nie wpadłem na metodę nauki języka moją własną, dosyć specyficzną, której nikomu specjalnie nie polecam.
- Chętnie posłucham.
- Polega na czytaniu tekstów bez kurczowego zapamiętywania szczegółów. Zapoznawałem się z gramatyką danego języka, żeby się zorientować w jego budowie, strukturze, różnicach, sprawdzałem ze słownikiem i zagłębiałem się w tekst literacki średniej trudności. I właściwie tyle. Języka średnio trudnego, np. włoskiego, potrafiłem się nauczyć w ciągu 7-8 miesięcy, pracując po 5 godzin dziennie. To mordercze zajęcie, więc polecam metody stosowane na kursach.
- Nie lepiej włożyć podręcznik pod poduszkę? Podobno wtedy wiedza bez naszego udziału wchodzi do głowy.
- Słyszałem takie teorie, ale nie będę ich komentował. Naukę trzeba praktykować codziennie przez 15 minut do pół godziny. Gwarantuję, że po dwóch latach takiego reżimu nauczy się pani każdego języka, włącznie z chińskim, który wcale nie jest taki trudny. Najtrudniejsze są wymowa i pismo, natomiast gramatyka jest prostsza niż w angielskim.
- Skąd w pana przypadku wzięła się potrzeba uczenia języków? Wyrastał pan w PRL-u, kiedy granice były zamknięte i, zdawałoby się, brakowało motywacji.
- Urodziłem się w r. 1940 w Wieluniu, pod niemiecką okupacją. Słyszałem w ostatnich dwu latach wojny niemiecki i zacząłem nim trochę bąkać. Kontaktowałem się z cygańskimi kolegami, którzy pół roku obozowali w kamieniołomach niedaleko mojego domu, a potem w szkole miałem rosyjski i łacinę. Niemniej kluczową sprawą okazały się znaczki pocztowe. Zbierałem je od dziecka. Pełniły rolę podobną jak dzisiaj telewizja, tyle że znacznie lepiej. Były tam rozmaite znaki, słowa, alfabety, różni ludzie, przyroda. Zrozumiałem, że kluczem do tego wszystkiego są języki. Tak myślę do dzisiaj.
- Dzisiaj jest pan tłumaczem, na pana liście znalazło się ponad sto tytułów. Właściwie jak to się zaczęło?
- Moją pierwszą próbą translatorską stało się tłumaczenie "Metamorfoz" Owidiusza, które nam zadał łacinnik. Heksametrem. Miałem wtedy lat 15 i pół. Niedawno znalazłem zeszyt z tym przekładem i doszedłem do wniosku, że dzisiaj lepiej bym tego nie zrobił.
- Czy tłumaczenie dokładne, symetryczne jest w ogóle możliwe? Przecież język to nie tylko treść...
- Nie odda się brzmienia, to niemożliwe. Można się do niego tylko zbliżyć. Czasem lepiej, czasem gorzej.
- Która z przetłumaczonych przez pana książek okazała się największym wyzwaniem?
- Mam duży kłopot z odpowiedzią, ponieważ tłumaczę zazwyczaj książki trudne i ważne. Takie na ogół wybieram, wychodząc z założenia, że na gorszy kaliber szkoda czasu. Na pewno szczególnym wyzwaniem były "Luzjady", narodowy epos Portugalczyków, napisany oktawą, ośmiowersową rymowaną strofą.
- Tłumaczenie pociąga za sobą poznawanie innych kultur, obcych religii. Został pan specjalistą w dziedzinie buddyzmu i kabały.
- Do dzisiaj się nimi zajmuję. Bardzo mnie to wciąga, fascynuje.
- Jako człowieka także?
- Także. Przy buddyzmie pozostałem. Studiom kabalistycznym, które porzuciłem, poświęciłem co najmniej 20 lat. Oczywiście musiałem się nauczyć po hebrajsku i aramejsku.
- Przyjmuję na wiarę.
- Naprawdę nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Klasykę tybetańską nie tylko tłumaczyłem, ale musiałem także komentować. "Księgę Umarłych", która doczekała się bodaj 10 wydań, musiałem poprzedzić bardzo obszernym wstępem. Podobnie było z kabałą. Bez bardzo głębokiej wiedzy o cywilizacjach orientalnych, o historii ludów, kultur, głębokiej znajomości języków z dialektami włącznie nie da się tych tekstów zrozumieć. Ale wiedzę można zgromadzić, wystarczy popracować kilkadziesiąt lat. Nie dysponując genialnym umysłem, bo za takiego się nie mam.
- Jest pan w tej specyficznej sytuacji, że może ocenić walory i słabości polskiej literatury. Jak wypadamy na tle innych?
- Jeśli chodzi o klasyczną, dawną literaturę, z niektórymi krajami nie wytrzymujemy porównania. Trzeba jednak pamiętać, że literatura chińska ma tradycję pisaną sięgającą 4 tysięcy lat, podobnie indyjska czy żydowska. Najstarsze księgi biblijne sięgają 3 tysięcy lat.
- I to rzutuje na bogactwo współczesnego języka?
- Oczywiście. To są języki niebywale rozwinięte, niebywale bogate. To samo się tyczy greckiej literatury. Grecki język posiada tradycję sięgającą XV w. p.n.e. Coś musi z tego wynikać.
- Nie zawsze. Współczesna literatura grecka nie przewyższa innych literatur.
- To prawda, zdarzają się jednak dzieła wybitne, choćby Konstandinosa Kawafisa, który wpłynął na Eliota, Miłosza, Herberta.
- Wracając do literatury polskiej...
- W porównaniu z Francuzami i Hiszpanami czy - zwłaszcza - Rosjanami mamy słabą prozę i wspaniałą poezję. Pod tym względem górujemy w światowej literaturze. Miłosz, Szymborska, Herbert, Różewicz, z dawnych poetów Norwid, Mickiewicz czy Leśmian to nazwiska pierwszej wielkości. Porównywalnych w Europie nie dostrzegam. Mam dużo znajomych i przyjaciół literatów mówiących innymi językami. Uczą się polskiego, by czytać Miłosza i Szymborską w oryginale.
b>- Znając gruntownie obcy język, jesteśmy w stanie poznać nieznane obszary, jakąś wiedzę tajemną, niemożliwą do opanowania innym sposobem?
- Choćby literaturę. O prawdziwym smaku dzieł literackich innych kultur, o prawdziwej ich głębi dowiadujemy się bezpośrednio. Bo przekłady dają nam orientację niepełną, jakby przez szybę. Tylko wtedy możemy poznać Francuzów, Anglików czy Greków.
- I ich historię, bo w język, jak w skamielinę, jest ona wpisana.
- Są zapisane dzieje narodu i dzieje jednostkowe.
- Jaki tytuł w pana przypadku czeka w kolejce do przetłumaczenia?
- Wasilij Rozanow. Niedawno wydałem dosyć duży wybór pism, teraz tłumaczę duży blok tekstów do kolejnego numeru kwartalnika "Kronos", poświęconego temu filozofowi rosyjskiemu.
- Jakkolwiek to zabrzmi, spytam: jakiego języka chciałby pan jeszcze się nauczyć?
- Gdybym miał trochę więcej czasu, może nauczyłbym się baskijskiego, głównie ze względu na szalenie oryginalną, nie spotykaną w innych językach gramatykę.
- Przeżył pan sytuacje, kiedy znajomość języka pomogła np. wyjść z jakiejś opresji?
- Wiele razy. Grecy ciągle mnie pytają, czy jestem Grekiem. A kiedy odpowiadam, że nie, dociekają, ile lat mieszkałem w Grecji. Ja na to: "Właśnie dobiega drugi tydzień mojego pobytu". Budzi to pewne zdumienie, nie chcę się jednak chwalić, bo nie ma czym. Ale jeśli chodzi pani o to, żeby skończyć tę rozmowę jakąś anegdotką, bo widzę, że do tego pani zmierza, to powiem, że dwa tygodnie temu byliśmy z żoną na wakacjach na greckiej Kefalonii. Tam, snując się po maleńkim miasteczku, trafiłem na księgarnię, ku mojemu zdumieniu świetnie zaopatrzoną. Mówię księgarzowi: "Pan tu ma rzeczy, których nie udało mi się kupić nawet w ośrodkach uniwersyteckich. Jestem zaskoczony". On na to: "Dbam o to, by je mieć, ale wie pan, jak jest, ludzie nie czytają". I potem zgadaliśmy się o Kawafisie. "Pan go tłumaczy?" - zdziwił się mój rozmówca. Odpowiedziałem: "To mój ulubiony poeta". Księgarz wyszedł na zaplecze i przyniósł książeczkę, która jest bibliofilskim rarytasem - składającą się z 22 wierszy Kawafisa faksymilową reprodukcję jego rękopisów z r. 1910. Autor zrobił ją dla swoich przyjaciół w 5 egzemplarzach. "Ja panu to daję".
- Po czym z radości zatańczył pan Greka Zorbę?
- Do tańca, proszę pani, jestem antytalent.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska