Młodzi z domów dziecka łatwiej wchodzą w życie

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Michał z Domu Dziecka w Koźlu przygotowuje kolację dla pozostałych wychowanków. Kiedyś chciałby pracować w kuchni.
Michał z Domu Dziecka w Koźlu przygotowuje kolację dla pozostałych wychowanków. Kiedyś chciałby pracować w kuchni. Tomasz Kapica
Podopieczni domów dziecka łatwiej układają sobie dorosłe życie. Stają na rzęsach, żeby dostać jakąkolwiek pracę, a potem - żeby jej nie utracić. Zahartowani, zmotywowani, pozbawieni złudzeń.

Michał najbardziej lubi pracować w kuchni. Jest zawsze pierwszy, gdy trzeba przygotować kolację dla kolegów i koleżanek z kozielskiego domu dziecka, przyrządzenie obiadu to dla niego sama przyjemność.

Miłość do gotowania wyniósł z domu. Mało było pozytywnych rzeczy, które stamtąd zabrał.

- Chciałbym być kucharzem, to przyjemna, ale przede wszystkim całkiem fajnie płatna praca - opowiada 18-latek, który w placówce przy ul. Skarbowej mieszka już od trzech lat. Na razie chodzi do trzeciej klasy technikum. - Gdybym tak zdał dobrze maturę, to może i na jakieś studia udałoby się dostać - marzy chłopak.

Do wyprowadzki mu się nie śpieszy. Wie, że życie zastawia pułapki. A tacy jak on, już pokrzywdzeni przez los, najszybciej w nie wpadają. - Nie czuję się jeszcze gotowy na to, żeby się usamodzielnić, potrzebuję na to czasu.

Michał, mówiąc, że jest jeszcze niedojrzały, już sam zdał pierwszy egzamin z dojrzałości. Zazwyczaj było bowiem tak, że wychowankowie domów dziecka, którzy ukończyli 18. rok życia, marzyli o tym, by jak najszybciej stąd wyjść.

- Chcieli zachłysnąć się wolnością - opowiada Ewa Miler, dyrektorka kozielskiego domu dziecka. - Wielu z nich na samodzielne życie nie było jednak gotowych. Ale szli w świat. Z różnym skutkiem.

Tak jak Krzysiu. Gdy mieszkał jeszcze w placówce, przychodził do pań wychowawczyń i siadał na kanapie. Zwierzał się, jak bardzo chce, aby jego życie było inne od tego, jakie urządzili sobie jego rodzice.

Deklarował, że nie będzie w jego życiu alkoholu, że nie popadnie w długi i złe towarzystwo. Jak wszyscy odchodzący z domu dziecka dostał mieszkanie, wyprawkę i życzenia, by mu się powiodło. Pracownicy placówki sprawdzali niedawno, co słychać u Krzysia. I nie jest dobrze. Mieszkanie jest zadłużone, chłopak nie ma pracy. Michał i wielu innych już nie chce popełniać tego błędu.

Z Damianem były kłopoty wychowawcze, nie można powiedzieć, żeby był spokojnym chłopakiem. Ale też nie łobuzem. Nawet się nieźle się uczył, przynosił dobre oceny z niemieckiego.

- Może mi się uda, wyjadę kiedyś w świat? - zastanawiał się wielokrotnie. Wychowawcy wierzyli, że wyjdzie na ludzi. Chłopak bardzo się ucieszył, gdy z kozielskim domem dziecka kontakt nawiązała rodzina z Holandii. W odruchu dobrego serca chcieli zabrać kogoś do siebie na wakacje. By ten ktoś odpoczął, zobaczył morze, pojeździł na wycieczki rowerowe. Damian pojechał jeden, drugi, trzeci raz.

Nie nawalił, nie narobił wstydu dyrektorce placówki, wracał zadowolony. Gdy nadchodziły święta, Holendrzy już pytali o to, czy mogą znów zabrać go do siebie. Byli dla niego tzw. rodziną zaprzyjaźnioną. - W końcu wyjechał tam na stałe. Napisał nam niedawno, że jest szczęśliwy, ma dziewczynę, że pracuje - opowiada Joanna Judyńska-Turła, pedagog z Domu Dziecka w Kędzierzynie-Koźlu.

Trzynastu na siedemnastu się udało

Za granicą jest także Asia. Uczyła się sumiennie, skończyła szkołę średnią, a potem zdała maturę. I choć żaden człowiek nie chciałby nigdy trafić do domu dziecka, to Asia płakała, gdy z niego odchodziła. Ma już męża, mieszkają w Niemczech. On pracuje w fabryce BMW, a ona w hotelu. Nie stać ich na luksusy, ale niczego im nie brakuje.

Asia tak właśnie wyobrażała sobie dorosłe życie. Może i wolałaby pracować w Polsce, ale ilu jej rówieśników także musiało wyjechać, by znaleźć zatrudnienie. - Najważniejsze, że wyszła na ludzi - mówią teraz jej koleżanki.

Pracownicy kozielskiego domu dziecka sprawdzili, ilu ich podopiecznym udało się z sukcesem wejść w dorosłe życie. I jest się z czego cieszyć. W ciągu ostatnich pięciu lat z 17 osób, które wyprowadziło się z placówki, 13 pracuje, ma rodziny, wiedzie w miarę szczęśliwe życie. - Nasi podopieczni radzą sobie coraz lepiej - nie kryje zadowolenia Ewa Miler, dyrektorka domu.

W Namysłowie również widzą, że wchodzący w dorosłość wychowankowie umieją się odnaleźć. - Od bardzo dawna nie mieliśmy przypadku, żeby ktoś kompletnie się pogubił, zszedł na złą drogę - opowiada Maciej Jański, dyrektor Domu Dziecka w Namysłowie. I przytacza historię jednej z podopiecznych, która w wieku 18 lat zdecydowała się pójść na swoje. Wzięła ślub z chłopakiem z którym spotykała się już od kilku lat. Na uroczystość zaprosili dyrektora domu dziecka i wychowawców. Było skromnie, ale wzruszająco.

Zamieszkali razem. Mąż pracuje jako kierowca, ona wciąż się uczy, też ma zamiar rozpocząć pracę. Pomogła im rodzina mężczyzny. Wszystko wskazuje, że żyją na stabilnym gruncie. W rodzinie nie ma kłótni, alkoholu.

Doceniają to, co mają

Dyrektor Jański tłumaczy, że młodzi ludzie nierzadko sponiewierani przez los w dzieciństwie potrafią się cieszyć tym, co mają.

- Zwróćmy uwagę na fakt, że perspektywy dla młodych ludzi generalnie się pogorszyły. O pierwszą pracę bardzo trudno. Albo nie ma jej wcale, albo jest na umowie śmieciowej, na dodatek za bardzo niską stawkę - przypomina dyrektor. - Wychowankowie domów dziecka nauczyli się doceniać to, co już osiągnęli. Jeśli więc dostają pracę, to ją szanują. Wiedzą, że sami musieli ciężko pracować, by zarobić na czynsz, utrzymanie rodziny.

Jego podopieczni pracują obecnie jako budowlańcy, pracownicy sklepów, monterzy, elektrycy.

- Nasi z kolei realizują się w gastronomii, jeden chłopak jest kierownikiem ochrony, jedna dziewczyna pracuje w saloniku prasowym - wylicza Ewa Miler. Na razie tylko raz spotkała się z sytuacją, że dziewczynie odmówiono przyjęcia na praktykę tylko dlatego, że jest wychowanką domu dziecka. - Przyszła do nas bardzo smutna - opowiada dyrektorka. - Na szczęście to był tylko incydent.

Sami podopieczni przyznają, że wychowawcy, jak tylko najlepiej mogą, zastępują im rodziców. - Niektórzy z nas, przychodząc do domu dziecka, nie potrafili nawet porządnie pościelić łóżka czy zrobić sobie czegoś do jedzenia - opowiada jedna z dziewczyn, która przygotowuje się do wejścia w dorosłość.

Agnieszka Tomeczek, pracownica Domu Dziecka w Koźlu, organizuje swoim podopiecznym tzw. program usamodzielnienia. Młodych trzeba nauczyć przede wszystkim wypełniania dokumentów, sumienności w płaceniu rachunków, dbania o zdrowie. - Zdarza się, że już prawie dorosła dziewczyna chce, żeby z nią iść do lekarza. A my mówimy: idź sama, musisz nabrać odwagi - opowiada Agnieszka Tomeczek.

Została sama pod drzwiami

Za drogowskaz służą te historie bez happy endu. Marzena z jednego z opolskich domów dziecka wyprowadziła się wprost do chłopaka, Marka.

- Wyglądał na konkretnego faceta. Zaimponowało mi, że ma mieszkanie. Mówił najpierw, że to jego własne, potem - że kogoś z rodziny, ale może tam mieszkać ile chce. Chodził też do pracy. Co prawda o różnych porach, ale nie podejrzewałam, że wdaje się w jakieś dziwne interesy - opowiada młoda kobieta.

Znalazła pracę w butiku z damskimi ciuchami. Nie było to wymarzone zajęcie, ale pozwalało zarobić na własne utrzymanie. Zaczęła snuć plany. - Myślałam o ślubie, o dziecku. Marek zarabiał nieźle, kupił nawet bmw za 30 tysięcy złotych - wspomina Marzena.
Pewnego dnia do domu zapukała policja. Funkcjonariusze mieli nakaz przeszukania.

W domu znaleźli jakieś narkotyki. Marek od kilku godzin już siedział w tym czasie w areszcie. Jego kolega przekazał tylko, że Marzena ma oddać klucze, bo mieszkanie nie jest jego, tylko wynajmowane.

Wtedy po raz pierwszy od wyjścia z domu dziecka po policzkach popłynęły jej łzy. Została bez niczego, na dodatek facet, z którym chciała się związać, oszukał ją. Marzena wcześniej porzuciła także szkołę, a to zamknęło jej ostatecznie drogę do ewentualnego powrotu do domu dziecka.

- Chwilowo pomogła mi dalsza rodzina, która pożyczyła pieniądze i zapłaciła za mieszkanie na pół roku. Zostały mi dwa miesiące. Chyba wyjadę za granicę, bo na miejscu na razie nie potrafię znaleźć pracy. A i facetów unikam. Boję się, że ktoś trzeci raz w życiu mnie skrzywdzi.

Każdy ma prawo do mieszkania

Wychowawcy opolskich domów dziecka uczulają swoje podopieczne, aby starały się za wszelką cenę być samodzielne. - Mówimy im, żeby nie tylko patrzyły na to, aby dobrze wyjść za mąż, ale przede wszystkim zdobyć wykształcenie i niezależność finansową - tłumaczy Ewa Miler. - By kiedyś z różnych powodów nie zostały na bruku.

Wszyscy podopieczni domów dziecka, którzy decydują się na usamodzielnienie, mają prawo do mieszkania od gminy (część z niego jednak nie korzysta). Zapisują się do kolejki oczekujących na gminne "M".

Mają w niej pierwszeństwo. Najczęściej czekają kilka miesięcy na przydział. W domu dziecka mogą przebywać do 18. roku życia, ale jeśli się uczą, to mają czas na usamodzielnienie się, aż osiągną 25 lat. Gdy się wyprowadzą, a jednocześnie chodzą do szkoły, dostają jeszcze 500 złotych zasiłku na naukę. Jeśli nie pracują, utrzymują się z rent po rodzicach albo alimentów.

Z usamodzielnieniem coraz lepiej radzą sobie także wychowankowie rodzin zastępczych i tzw. rodzinnych domów dziecka. Tu problemem jest jednak coraz dłuższy okres oczekiwania na mieszkania.

Z pachnącego domu do klitki

Państwo Zuzanna i Bernard Sdzujowie z gminy Strzelce Opolskie tworzą obecnie rodzinę zastępczą dla siedmiu młodych ludzi w wieku od 10 do 16 lat. - Niedługo zaczną się usamodzielniać, dlatego już teraz działamy w tym kierunku, żeby miały dach nad głową - opowiada pani Zuzanna. - Niestety, bywają z tym spore problemy, bo samorządom brakuje mieszkań dla takich ludzi. Nie zawsze udaje się też zagwarantować mieszkania od rodzin spokrewnionych, bo na przykład są one bardzo zadłużone.

Gminy twierdzą z kolei, że radzą sobie z tym najlepiej jak mogą. Problem w tym, że samorządy najczęściej proponują wchodzącym w dorosłość wychowankom rodzin zastępczych mieszkania socjalne w kiepskim standardzie, bez centralnego ogrzewania albo toalety.

- Ci ludzie trafiają potem z pięknych, pachnących domów do małych, socjalnych klitek - opowiada jeden z rodziców zastępczych. W Opolu w dorosłość wchodzi rocznie około 40 wychowanków rodzin zastępczych i domów dziecka, na Opolszczyźnie łącznie kilkaset. Niektórzy w oczekiwaniu na lokal docelowy przebywają w tzw. mieszkaniach chronionych. W stolicy województwa stworzono też specjalną wspólnotę, gdzie grupa młodych ludzi mieszka ze sobą w jednym mieszkaniu i wspólnie przygotowuje się do dorosłości. Na razie dobrze rokują. a

Niektóre imiona wychowanków na ich prośbę oraz dyrektorów placówki zostały zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska