Londyn oczami Opolan. Raport z oblężonego miasta

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Setki płonących sklepów, grabieże na ulicach w biały dzień - tak w tym tygodniu wyglądał Londyn i inne brytyjskie miasta. O "buncie marginesu" opowiadają mieszkający na Wyspach Opolanie.

W środę poszłam do pracy na 15.00 - mówi Maja. - Ale nie napracowałam się długo. Po godzinie przyszedł szef i kazał nam wszystko zostawić i natychmiast wracać do domów. Nasza firma nie była jedyną, którą zamknięto przed czasem. Na Wembley, gdzie pracuję, większość fabryk i dużych sklepów przestała funkcjonować już przed trzecią.

Maja, która dopiero od miesiąca jest w Londynie, patrzyła zdziwiona na miasto, które wyglądało tak, jakby się szykowało do odparcia huraganu.

- Na Acton - opowiada opolanka - sklepikarze powszechnie zabijają okna wystawowe dechami i dozbrajają witryny siatką albo wręcz montują kraty. Policji na ulicach mnóstwo i nerwowość wyczuwalna na każdym kroku. Zresztą nic dziwnego, poprzedniej nocy było w tej dzielnicy gorąco. Dosłownie, bo płonęły sklepy, samochody i kosze na śmieci. Nawet na Ealingu, gdzie niby mieszkają głównie Polacy, trwały zamieszki i snuły się dymy. Na szczęście znajomi z Hunslow, gdy dowiedzieli się, że u mnie jest nieciekawie, zaproponowali mi nocleg. Uciekłam do nich. Jestem bezpieczna.

Iskra, która zapaliła młodych

Wielu mieszkańców Londynu i kilku innych angielskich miast od tygodnia nie może tak o sobie powiedzieć. Zamieszki zaczęły się w czwartek tydzień temu w dzielnicy Tottenham. Policjanci zastrzelili wtedy 29-letniego Marka Duggana. Mężczyzna był poszukiwany przez policję i miał broń. Jak ustalili eksperci, jego niezarejestrowany pistolet BBM "Bruni" nie został tego dnia użyty. Natomiast wyborowy strzelec trafił mężczyznę w klatkę piersiową i w ramię.

- Rozruchy zaczęły się w sobotę od pokojowego protestu - mówi Jakub Sobik. Od siedmiu lat mieszka w Londynie i pracuje w organizacji pozarządowej zwalczającej formy współczesnego niewolnictwa. - Tyle że bardzo szybko przestało w całej tej sprawie chodzić o tego człowieka, który zresztą najpewniej był gangsterem. To była tylko iskra, która zapaliła złość młodych ludzi. Zobaczyli, że policja zwyczajnie sobie nie radzi, a oni mogą być bezkarni i odegrać się na niej. Pod moim oknem przebiegło kilka grup takich zamaskowanych napastników.

Kuba opowiada, że młodzieżowe gangi umawiały się na grabież i podpalenia przez internet - zwłaszcza przez smartfony BlackBerry, umożliwiające wysyłanie zakodowanych wiadomości - na określone godziny: na 16 w dzielnicy X na 18 i 20 w kolejnych częściach miasta.

- Na początku policja była trochę bezradna, bo to wybuchło w wielu miejscach naraz - opowiada Jakub. - Ten bunt nie miał jednego przywództwa ani programu. To zresztą nie był bunt. Tylko bezmózgowe wyjście na ulice i kompletna demolka. Grupki młodzieży, zwyczajnych 12-15-letnich smarkaczy, wykorzystały pretekst, żeby podymić.

Nie było tłumu demonstrantów zebranych w jednym miejscu, który można otoczyć i próbować spacyfikować. Więc długi czas siły porządkowe w ogóle nie miały kontroli nad ulicą. Palił się jakiś budynek, a strażacy nie potrafili do niego dojechać, bo stu czy dwustu chuliganów blokowało drogę. Policjantów na początku było za mało, w dodatku działali rozproszeni.

Teraz na londyńskich ulicach jest 16 tysięcy policjantów. Mają tam zostać także w czasie weekendu.

Łopata, miotła i sieć

Za pomocą tego samego internetu zwołują się od czwartku zwykli mieszkańcy Londynu i innych angielskich miast. Zaopatrzeni w miotły i łopaty idą sprzątać po zamieszkach.

- To jest społecznie bardzo ważne. Bo pokazuje, że nie dajemy się złamać tej w sumie niewielkiej grupie chuliganów - mówi w czwartek wieczorem Wojciech Tuczyński z Kędzierzyna-Koźla, rzecznik prasowy Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. - Powoli wszystko wraca do normy. Dłużej otwarte są sklepy i jeżdżą autobusy. Ludzie organizowali się także w grupy 100- i 200-osobowe, żeby patrolować ulice i chronić sklepy przed kolejnym plądrowaniem. Zwłaszcza skutecznie robią to niewielkie społeczności migrantów - Hindusi czy Jamajczycy - którzy dobrze się znają i są niezwykle solidarni. Do policji zmagającej się z chuliganami przyłączyli się kibice kilku londyńskich klubów. Ale są i tacy londyńczycy, którzy zabarykadowali się w domach i nie wychodzą nawet do restauracji.

Agnieszka jest z zawodu weterynarzem. Od 7 lat mieszka w Manchesterze, w jednym z tych miast, poza Londynem, w których także wybuchły zamieszki.

- Dokładnie mieszkamy w dzielnicy Salford, gdzie bunt się zaczął, bo też mieszka tu sporo rodzin z marginesu - mówi Agnieszka. - Na początek napastnicy podpalili sklep "Lidla", w którym pewnie wielu ich rodziców na co dzień robi zakupy, potem supermarket i duże centrum handlowe. Przy okazji dostało się kamerzyście miejscowej telewizji, wywrócono samochód radia i podpalono razem z innym autem. Media są przez demonstrantów uważane za wroga, bo, ich zdaniem, mogą pomóc w identyfikacji. W środę wieczorem przenieśli się do City Center, gdzie jest deptak z lepszymi sklepami.

Premier Cameron wytoczył… armatki

Właśnie te najlepsze sklepy - w tym jubilerskie i z elektroniką, oraz markowe salony znanych firm - padały najczęściej łupem ognia i grabieży. Właściciel przeciętnego obrabowanego sklepu stracił, w zależności od asortymentu, od 50 do 80 tys. funtów.

- W tej rozróbie nie było żadnych zasad - dodaje Wojciech Tuczyński. - Napastnicy walczyli z policją i ze sklepikarzami, ale także między sobą. W telewizji oglądaliśmy takie obrazki tych dzieciaków: Jeden krwawił, bo gdzieś oberwał, więc drugi podszedł, żeby go objąć z troską. Ale to tylko pozór, bo jednocześnie dobrał się do jego torby, żeby okraść złodzieja.

Właśnie młodym wiekiem sprawców Opolanie tłumaczą bardzo miękkie - przynajmniej na początku - podejście policji do demonstrantów. Nie wolno było używać armatek wodnych i starano się unikać przemocy. Niepełnoletni, zwłaszcza poniżej 15. roku życia, są w Wielkiej Brytanii pod szczególną ochroną prawa.

- Na początku rzeczywiście tak było - przyznaje Agnieszka - nawet jak był atakowany wielki sklep, policjanci starali się przede wszystkim odciąć atakujących od tego miejsca i rozpędzić, ale raczej krzykiem niż siłą. Dopiero po kilku dniach przyszło z ust samego premiera przyzwolenie na użycie armatek i pałek. Wtedy trochę tych młodych ludzi oberwało. Czy jak opadną emocje ich rodzice nie będą skarżyć do sądu policjantów, to już całkiem inna kwestia.

Średnia wieku - 10 lat

Dlaczego to robicie? - krzyczał oburzony mężczyzna do na oko 14-15-letniej dziewczyny walącej wielkim kamieniem w okno wystawowe ekskluzywnego magazynu. - Przyszliśmy odebrać nasze podatki - odkrzyczała mu w twarz młoda buntowniczka.

- To jest tylko ideologia dorabiana do faktów - uważa Agnieszka - ta dziewczyna nie zapłaciła jeszcze nawet jednego funta podatku, podobnie jak większość uczestników zamieszek. Aż trudno w to uwierzyć, ale średnia wieku inicjatorów zamieszek w Salfordzie wynosi jak podał mer… dziesięć lat! To nie pomyłka, dziesięć. Czyli nawet jeśli niektórzy skończyli czternaście lat, to w tym niszczącym i plądrujacym tłumie musiały być także 7-letnie dzieci. Mer apelował więc do ich rodziców, by zainteresowali się, gdzie są i czym się zajmują ich pociechy.

Wielkiego odzewu nie powinien się spodziewać. W tej dzielnicy mnóstwo osób, często od dwóch, trzech pokoleń żyje z zasiłku i mieszka w budynkach socjalnych.

Jak mówią Opolanie, nie bardzo garną się oni do pracy. Bo i po co, skoro zasiłek dla rodziny z trójką dzieci nie odbiega specjalnie od najniższej pensji, jaką zarobiliby rodzice bez wykształcenia. Łatwiej postarać się o kolejne dziecko. To nic, że potem te dzieci chowają się samopas. Uczą się najmniej jak można, a zaraz po szkole, kończąc 16 lat, przechodzą na zasiłek dla szukających pracy. Potem łapią się na kolejny "benefis" - dla bezrobotnych, i tak już leci.

- Sama słyszałam wypowiedź jednego z ojców, który dziwił się, dlaczego tyle policji jest na ulicach i narzekał, że nie pozwala ona robić dzieciom, co chcą. Niektórzy mogą teraz te przywileje stracić - mówi Agnieszka. - Zapowiedziano, że rodzice sprawców zniszczeń uchwyconych przez przemysłowe kamery odpowiedzą za czyny swych dzieci. I słusznie.

Telewizja pokazała jak około 10 młodych ludzi wybiega ze sklepu Adidasa, który został splądrowany. Przecież to nie jest tak, że ci młodzi ludzie nie mają butów albo są głodni.

Zamożni nie są, ale te luksusowe towary zostaną przez nich sprzedane w sieci i zamienione na papierosy, alkohol i inne używki. Z tych samych powodów w luksusowym sklepie tu w naszej dzielnicy skradzione zostały tylko najdroższe alkohole i papierosy.

Chuligaństwo bez ideologii

Z identyfikacją sprawców wcale nie pójdzie łatwo.
- Uczestnicy zamieszek na portalach społecznościowych piszą wprost, że świetnie się bawią w tę wojnę z policją - mówi Wojciech Tuczyński. - Oni przenieśli do realu rzeczywistość gier. Kiedy czyta się kolportowane w sieci rady, jak uniknąć rozpoznania (zasłonić twarz w czasie rozróby, spalić ubranie, w którym było się na akcji, a ostatecznie upierać się, że nagranie jest złej jakości i pokazuje kogoś innego), to brzmią one jak instrukcja do gry komputerowej.

- Same zamieszki były chuligaństwem bez ideologii - potwierdza Kuba Sobik. - Ale społeczne przyczyny tego buntu istnieją. Nierówności w Wielkiej Brytanii są znaczne i trwają w jakimś sensie od wieków.

Tutejsze społeczeństwo nie doświadczyło komunizmu, który nawet jeśli zrównywał szanse w dół, to jednak zrównywał. A w Anglii o żadnej równości nie ma mowy. Klasy społeczne są hermetyczne. Jak mi ktoś powie, w jakim środowisku się urodził, to bardzo łatwo przewidzieć, jak będzie wyglądało jego życie. Kto nie chodził do prywatnej szkoły, prawie nigdy nie dostanie się na renomowany uniwersytet.

- Takie tłumaczenia będziemy teraz słyszeć - obawia się Agnieszka - także w środowisku sprawców. Że wybuchła ich frustracja, bo emigranci z Europy Wschodniej zabierają im pracę i nie mogą się uczyć, bo podniesiono opłaty za studia. Ale to trochę bicie piany, bo większość z nich nigdy nie próbowała dostać się do żadnego college'u, nie mówiąc o magisterce.

Nie wychowują

Maciej Sobota, pochodzący z Kluczborka właściciel firmy budowlanej, mieszka w Anglii od 12 lat. Nie jest szczególnie zdziwiony tym, co widzi na londyńskich ulicach.

- Anglicy sami sobie taką młodzież bezstresowo wychowali - mówi pan Maciej. - Przecież podobne zachowania tutejszych nastolatków oglądamy tu na co dzień, tylko nie skumulowane w taką potężną awanturę. Ale proszę spróbować zwrócić uwagę takiemu agresywnemu dzieciakowi, który "świruje" w autobusie.

Usłyszymy: tylko mnie dotknij, zadzwonię na policję i poskarżę się, że nadużyłeś siły. Włamania do sklepów teraz szokują, bo tych sklepów są dziesiątki czy setki. Ale właściciele małych sklepików od dawna są tu bezradni, kiedy wchodzi pięciu agresywnych młokosów. Zabierają co chcą i uciekają. Przeciętny właściciel i klient nawet nie reagują.

Zdaniem Macieja Soboty, takie miękkie wychowanie sprawdza się w porządnych angielskich domach, gdzie prawie niezauważalnie odbywa się przekaz rozmaitych wartości. W środowisku społecznego marginesu ta transmisja nie następuje, bo rodzice sami nie mają czego przekazywać. Uważają, że należy im się pomoc państwa, więc i ich dzieciom należy się to, co zrabowały.

Podobnie rzecz ma się z wielokulturowością - dodaje pan Maciej. - Jak ktoś z dobrego, normalnego domu wyniósł jakiś model postępowania, to nawet zyskuje, konfrontując się z inną wiarą, obyczajem, językiem i kulturą. Ale jak wychowywał się samopas, nie wynosząc nic, to w państwowej szkole, czyli tym kulturowym tyglu, wszystko mu się miesza. Wtedy kompletnie nie wie, co jest dobre, a co złe i czego powinien się trzymać. Ma chaos w głowie.

Z tego chaosu zdają sobie sprawę po "buncie marginesu" także brytyjskie elity.
"W Londynie żyje margines społeczny - pisał wczoraj Danny Kruger, komentator Financial Times. - Są oni niewychowani, dorastają w mikrokulturze zaniedbania, przypadkowej nierównej dyscyplinie i miłości bez zachowania granic dobrego wychowania. A wyższa kultura, czyli my porzuciliśmy cnotę i przyjęliśmy etykę obojętności ubranej w liberalizm. Zasiłkami opieki społecznej zastąpiliśmy związki międzyludzkie, a miłość zimnym prawem. Kiedy policja już upora się z zamieszkami, przyjdzie nam zrobić więcej niż tylko posprzątać rozbite szkło".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska