Moje Kresy. Mord polityczny

Archiwum
Przywitanie senatora Tadeusza Hołówki (stoi w środku) na dworcu w Truskawcu w sierpniu 1931 r. Trzy tygodnie później zginął w tym uzdrowisku z rąk zamachowców.
Przywitanie senatora Tadeusza Hołówki (stoi w środku) na dworcu w Truskawcu w sierpniu 1931 r. Trzy tygodnie później zginął w tym uzdrowisku z rąk zamachowców. Archiwum
Pod koniec wakacji 1931 r. uzdrowisko w Truskawcu znalazło się na czołówkach wszystkich polskich gazet, w głównych programach informacyjnych Polskiego Radia, a następnie trafiło na karty historii politycznej Polski i Ukrainy.

29 sierpnia w pensjonacie greckokatolickich Sióstr Służebniczek, położonym na peryferiach Truskawca, na ustroniu, pod lasem, przy ulicy Stebnickiej, dokonano mordu politycznego, który wstrząsnął całą Polską.

Jego ofiarą stał się senator RP Tadeusz Hołówko. Była to jedna z najgłośniejszych zbrodni politycznych w II Rzeczypospolitej. Odbiła się szerokim echem nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie, zwłaszcza w prasie niemieckiej, rosyjskiej i francuskiej (podobnie jak później zabójstwo Wilhelma Gustloffa w szwajcarskim kurorcie w Davos).

Rys biograficzny

Tadeusz Hołówko, młody, zdolny, 42-letni publicysta i polityk, któremu przepowiadano wspaniałą przyszłość, uchodził wówczas - w atmosferze nasilających się konfliktów narodowościowych na Wołyniu i Podolu oraz w samym Lwowie, zwłaszcza na tamtejszym uniwersytecie - za apostoła zbliżenia polsko-ukraińskiego.

Szukał dróg do porozumienia, kreślił koncepcje kompromisowe, które zadowoliłyby obie strony. Postulował w polskim parlamencie czynienie znaczących ustępstw na rzecz mniejszości ukraińskiej w Polsce.

Był gorącym rzecznikiem idei federalistycznych. Należał do zaufanych ludzi Piłsudskiego. Rysowała się przed nim wielka kariera polityczna. Lada miesiąc miał zostać ministrem spraw wewnętrznych.

Był wiceprezesem senackiego klubu BBWR - partii rządzącej wówczas w Polsce. Kierował Wydziałem Wschodnim w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Utrzymywał kontakty z przywódcami emigrantów ukraińskich w Pradze.

Na początku lata 1931 roku Hołówko, który miał genetyczne skłonności do otyłości, w czasie lipcowych upałów zemdlał.

Wezwany lekarz orzekł osłabienie mięśnia sercowego i polecił natychmiastowy wypoczynek połączony z balneoterapią. Hołówko miał do wyboru kilka uzdrowisk europejskich, m.in. Montecatini w Toskanii we Włoszech i portugalską Maderę, ale ze względów finansowych zdecydował się na Truskawiec.

Miał bowiem wówczas duże problemy finansowe związane z rujnującym go rozwodem i zawarciem małżeństwa z Janiną Świderską, z którą miał nieślubną córkę.

Zdecydował się na natychmiastowy wyjazd do Truskawca, zdopingowany zwłaszcza niespodziewaną śmiercią swego tylko kilka lat starszego, czterdziestosześcioletniego przyjaciela, ministra oświaty i wyznań religijnych Sławomira Czerwińskiego (zm. 4 sierpnia 1931 r.).

Hołówko bardzo tym się przejął i poważnie potraktował swoje niedomaganie serca. Wybrał w Truskawcu pensjonat prowadzony przez ukraińskie siostry zakonne, co wywołało zaniepokojenie miejscowego komendanta policji, który zdumiony tym faktem, pomimo że Hołówko sprzeciwił się ochronie osobistej, polecił, aby kuracjusza osłaniać dyskretnie podczas spacerów.

Czy Hołówko wybrał stosunkowo tani ukraiński pensjonat ze względów oszczędnościowych, czy też demonstracyjnie, aby ukazać swój pojednawczy stosunek i zaufanie do Ukraińców? - na ten temat będzie się później toczyć długa dyskusja. Można przypuszczać, że zadecydowały oba względy.

Walorem pensjonatu, który wybrał na kurację, było też jego położenie z dala od zgiełku i bardzo troskliwa opieka sióstr. "Życie prowadzę bardzo samotne - pisał w liście do żony.

Unikam ludzi, gdyż każdy mi dokucza z polityką. Czuję się dobrze. Jeśli dalej tak będzie jak teraz, to Truskawiec postawi mnie na nogi". Kilka dni później w kolejnym liście do żony chwalił się, że stracił już cztery kilogramy i ma świetne samopoczucie.

Życie w Truskawcu porównywał z humorem do wegetacji barana, "który wespół z całymi stadami takich samych baranów, starych szkap lub otyłych krów, cztery razy dziennie kroczy do wodopoju zwanego Naftusią". Unikał kontaktów z ludźmi. Czytał dużo i wiele spacerował po lesie. Spotykał się tylko ze swymi przyjaciółmi Mirosławem Arciszewskim i Wacławem Głazkiem, którzy w tym czasie byli również na kuracji w Truskawcu.

Zbliżał się koniec sierpnia 1931 r. i Hołówko zamierzał już opuścić Truskawiec. W przeddzień wyjazdu w księdze pamiątkowej na prośbę personelu umieścił wpis: "Pobyt w pensjonacie zachowam w miłej pamięci. Jestem bardzo wdzięczny za opiekę, troskliwość i życzliwość, której tyle dowodów miałem ze strony Siostry Przełożonej i całego Zgromadzenia". Pod wpisem umieścił datę 30 sierpnia 1931, a więc dnia, w którym miał wyjechać.

29 sierpnia po kolacji udał się do pokoju i położył do łóżka. Czytał list od żony. Tymczasem za oknem rozszalała się burza: błyskawice, silny wiatr i zacinający w okna deszcz. Około godziny 20.20 do jego pokoju zapukało i następnie weszło dwóch osobników z pistoletami.

W czasie późniejszego śledztwa wywnioskowano z ułożenia ciała, że gdy padały strzały, próbował się osłonić ręką. Cztery kule trafiły w głowę, dwie w obojczyk. Jak wykazała sekcja zwłok, jeden strzał oddano z bardzo bliskiej odległości - pistolet przyłożono mu do szczęki. Śmierć była natychmiastowa.

Następnego dnia całą prasę polską jako główna informacja obiegła wiadomość o zabójstwie senatora. Podjęto intensywne poszukiwania sprawców zabójstwa.

Organa bezpieczeństwa państwa uznały sprawę wykrycia zabójców za priorytetową, kierując do jej rozwikłania najlepiej przygotowanych wywiadowców. W sprawę zaangażował się osobiście marszałek Józef Piłsudski, polecając ministrowi spraw wewnętrznych jak najszybsze ustalenie sprawców zbrodni i skierowanie wszelkich środków, które miały temu służyć.

Sprawa była bardzo trudna do wykrycia. Wszelkie ślady zatarła burza, a i moment zabójstwa, gdy kuracjusze byli na kolacji, nie sprzyjał wykryciu sprawców. Minął rok, a policja, działając pod silną presją opinii publicznej, była nadal bezradna.

Błądzono po manowcach. Sprawę skomplikował też fakt, że prowadzący śledztwo komisarz Emil Czechowski został zastrzelony 22 marca 1932 r. na ulicy Stryjskiej we Lwowie. Pościg za jego zabójcą nie przyniósł rezultatu.

Wydawało się, że zabójców Hołówki nie da się już wykryć, gdy 30 listopada 1932 r. doszło do krwawego napadu na pocztę w Gródku Jagiellońskim.

Podczas strzelaniny było kilka ofiar śmiertelnych. Dwóch napastników - urodzonych w Truskawcu Ukraińców Wasyla Biłasa i Dmytro Danyłyszyna - ujęto. I nagle, niespodziewanie podczas śledztwa jeden z nich, Wasyl Biłas, dobrowolnie przyznał się, iż to on zabił Hołówkę.

Policja chwyciła się tego tropu i działając gorliwie, natychmiast przyjęła za dobrą monetę oświadczenie Biłasa, który szybko został skazany razem ze swym współtowarzyszem na karę śmierci przez powieszenie w lwowskim więzieniu Brygidki.

Sprawa mordu na Hołówce do dziś budzi wiele zastrzeżeń. Najwybitniejszy znawca tego tematu, dr Iwo Werszler, autor solidnej, głęboko udokumentowanej biografii Tadeusza Hołówki, też nie doszedł do jednoznacznych konkluzji.

Zostało zbyt wiele mrocznych wątków, których nikt już nie zdoła wyjaśnić. Nie ma pewności, czy Wasyl Biłas był rzeczywiście zabójcą Hołówki, czy tylko, wiedząc, że za krwawy, bandycki napad na pocztę w Gródku Jagiellońskim grozi mu sąd doraźny, przypisał sobie zbrodnię polityczną, aby wydłużyć czas procesu, a tym samym przedłużyć sobie życie, a może i kreować się na bohatera narodowego Ukrainy jako nieugięty bojownik w walce o powstanie państwa ukraińskiego.

Wielce prawdopodobne jest, iż kule, które przecięły życie i karierę Hołówki, padły z rozkazu ukraińskich terrorystów spod znaku OUN i miały zaostrzyć antagonizmy między Polakami i Ukraińcami na Kresach.

Pojednawcza polityka Hołówki była nacjonalistom ukraińskim niewygodna. Nad Kresami wisiało już widmo straszliwego konfliktu między Polakami a Ukraińcami, który kilka lat później, w czasie wojny w 1943 r., sięgnął zenitu i nabrał na Wołyniu i Podolu znamion holocaustu - ludobójczego unicestwienia Polaków.

Pogrzeb Tadeusza Hołówki był wielką manifestacją polityczną. Jego zwłoki przewieziono do Warszawy specjalnym pociągiem. Kondukt pogrzebowy, który szedł przez miasto, m.in. ulicami Marszałkowską, Królewską, placem Saskim, na cmentarz ewangelicki ciągnął się na przestrzeni dwóch kilometrów. Nad grobem przemawiali m.in. min. Józef Beck i prezes BBWR Walery Sławek. Hołówko spoczął nieopodal grobu Stefana Żeromskiego.

Uznano go za symbol polsko-ukraińskiego pojednania. Jego imieniem nazwano wiele ulic, szkół. Minister spraw zagranicznych August Zaleski wystąpił z inicjatywą wzniesienia pomnika Hołówki w Truskawcu. Pomysłu nie udało się zrealizować. Odsłonięto natomiast popiersie Hołówki w gmachu Sejmu.

Andrzej Chciuk - znakomity pisarz i kronikarz dziejów Truskawca, uczestnik uroczystości pogrzebowych Hołówki, które odbywały się w Truskawcu - wspominał: "Patrząc na tę bladą, ściętą grymasem bólu, szlachetną twarz leżącego w trumnie na katafalku Hołówki, zdawałem sobie sprawę, że problemy, jakich dotychczas nie zauważałem, nadciągają jak czyrak.

Dotychczas na naszej ziemi mieszkaliśmy wszyscy razem - Ukraińcy, Żydzi i Polacy - a tu nagle ktoś nas, Polaków, chce stąd wyrugować.

Tu i ówdzie padał policjant, nauczyciel czy listonosz, od kuli zamachowców, tu i ówdzie zaczynały palić się wsie i stogi siana. Mijały bezpowrotnie czasy znaczone dobrotliwym uśmiechem cesarza Franciszka Józefa. Tolerancja dla odmienności kurczyła się gwałtownie".

Szczęście i dramaty Idy Mészáros

Niewiele dziś wiemy o budowniczych ponad 200 willi i pensjonatów truskawieckich oraz ich właścicielach.

W czasie wojny ograbiono ich z majątku, a później wygnano z Truskawca. Jednych wywieziono na Sybir, innych wagonami towarowymi przeważnie do Kotliny Kłodzkiej i Jeleniej Góry. Zbyt późno zajęto się dokumentowaniem wojennych losów tego uzdrowiska.

Czas zatarł częstokroć bezpowrotnie ślady po dramatach ludzi, którzy stracili tam fortuny, a częstokroć życie. Czasem udawało się jednak wyrwać z zapomnienia dramaty owych okrutnych lat, które przeżył Truskawiec pod okupacjami niemiecką i sowiecką. Dość dobrze udokumentowana jest historia jednego z najbardziej znanych truskawieckich pensjonatów, którego właścicielką była Ida Mészáros (1890-1952).

Kim była Ida Mészáros?

Jak sugeruje nazwisko, była z pochodzenia Węgierką. Jej ojciec, Györy Mészáros, z wykształcenia finansista, absolwent uniwersytetu budapeszteńskiego, w 1906 roku objął z polecenia administracji austrowęgierskiej dyrekcję banku w Borysławiu oraz zarząd nad jednym z tamtejszych przedsiębiorstw naftowych.

Był uzdolniony językowo i szybko nauczył się języka polskiego; poznał polską literaturę, gustując zwłaszcza w twórczości Henryka Sienkiewicza. Zdobył autorytet i uznanie Polaków. Miał dwie córki: starszą, Matyldę - piękną, atrakcyjną, zalotną - i młodszą, Idę - niepozorną, trochę zalęknioną, przysłowiowe "brzydkie kaczątko", ale pragmatyczną i dobrze zorganizowaną. I właśnie w Idzie zakochał się szaleńczo "urodzony ułan", pasjonat jazdy konnej, Józef Dawidowicz (1882-1941), inżynier zatrudniony w firmie "Nafta".

Wszystko zmierzało do szczęśliwego małżeństwa. Młodzi - zyskując akceptację rodziców - zaręczyli się. I wówczas, niespodziewanie, na ich drodze stanął zły los. Józef Dawidowicz podczas zawodów hipicznych w Truskawcu uległ ciężkiemu wypadkowi.

Spadając z konia, uderzył głową o belkę przeszkody i po odzyskaniu przytomności okazało się, iż niemal kompletnie stracił wzrok, zachowując tylko poczucie światła w jednym oku.

Zrozpaczony, zawiadomił narzeczoną, że zwraca jej słowo. "Nie chcę, Ida - powiedział, abyś zmuszona była żyć ze ślepcem. Jesteś młoda, ułóż sobie życie z kimś innym". W odpowiedzi usłyszał, że - zwłaszcza w takich okolicznościach - ona nie potrafi go zostawić.

Choć sytuacja zdawała się beznadziejna, Ida była gotowa wyjść za mąż natychmiast. Niestety, miała wówczas 19 lat i w myśl prawa austriackiego jako kobiecie brakowało jej pięć lat do pełnoletności.

Na zamążpójście musiała mieć zgodę ojca. A stary Mészáros uznał argumenty Józefa Dawidowicza, że takie małżeństwo to bezsens. Nie chciał brać odpowiedzialności za losy córki, obawiając się, że związek z kaleką może być dla niej nieszczęśliwy, niosący w perspektywie niepewność i gorycz. "Możesz się nim opiekować - mówił do córki.

Ale nie wiąż się z nim w tej chwili na trwałe. Poczekaj. Osiągniesz pełnoletność, to wtedy sama zadecydujesz, czy pójść z nim do ołtarza". Uznał, że w tak ważnej sprawie powinna podjąć decyzję dopiero, gdy będzie pełnoletnia, czyli gdy skończy 24 lata.

Ida nie dopuszczała myśli, że może zostawić ukochanego w takiej sytuacji. Podjęła z imponującym poświęceniem długotrwałą walkę o odzyskanie wzroku Dawidowicza.

Całymi miesiącami krążyła po klinikach okulistycznych Wiednia, Lwowa, Krakowa i Budapesztu, szukając specjalisty. Rodzina Mészárosów była w tych zmaganiach solidarna. Pragmatyczny ojciec nie żałował pieniędzy i wspierał córkę w poszukiwaniach wybitnego lekarza, który podjąłby się skomplikowanej operacji.

Po długich naradach wybór padł na krakowskiego okulistę prof. Bolesława Wicherkiewicza (1847-1915), który po skomplikowanej operacji doprowadził do częściowego przywrócenia narzeczonemu Idy wzroku. Dawidowicz miał już nie tylko poczucie światła, ale widział zarysy postaci i mógł czytać duży druk, np. nagłówki prasowe. To spowodowało, że przełamał depresję, zaczął pracować i odnosić zawodowe sukcesy.

W lipcu 1914 r., po pięciu latach narzeczeństwa, Ida i Józef Dawidowicz pobrali się. Małżeństwo było wzorcowe. Mieli trójkę dzieci: Stanisława, Jana i Marię. Dawidowicz był cenionym fachowcem, ale ryzykantem (nie tylko jak niegdyś w jeździe na koniach, ale i w pracy zawodowej).

Z czasem doszedł do pozycji właściciela Fabryki Narzędzi Wiertniczych w Borysławiu. Wybudował dom rodzinny w Tustanowicach. Konkurencja była jednak ostra i ciągle groziło mu bankructwo. Ida, obawiając się, że w przypadku niepowodzenia męża byt rodziny może być zagrożony, postanowiła szukać dodatkowego źródła dochodu.

Zbiegło się to ze śmiercią jej ojca. Wówczas za dość duże pieniądze ze spadku wybudowała w Truskawcu dwie wille, nadając im imiona "Marysia" i "Aleksander". Utopione w dużym ogrodzie, pełnym zieleni, krzewów ozdobnych, otoczone - jak murem - wysokim, gęstym żywopłotem, weszły do historii kurortu pod wspólnym szyldem "Pensjonat Marysia".

Kiedy Ida Dawidowicz otwierała pensjonat z zamiarem prowadzenia go osobiście, spotkała się z niedowierzaniem, a nawet dezaprobatą ze strony krewnych i przyjaciół, którzy nie mogli sobie wyobrazić, że wyrosła w dobrobycie i nigdzie wcześniej niepracująca mogła znać się na interesach.

Szybko jednak się okazało, że miała zdolności organizacyjne. W pensjonacie wszystko chodziło jak w zegarku, panował ład, czystość i porządek, a pogodne usposobienie właścicielki było dodatkowym magnesem dla klienteli.

Nigdy nie brakowało tam kuracjuszy - przeważnie byli to stali klienci, którzy na długo przed sezonem rezerwowali pokoje. Przyjeżdżała tam bohema. Na liście gości znajdujemy nazwiska znakomitych pisarek Marii Dąbrowskiej i Zofii Nałkowskiej, prezesa Związku Literatów Polskich Juliusza Kadena-Bandrowskiego, wielu polityków i znanych dziennikarzy oraz sportowców, m.in. złotej medalistki olimpijskiej Stanisławy Walasiewiczówny.

Ostatnie lata przedwojenne były okresem prosperity. Ida Dawidowicz zamierzała wspólnie ze swym bratem, Gaborem Mészárosem, zbudować w Truskawcu sanatorium ze stałą opieką lekarską. Wojna obróciła te plany wniwecz. W Truskawcu zapanowała panika.

W ciągu 2-3 dni kurort opustoszał. Rosjanie skonfiskowali wille, ich właścicieli wyrzucili na bruk. Gdy kurort w 1941 r. zajęli Niemcy, Józef Dawidowicz ciężko zaniemógł: ujawnił się rak gardła. Choroba miała ciężki, bolesny przebieg. Ida wykazywała - podobnie jak przed laty - krańcowe poświęcenie, opiekując się umierającym mężem.

Tuż przed śmiercią Dawidowicz powiedział do swej towarzyszki życia: "Gdybym jeszcze raz był młody i dano mi do wyboru życie pełnosprawnego człowieka, ale bez ciebie, albo los ociemniałego kaleki, ale przy tobie, wybrałbym to drugie".

W sierpniu 1944 r., gdy Truskawiec ponownie zajęli Sowieci, zaczął się kolejny dramat Dawidowiczowej. NKWD aresztowało jej córkę Marię i zięcia Augustyna Wierzbickiego i wywieziono ich na Sybir. Osiadła wówczas we Lwowie, opiekując się wnukiem. Ta niegdyś bogata kobieta żyła w krańcowej biedzie. Dorabiała pieczeniem pączków, które sprzedawała na ulicach Lwowa. Zmarła w 1952 r.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska