Moje Kresy. Kisielin - stolica arian

Stanisław S. Nicieja
Krzesimir Dębski z żoną - piosenkarką Anną Jurksztowicz i synem Radzimirem, obecnie kompozytorem, dyrygentem i producentem muzycznym.
Krzesimir Dębski z żoną - piosenkarką Anną Jurksztowicz i synem Radzimirem, obecnie kompozytorem, dyrygentem i producentem muzycznym.
Kisielin - obecnie wieś nad Stochodem, a niegdyś otoczone bagienno-torfowymi łąkami miasteczko zatopione w wołyńskich lasach, które wyraziście wpisało się w historię Polski dwukrotnie.

Pierwszy raz w połowie XVII wieku jako krótkotrwałe centrum arianizmu, czyli siedziba zwolenników braci polskich - bardzo ciekawej i płodnej intelektualnie polskiej schizmy w Kościele katolickim wywodzącej się z kalwinizmu. W swej doktrynie arianie odrzucali sakramenty i dogmat Trójcy Świętej. W czasie potopu poparli Szwedów i to był główny powód ostatecznego wygnania ich z Rzeczypospolitej.

Arianie wypędzeni w 1638 roku ze swego matecznika w Rakowie w centralnej Polsce schronili się na Wołyniu - w Kisielinie, w dobrach Jerzego Czaplica, który - będąc ich współwyznawcą - stworzył u siebie zbór i szkołę ariańską. Wówczas Kisielin stał się nową stolicą arian. Był nią do roku 1644, kiedy to wyrokiem trybunału lubelskiego kisielińską szkołę ariańską polecono zamknąć, zbór zburzyć, nauczycieli wygnać, a Czaplica jako opiekuna innowierców ukarać wysoką grzywną. Nim to się jednak stało, obowiązki pastora w Kisielinie pełnił Andrzej Wiszowaty (1608-1678) - charyzmatyczny teolog, pisarz polemista, a towarzyszyli mu najwybitniejsi przywódcy braci polskich: Jonasz Szlichtyng i Krzysztof Lubieniecki.

Drugi raz Kisielin wpisał się w historię Polski w czasie ukraińskich czystek na Wołyniu. 11 lipca 1943 roku był miejscem heroicznej obrony Polaków otoczonych przez banderowców w domu parafialnym, przy kościele i klasztorze. Budynki te podpalono ze znajdującymi się w nich wiernymi. Ci, którzy znajdowali się w kościele, spłonęli razem ze świątynią. Tylko nielicznej garstce broniącej się desperacko na pierwszym piętrze plebanii udało się przeżyć. Tragedia ta znalazła mocne odbicie w polskiej literaturze memuarystycznej i filmografii.

Kisielin był gniazdem rodowym Kisielów i miejscem urodzenia ostatniego polskiego wojewody kijowskiego - Adama Kisiela (1600-1653), zwolennika ugody polsko-kozackiej, którego postać uległa mitologizacji dzięki powieści Henryka Sienkiewicza pt. „Ogniem i mieczem”. Po Czaplicach, Gołuchowskich, Ledóchowskich i Modzelewskich dobra kisielińskie w XIX wieku trafiły do Narcyza Olizara - syna wybitnego działacza Wielkiej Emigracji.

Olizarowie przywrócili Kisielinowi dawny splendor. Wznieśli tam pałac oparty na fundamentach dawnego zamku i biblioteki ariańskiej. W rezydencji tej zgromadzili cenne archiwum z dokumentami z czasów królewskich. Była tam galeria obrazów z dziełami Franciszka Smuglewicza. Pałac spalili Rosjanie w czasie ofensywy gen. Brusiłowa w 1914 roku i nigdy już nie został odbudowany. Zachowała się tylko niewielka oficyna, w której w latach międzywojennych mieszkał Andrzej Karol Olizar (1903-2005) - ostatni polski właściciel Kisielina.

W Kisielinie przeważała ludność ukraińska, ale mieszkali tam też liczni Polacy, Żydzi, Rosjanie i koloniści niemieccy. Komendantem miejscowego posterunku policji był w latach 30. XX wieku Jan Piwnik - słynny później dowódca partyzantów, znany pod pseudonimem „Ponury”. Warto wspomnieć też o kisielińskim zegarmistrzu Aronie Ginsbergu, spokrewnionym z amerykańskim poetą - bardem bitników i hippisów Allanem Ginsbergiem (1926-1997).

Kisieliński historiograf

Przedwojenny Kisielin po tym, co spotkało go w czasie okupacji stalinowskiej i hitlerowskiej, kiedy w sposób okrutny wymordowano wielu jego mieszkańców, miał szczęście, bo jednym z niewielu ocalałych wtedy Polaków był Włodzimierz Sławosz Dębski (1922-1998) - żołnierz, muzyk i malarz, który stał się później monografistą tego miasteczka. Napisał liczącą ponad 550 stron druku książkę pt. „Było sobie miasteczko - opowieść wołyńska” (Lublin 2011). Jest to absolutny majstersztyk literatury dokumentacyjno-memuarystycznej: wielobarwny, epicki fresk wypełniony setkami opowieści biograficznych, ozdobiony fotografiami, rysunkami, mapami i planami domostw z wykazem, kto w nich mieszkał, jakiego był zawodu i jak potoczyły się jego losy.

Włodzimierz Dębski miał autentyczny talent literacki i dar plastycznego szkicowania sylwetek ludzkich. Napisane przezeń minibiogramy, a właściwie flesze biograficzne jego sąsiadów z Kisielina, zadziwiają wnikliwością charakterystyk i sugestywnym lapidarnym rysunkiem. W monografii Kisielina i pobliskich wsi, nad którą pracował wiele lat, wykorzystał wspomnienia kilkudziesięciu swoich wołyńskich ziomków. Ale podstawowe znaczenie miała jego wręcz genialna pamięć: potrafił po latach odtworzyć urbanistyczny układ Kisielina, wykreślić kształty poszczególnych ulic oraz domostw, wymieniając przy tym nazwiska tych, którzy tam mieszkali, oraz związane z nimi historie i anegdoty. Dzięki temu ocalił od zapomnienia przedwojenną społeczność Kisielina, którą tworzyli Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Rosjanie i Niemcy.

Włodzimierz Dębski należał do nielicznej grupy Polaków, którzy w lipcu 1943 roku zabarykadowali się na pierwszym piętrze plebanii i przez kilka godzin odpierali szturm banderowców. Broniąc się, przez otwarte okna wyrzucali na podchodzących pod budynek napastników wszystko, co mieli pod ręką: kafle z rozbieranych pieców, cegły, meble, naczynia itp. Obok płonął cały kompleks kościelno-klasztorny, a w nim zamknięci Polacy, którzy nie zdążyli uciec ze świątyni, gdy otoczyli ją banderowcy z bronią gotową do strzału.

Włodzimierz Dębski, pisząc historię Kisielina i okolic, stwierdził: Książka ta nie jest rozdrapywaniem ran, nie podyktowana została nienawiścią ani też rewanżyzmem, lecz wynikła z __potrzeby szczegółowego rozliczania się ze strat.

Kisieliński doktor Judym

Warto przywołać niezwykłą biografię Włodzimierza Sławosza Dębskiego. Jego rodzicami byli Polak Leopold Dębski (1888-1943), lekarz, urodzony w okolicach Kołomyi, w Zebanówce, absolwent medycyny po uniwersytetach Lwowskim i Kijowskim, oraz Ukrainka, Kozaczka z Kubania - Anisja Czemierkin (zm. 1943). Nim Leopold Dębski w 1926 roku trafił do Kisielina, był w czasie wojny lekarzem przy frontowym szpitalu rosyjskim we Włodzimiercu na Polesiu. Tam ożenił się z „siostrą miłosierdzia” Anisją, pracującą w tym szpitalu. Później leczył szwoleżerów w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, był naczelnym lekarzem w Lublinie, walczył z bolszewikami, ordynował w szpitalach wojskowych w Stanisławowie, Stryju i Lwowie, a w 1926 roku opuścił wojsko (przypuszczalnie po zamachu stanu Piłsudskiego), nie godząc się z nową polityką marszałka. Osiadł w Kisielinie i prowadził tam praktykę lekarską. Leczył wszystkie choroby, przyjmował porody, rwał zęby, wypisywał recepty „robione”, za co szczególnie cenili go aptekarze. Za wizytę brał złotówkę, co przy ówczesnej praktyce - 5 złotych od pacjenta - przynosiło mu dodatkową popularność i szacunek. Nazywano go niekiedy „kisielińskim doktorem Judymem” - bohaterem powszechnie wówczas znanej powieści Stefana Żeromskiego, choć nie w pełni charakteryzowało to doktora Dębskiego, bo był człowiekiem nie tylko ofiarnym, ale i pragmatycznym, rodzinnym i stroniącym od samotności. Organizował bale charytatywne, śpiewał w chórze kościelnym i z wielką namiętnością grywał w karty. Wyróżniał się poczuciem humoru i słynął z opowiadania wiców, czyli galicyjskich i śląskich kawałów. Jak wspominał jego syn: gdy go napadła czasem mania opowiadania dowcipów, to nawet zaczepiał nieznajomych na ulicy, by im opowiedzieć nowy wic.

Wierzył w swoją popularność i przyjaźń z Ukraińcami. Zawiodło go jednak przekonanie o swojej niezbędności w Kisielinie jako lubianego i szanowanego lekarza. Dla szowinistów ukraińskich był przede wszystkim Polakiem, którego należało unicestwić. Wywieziony w ostatnich dniach lipca 1943 roku razem z żoną przez banderowców do lasu w okolice Twerdynia nigdy już stamtąd nie wrócił i nie udało się ustalić, gdzie spoczywają kości jego i żony. Według Ukrainek Anny Parfeniuk i Ahniji Sidłowskiej, gdy upowcy zabierali dr. Leona Dębskiego z domu, powiedzieli do jego żony: „A ty, idy, hde choczesz” (idź, gdzie chcesz). Anisja Dębska miała wpisaną w dowodzie narodowość ukraińską. Odpowiedziała dowódcy banderowców: „Moje miejsce przy mężu”. I dobrowolnie poszła na śmierć.

Leon Dębski miał dwóch synów: starszego - Jerzego i młodszego - Włodzimierza, który uczęszczał do gimnazjum w Łucku, a egzamin maturalny zdał w Lubieszowie na Polesiu. Gdy w 1941 roku Kisielin zajęli Niemcy, Włodzimierz został zatrudniony w Urzędzie Rejonowym, ale w lutym 1942 roku wyrzucono go z pracy, gdy zaprotestował przeciwko wyśmiewaniu się z języka polskiego. Aby uniknąć wywózki do Niemiec, wynajął się do pracy jako skarpiarz przy melioracji łąk nad Stochodem w okolicach Kisielina. W 1943 roku porzucił pracę i zaczął organizować polską samoobronę. 11 lipca 1943 roku wspólnie z bratem Jerzym cudem obronili się na plebanii w Kisielinie. Ale ciężko ranny w obie nogi Włodzimierz, po długiej rekonwalescencji w szpitalu w Łokaczach, stracił jedną nogę. Ranny w __kościele - czytamy w jego wspomnieniach - ośmioma odłamkami granatu, leżałem w stodole u Parfeniuków - Ukraińców mieszkających w chutorze. Doglądali mnie tam ojciec i matka. Dochodząc, zmieniali opatrunki. Jeść mi przynosiła Anielka Sławińska, moja miłość. (To ta, co mnie nie opuściła w obronie, moja żona - matka trzech synów). Po dwóch dniach rany zaczęły ropieć i pojawiła się gorączka. Zachodziła obawa, że skrzepy wygniją, a szczególnie ten w ranie pod kolanem, gdzie odłamek granatu przerwał arterię i może nastąpić ponowny krwotok. (...) Przeszedłem trzy operacje, w tym amputację nogi, zakażenie krwi, ale jakoś się wylizałem.

Podczas kuracji w szpitalu w Łokaczach Włodzimierz Dębski napatrzył się na cierpienia innych okaleczonych przez banderowców, m.in. na 14-letniego Władka z przestrzeloną żuchwą, wskutek czego w ogóle nie mógł jeść, oraz nieznaną mu z nazwiska dziewczynę z Celewicz z cięciem siekiery w głowie i rozrąbanym udem, która zasypana ziemią wyszła z jamy i czołgając się dwa kilometry, dostała się do szpitala, by tam - nie godząc się na amputację nogi - umrzeć na zgorzel gazową. Widział też cierpienie leżącej na sąsiednim łóżku szpitalnym kobiety w średnim wieku, która z przestrzeloną ręką i piersią wydostała się spod trupów zalegających kościół w Porycku po mordzie dokonanym tam 11 lipca 1943 roku w czasie mszy.

Pomimo kalectwa Włodzimierz Dębski włączył się do konspiracji i wstąpił do 27 Dywizji Piechoty AK, gdzie pełnił funkcję oficera informacji w zgrupowaniu „Osnowa”. Gdy 25 lipca 1944 roku dywizja ta została rozbrojona przez Armię Czerwoną, udało mu się uciec z okolic Lubartowa. Po wojnie osiadł na Lubelszczyźnie. Studiował w Wyższej Szkole Muzycznej w Poznaniu, którą ukończył z dyplomem artysty muzyka i od 1951 roku pracował w szkolnictwie muzycznym, będąc m.in. dyrektorem szkół muzycznych w Wałbrzychu, Kielcach i Lublinie, aż do przejścia na emeryturę w 1976 roku. Był nauczycielem, kompozytorem i animatorem ruchu muzycznego. Swoją pasją zarażał młodzież. Zasiadał w różnych komisjach weryfikacyjnych, współtworzył szkolne orkiestry symfoniczne, bywał jurorem na festiwalach śpiewaków i kapel ludowych, współredagował wydawnictwa muzyczne. Miał w swoim kompozytorskim dorobku suity, symfonie, kantaty, w tym „Litanię świętokrzyską” (o majorze „Ponurym” i jego partyzantach) i „Oratorium wielkopostne”. Po przejściu na emeryturę zajął się pracą publicystyczną. Napisał wiele artykułów i polemik o tematyce artystycznej i politycznej.

Portrety kisielinian

Włodzimierz Dębski odziedziczył po ojcu wiele talentów. Pomimo kalectwa był człowiekiem niezwykle ruchliwym, błyskotliwym, mówił i pisał językiem barwnym i pełnym pasji, czego dowodzi szczególnie jego świetna książka „Było sobie miasteczko”. Ujawnił w niej talent literacki, dużą spostrzegawczość i zadziwiającą pamięć do szczegółu.

Z wielką wnikliwością opisał na przykład historię straży pożarnej w Kisielinie, mającej opinię jednej z najlepszych na całym Wołyniu. A bezsprzecznie najlepszym strażakiem instruktorem był Józef Pawłowski z Kisielina. Kto go nie widział złażącego z __drabiny - czytamy w opowieści Włodzimierza Dębskiego - ten dużo stracił. Proszę sobie wyobrazić: stoi na samym szczycie drabiny, chwyta się oburącz za najwyższy szczebel, rozrzuca szeroko nogi, obejmując nimi drabinę, słychać klekot dłoni uderzających w szczeble i oto instruktor jest już na dole. Nic więc dziwnego, że straż z Kisielina na __zawodach powiatowych zajmowała zawsze pierwsze miejsce.

Tęskniąc za latami spędzonymi na Wołyniu, Włodzimierz Dębski zbierał relacje od spotkanych krajanów i systematycznie odtwarzał historię Kisielina oraz malował obrazy związane z ziemią rodzinną. W 1971 roku po raz pierwszy po wojnie odwiedził Wołyń. Był w Kisielinie, gdzie został serdecznie przyjęty przez tamtejszych mieszkańców. Nawiązał wówczas kontakty ze szkołą muzyczną w Łucku i z Muzeum Łesi Ukrainki w Kołodeżnem. Podjął się trudnego zadania upamiętnienia pomordowanych w kisielińskim kościele i po latach, 11 lipca 1983 roku, w 50. rocznicę spalenia przez banderowców kościoła w Kisielinie, na zbiorowej mogile zamordowanych tam Polaków, obok ruin kościoła umieszczono nagrobek z napisem: „Tu są pochowani sowieccy obywatele polskiej narodowości rozstrzelani przez ukraińskich burżuazyjnych nacjonalistów 11 lipca 1943 roku”. Innego napisu nie pozwolono by wówczas umieścić, chociaż było wiadomo, że Polacy w Kisielinie w myśl prawa międzynarodowego nie byli obywatelami sowieckimi, a banderowcy niewiele mieli wspólnego z burżuazją.

Z Kisielina pochodziła również żona Włodzimierza Dębskiego - Aniela Sławińska. Wspólnie przeżyli napad 11 lipca 1943 roku. Byli ostatnimi Polakami, którzy po wycofaniu się bojówki UPA spuszczali się po linie z piętra plebanii, gdzie cudem uniknęli śmierci. Po wojnie osiedli w Wałbrzychu. Tam urodził się jeden z trzech ich synów - Krzesimir Dębski, wybitny polski kompozytor, kultywujący pamięć o kisielińskiej tragedii oraz roli, jaką odegrali na Kresach jego przodkowie.

Oratorium "Kres Kresów"

Krzesimir Dębski (rocznik 1953) jest absolwentem Akademii Muzycznej w Poznaniu. Już w latach studenckich ujawnił wybitne i wszechstronne zdolności muzyczne, zwłaszcza jako skrzypek jazzowy, lider i twórca zespołów muzycznych, dyrygent i kompozytor. Współpracował z poznańskim kabaretem „Tey”, z zespołem jazzowym Kazimierza Jonkisza, z orkiestrą Zbigniewa Górnego, występował na wielu europejskich festiwalach jazzowych. Był liderem zespołu „String Connection”. W latach 80. XX wieku zdobył kilkakrotnie tytuł „Najlepszego Skrzypka, Kompozytora i Aranżera Roku”. W 1985 roku trafił na listę dziesięciu najlepszych skrzypków jazzowych amerykańskiego pisma „Down Beat”. Uczestniczył z powodzeniem w wielu europejskich festiwalach. Nagrał kilkanaście płyt. Jest twórcą opery, oratoriów, koncertów smyczkowych oraz ponad 100 piosenek wykonywanych m.in. przez Edytę Górniak, Beatę Kozidrak, Ryszarda Rynkowskiego i Stanisława Sojkę. Pisał muzykę do słów m.in. Jacka Cygana. Jego żoną jest piosenkarka Anna Jurksztowicz („Diamentowy kolczyk”), z którą ma syna Radzimira (kompozytora) i córkę Marię.

Krzesimir Dębski jest autorem muzyki do ponad 50 filmów fabularnych, w tym do „Ogniem i mieczem” ze słynną dumką w wykonaniu Edyty Górniak i Mieczysława Szcześniaka oraz do „Starej baśni” Jerzego Hoffmana. Wielokrotnie publicznie upominał się o prawdę historyczną, potępiając zbrodnie banderowskie zwłaszcza w latach, gdy prawdę tę zamazywali również polscy politycy, twierdząc, że na Wołyniu nie było ludobójstwa. Krzesimir Dębski napisał muzykę do filmu pt. „Było takie miasteczko”, w reżyserii Tomasza Arciucha i Macieja Wojciechowskiego (2008). Jest to jeden z najbardziej poruszających filmów dokumentalnych na temat rzezi wołyńskiej, oparty głównie na faktografii zgromadzonej przez Włodzimierza Dębskiego. W filmie tym wystąpili też Krzesimir Dębski i jego matka, Aniela, która przeżyła napad na kościół w Kisielinie. Krzesimir Dębski dyryguje w tym filmie orkiestrą wykonującą jego oratorium „Kres Kresów”, znane też jako „Oratorium wołyńskie”.

Książka

Na półki księgarskie trafił kolejny, VII tom „Kresowej Atlantydy” prof. Stanisława Sławomira Niciei - wielkiego projektu autorskiego, w którym rektor Uniwersytetu Opolskiego przedstawia historię i mitologię 200 miast mocno wpisanych w dzieje Polski, ale straconych w wyniku zmian granic naszego państwa w 1945 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska