Koniec armii z poboru. Ostatni szeregowcy koszary opuszczą w poniedziałek

fot. Sławomir Mielnik
- Poligony, szkolenia, a przede wszystkim misje - to nam się marzyło - mówią szeregowcy Stanisław Hakało (z lewej) i Mateusz Łatka.
- Poligony, szkolenia, a przede wszystkim misje - to nam się marzyło - mówią szeregowcy Stanisław Hakało (z lewej) i Mateusz Łatka. fot. Sławomir Mielnik
Już nikt nie zaśpiewa "Niech żyje nam rezerwa przez wiele długich lat, gdy rezerwiści piją, w Opolu piwa brak".

Panny od grupy rezerwy idącej do cywila przestaną płakać. Urzędnicy opolskiego ratusza nie pobiegną już do okien zobaczyć, jak rezerwiści robią pod urzędem rytualne pompki.

Za cztery dni nie zostanie już żaden w koszarach przy ul. Domańskiego w Opolu. Byli tu od sześćdziesięciu lat. To koniec armii z poboru.

Rezerwa musiała pożegnać Opole

Żołnierska sala w 10. Opolskiej Brygadzie Logistycznej. Pełno gołych metalowych łóżek, tylko dwa z pościelą. Szeregowi Stanisław Hakało i Mateusz Łatka pozostali już tylko we dwójkę, ich koledzy wyszli do cywila 23 czerwca. Oni i kilku jeszcze innych opuszczą jednostkę w najbliższy poniedziałek, jako ostatni rezerwiści w historii tych koszar. Szeregowcy ścielą łóżka w sposób, jaki ścieliły wszystkie powojenne roczniki żołnierzy. Starannie, równo, identycznie. Na koniec przesuwają jeszcze blatem taboretu dla wyrównania wszystkich wypukłości. Gotowe. Ze ściany spogląda roznegliżowany "kociak".

- Ale to nieprzepisowo, w izbie żołnierskiej nic nie powinno wisieć na ścianie
- odzywa się starszy kapral Damian Duda z korpusu zawodowych żołnierzy, który właśnie pełni służbę.

Bo też nigdy "kociak" na ścianie nie był przepisowy, jednak wszystkie roczniki je wieszały.

Korpus zawodowych podoficerów przejmie już od przyszłego tygodnia obowiązki żołnierzy czynnej służby. Bo armia się profesjonalizuje.
- Trudno będzie się przyzwyczaić, bo żołnierze zawsze tutaj byli - mówi mjr Wojciech Wiśniewski, p.o. szef sztabu. Właśnie mu mija 25 lat w wojsku.

Folklor odpłynął z falą

- Teraz na całą kompanię może dwie chusty były, bo niewielu miało już ochotę na taką zabawę - mówi szer. Marcin Ciesielski z Karłowic pod Nysą.
Chusty, symbol rezerwy, były zakazane. Barwne cacka z nagą babką, nadrukiem batalionu i ulubionym browarem robiło się po kryjomu na kompanii. Zwykle zajmował się tym jeden żołnierz, najbardziej uzdolniony plastycznie. - Ale ostatnio nikt się już tym nie bawił, chusty zamawiało się w internecie - mówią szeregowi.
- Tyle że chętnych wielu nie było, bo taka chusta z dodatkami, np. pomponem, kosztuje 250 złotych, czyli tyle, co markowe dżinsy.

- W poniedziałek spokojnie się rozejdziemy do cywila i wcale nikt nie zamierza robić jakichś cyrków - dodaje szer. Ciesielski.
Prawda jest taka, że Marcinowi nie pali się, żeby pójść do cywila. - Chociaż pracę mam już nagraną, to chciałem zostać na zawodowego, bo to coś innego niż życie cywila - tłumaczy. - Poligony, szkolenia, a przede wszystkim misje. Wielu z nas złożyło dokumenty, żeby zostać w wojsku. Ale nikogo z nas nie wezmą, armii brak kasy na nowe etaty. Ta armia jest całkiem inna niż wtedy, kiedy służył mój tata. Trzeba znać jak w dobrej firmie angielski, bez języka ani rusz.

Marcin po oficjalnym pożegnalnym obiedzie w poniedziałek pojedzie wprost do domu.
Ze zwyczajów rezerwy ostało się jeszcze wieszanie trampek na drzewie, to znaczy trzeba było nimi rzucić przez okno tak, by zawisły na gałęziach pobliskiego drzewa.
- Po ostatniej rezerwie ściągaliśmy te trampki - wspominają szeregowcy.
Ale trampki to też już wspomnienie.

- Mamy buty sportowe, które możemy zabrać, dres też zabieramy, zostawiamy tylko mundury - mówi szeregowy Ciesielski.
Jeszcze parę lat temu rezerwiści odliczali na miarce krawieckiej dni dzielące ich od cywila. Te "centymetry" też były zdobione, miały napisy: "Dla cywili piękne żony, a dla wojska kaszy tony".

Te wszystkie zwyczaje wiązały się z "falą". Fala utrzymywała pozorny porządek w koszarach, bo starsi żołnierze poprzez terror i brutalne zachowania trzymali w ryzach młodsze roczniki, czyli "koty". Koty służyły i wyręczały w obowiązkach "dziadków". Kot po pół roku służby zostawał "wickiem". Dziadek mógł wyżywać się na kotach i zwykle to robił. Nie wszystkie koty wytrzymywały falę, zdarzały się załamania nerwowe.

- Znam to z opowieści taty - mówi szer. Ciesielski. - Bo u nas już fali nie było.

Służba jest jak ciąża

Ostatnio już trwała niewiele, bo dziewięć miesięcy.
- Nie to, co mój ojciec, Drawsko Pomorskie i na trzy lata - mówi szer. Stanisław Hakało. - Pewnie też odliczał na centymetrze. A było co odliczać, jego służba przedłużyła się ze względu na stan wojenny.

Chociaż ta obecna służba trwa zaledwie tyle co ciąża, to próbował się odraczać.
- Dziewczyna była w siódmym miesiącu - opowiada szer. Hakało. - Do tego po zawodówce znalazłem dobrą pracę, więc niezbyt mi zależało na takiej wyrwie w życiorysie. Nawet szefowa mnie namawiała, żebym się odroczył.

Ale się nie udało. Podczas służby ożenił się i urodził mu się syn.
- Na ślub dostałem pięć dni urlopu, w dwie godziny po narodzinach synka już go trzymałem na rękach - opowiada szer. Hakało. - Kiedy mój ojciec służył, może ze cztery razy był w domu w ciągu służby zasadniczej. Tamta to była szkoła przetrwania w stosunku do tej obecnej. Ojciec uważał, że powinienem swoje odsłużyć.
Rezerwiści opowiadają o tym wszystkim w klubie żołnierskim batalionu, z "piłkarzykami" i stołem pingpongowym, pewnie niewiele się różni od tego z czasów Układu Warszawskiego.

Szer. Łatka od odsłużenia dziewięciu miesięcy się nie migał. Po wojsku zostanie mu uraz do... kawy zbożowej. - Serwowano ją zbyt często - mówi dyplomatycznie. A co do dyscypliny, to uważa, że tak musi być. On także nie przewiduje żadnych nadzwyczajnych pożegnań po opuszczeniu koszar. A tym bardziej wyjścia z chustą.

Co się jeszcze zmieniło? Przyjaźnie. Znajomości zawierane na dziewięć miesięcy to jednak nie to samo co w przeszłości, kiedy koledzy z wojska poznawali się przez dwa lata. Do tego służyli z dala od domu, byli skazani na siebie. Dlatego koledzy z tamtego wojska to kumple do grobowej deski.

- Teraz najdalej miał nasz kolega z dolnośląskiego, z Trzcinowy, bo wojskowe komendy uzupełnień najczęściej kierowały poborowych do jednostek blisko domu - tłumaczy szer. Łatka.

On też chciał zostać. W cywilu skończył technikum żywienia, a to w wojsku specjalność, która się przydaje. Chociaż już kuchnia wojskowa po tym poborze będzie miała o 200 porcji mniej. Pozostanie korpus zawodowych. Teraz wojskowa kuchnia będzie już tylko gotowała dla tych, co pełnią służbę.

Dobre wiadomości z WKU

Szeregowcy zrobili w wojsku dodatkową kategorię prawa jazdy, która jest niezbędna na misjach. Wielu o nich marzy.
- Ale ja chyba bardziej ze względu na tradycje rodzinne, tata po 25 latach służby przechodzi właśnie do cywila - mówi szer. Łatka. - Poza tym armia teraz może się już podobać.

Ustalili, że w cywilu będą się kontaktować w sprawie możliwości dalszej służby: jak któryś się dowie, że gdzieś jest taka możliwość, to da innym znać. Wszystko zależy od Wojskowej Komendy Uzupełnień. Przez lata ta instytucja była postrachem młodych mężczyzn, każda korespondencja stamtąd jeżyła im włosy na głowie. A dzisiaj polecony z WKU to szansa.

- Od czerwca już nie zajmujemy się wcielaniem, a stajemy się wydziałem rekrutacyjnym do zawodowej służby - wyjaśnia ppłk Adam Mataniak, szef WKU w Opolu. - Nadal będziemy prowadzili zabezpieczenia na wypadek "W" z ewidencją, oceną zdrowia i kategorią, wykształceniem i kwalifikacjami.

Opolskie WKU już stworzyło bazę danych z chętnymi do zawodowej służby wojskowej. - Taka służba to 3-letni kontrakt. A jeśli dowódca zgłosi, że są wolne etaty, to będziemy korzystali z naszych zasobów - dodaje Mataniak.

Chor. Sylwester Kmak, rzecznik opolskiej brygady logistycznej, jest absolwentem oficerskiej szkoły kwatermistrzowskiej i filologii angielskiej. Należy już do nowego pokolenia. Podczas dziesięcioletniej służby w armii dwadzieścia razy patrzył, jak rezerwiści opuszczają bramę koszar. A ostatnio wzbogacił swoje doświadczenie o pobyt w amerykańskiej bazie na terenie Niemiec, gdzie przez pięć tygodni dzień i noc był z amerykańskimi żołnierzami.

W żołnierskiej sali zostały tylko dwa "wozy" ostatnich rezerwistów i morze sprężyn.
(fot. fot. Sławomir Mielnik)

- Taki poziom patriotyzmu jak u nich, u nas byłby podejrzany - opowiada chor. Kmak. - Amerykańska armia też jest zawodowa, kontrakt trwa do ośmiu lat, więc jest czas, by wyszkolić specjalistę. U nas był z tym problem. Coraz bardziej skomplikowany sprzęt wymaga dłuższych szkoleń, więc nawet jak udało się w ciągu tych dziewięciu miesięcy wyszkolić żołnierza, to zaraz stawał się rezerwistą i wychodził do cywila. Ostatnio coraz częściej się zdarzało, że obok żołnierza wykonującego poważniejsze zadanie, zgodnie z przepisami musiał stać ktoś ze służby zawodowej.

Dlatego chor. Kmak nie żałuje wojska z poboru, bo ono dla armii było po prostu kosztownym balastem.
W Polsce powszechny pobór do wojska na dwuletnią służbę przeprowadzono po raz pierwszy w 1919 r. Wcielono wtedy 200 tysięcy żołnierzy. Szli chętnie do służby. W dwudziestoleciu międzywojennym chłopską i robotniczą młodzież przyciągał mundur, obuwie i wyżywienie, a przede wszystkim możliwość awansu społecznego.

Pierwszy powojenny pobór w 1944 r. organizowało Ludowe Wojsko Polskie na wzór i tradycję radziecką. To ona właśnie przyniosła nam falę i wszystkie wynikające z niej zwyczaje. Przy okazji końca służby z poboru po 20 latach wolnej Polski żegnamy chyba już ostatnią spuściznę po sowieckiej dominacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska