Na ślub, na czesne, na superbrykę... Po co Opolanie wyjeżdżają na Zachód

Anna Grudzka
Anna Grudzka
Młodzi Opolanie, wyjeżdżając do pracy na Zachód, zabierają ze sobą marzenia o portfelu pełnym euro. Z powrotem poza pieniędzmi przywożą zwykle sporo życiowych doświadczeń. A czasem... miłość.

Kasia Raducka z Prudnika po raz pierwszy wyjechała do Londynu w zeszłym roku. Koleżanka nagrała jej pracę w jednym z pubów na Covent Garden. Wszystko było niby dopięte na ostatni guzik: duża kasa, mieszkanie...

- Na miejscu okazało się coś zupełnie innego. Zamiast obiecanego tysiąca na rękę dostałam 600 funtów. Co gorsza, okazało się, że pierwsza wypłata czeka mnie dopiero po miesiącu, a nie, jak to zwykle w Anglii bywa, po tygodniu. Biorąc pod uwagę, że wyjechałam z dwustoma funtami w kieszeni, na początku było mi bardzo ciężko - wspomina Kasia.

Przywiezione z Polski pieniądze bardzo szybko rozeszły się na mieszkanie, na kaucję, na "trawelki".

Trzy funty na dzień
- Po dwóch tygodniach byłam bez grosza. Żyłam z napiwków, wynoszących 2-3 funty dziennie - dodaje Kasia. - Żywiłam się ryżem i jogurtem, nie mogłam nawet pójść ze znajomymi na piwo, bo nie było mnie stać. Bardzo się wstydziłam, chciałam wracać do domu, ale nie miałam śmiałości prosić rodziców o pieniądze na bilet lotniczy. Trzeba było sobie radzić. Więc zabrałam się do szukania drugiej pracy.
Kasia do Londynu pojechała, by zrealizować swoją podróż marzeń, czyli pokonać w pięć tygodni pięć azjatyckich krajów. Przejazd przez Chiny, Wietnam, Tajlandię, Kambodżę i Laos od dawna planowała z przyjaciółmi.

- Wiedziałam, że to ostatni dzwonek na taką wyprawę, bo mój chłopak chce się ze mną ożenić i już naciska mnie, żeby oszczędzać na wesele. Wiedziałam, że on ze mną nie pojedzie, więc pieniądze na podróż postanowiłam uzbierać sama - mówi prudniczanka.

Dzięki agencji udało się jej znaleźć drugą pracę.
- Nie była dobrze płatna, ale musiałam ją podjąć, inaczej bym nie przeżyła - mówi Kasia. Zaczęła sprzątać. Zwykle porankami. Jej dzień zaczynał się o 6.30. Trzydzieści minut później wychodziła z domu z "azetką" (mapą Londynu, w której odszukuje się ułożone w porządku alfabetycznym ulice).

- Nigdy nie wiedziałam, gdzie mnie wyślą, a wrócić musiałam do 15, bo wtedy zaczynałam pracę w pubie. Ten czas wspominam najgorzej. Praca była niezwykle ciężka. Oni wszyscy mieli takie brudne domy, że stuprocentowe doprowadzenie ich do porządku zajęłoby kilka tygodni. Z czasem nauczyłam się markować czystość. Wiedziałam, jak poszczególni właściciele sprawdzali jakość wykonanej pracy: jedni lubili zapach domestosu w łazience, inni mieli hopla na punkcie czystej kabiny, a jeszcze inni zaglądali pod dywan - mówi Kasia.

Polepszyło się jej po miesiącu, gdy wpłynęła pierwsza wypłata z pubu. Los uśmiechnął się do niej także w drugiej pracy. Znalazła konkretną rodzinę, której dziećmi opiekowała się przed południem.
- Wreszcie mogłam pójść na normalne zakupy do marketu, do restauracji czy kupić sobie jakiś ciuch - mówi Kasia. Do domu wróciła po trzech miesiącach. Przez przypadek. Spotkała w Londynie znajomych, którzy akurat wracali do Polski samochodem. Była świeżo po wypłacie. - Bo tak naprawdę wiele nie udało mi się odłożyć. Wprawdzie w Anglii więcej się zarabia, ale życie jest tu o wiele droższe niż w kraju. Teraz przygotowuję się do wyprawy marzeń - mówi.

Mieszkanie z mordercą
Artur Porada i Katarzyna Rimpler właśnie dzięki pracy za granicą spełnili swoje marzenia o własnym biznesie. Ich wspólne dziecko, czyli kawiarnia "Kofeina", niedługo obchodzić będzie pierwsze urodziny. Łącznie za granicą spędzili 10 lat - Artur siedem, a Kasia trzy. Mimo to nie mają wątpliwości: warto było.
- Która 23-latka otwiera swoją kawiarnię? - uśmiecha się Kasia. - Mnie się udało. Jest tylko jeden mały problem: na razie nie mam szans na wakacje.

Obrotni opolanie, jak tylko zaczęli wyjeżdżać, wiedzieli, że za granicą nie chcą mieszkać na stałe. Zbierali na własny biznes.

- Nie wiedziałem, co to będzie. Mieliśmy w głowie plan, wizję, żeby otworzyć coś swojego. Dlaczego kawiarnia? Na ten pomysł wpadliśmy z Kasią, oglądając TVN Biznes. Był program o tym, jak takie lokale są popularne na świecie. Wtedy w Opolu nie było podobnej knajpki. Długo się nie zastanawialiśmy. Rozpoczęliśmy szkolenie, myśleliśmy o tym, jak to miejsce ma wyglądać - opowiada Kasia.
- Teraz to stało się naszą pasją. Jesteśmy szczęśliwi - mówi 28-letni Artur, "przyszywany" opolanin (pochodzi spod Toszka, ale dla Kasi przeniósł się do Opola).

Właściciele "Kofeiny" swojej kawiarni dorobili się, wyjeżdżając do Anglii i Holandii. Podobnych im ludzi z wizją było na saksach może 10 procent.

- Większość się tam zatraca. Łatwość i lekkość życia to ogromna pokusa. Trudno się jej oprzeć. Ludzie balangują na okrągło i bywa tak, że do kraju wracają nie tylko bez oszczędności, ale jeszcze z długami. Jeśli w ogóle wracają. My żyliśmy tak, żeby niczego nam nie brakowało, ale jednocześnie odkładaliśmy pieniądze. Potrzebny jest "złoty środek", bo oczywiście byli i tacy, co oszczędzali przesadnie. Przykład? Jedli kisiel, żeby oszukać głód. Kupowali najtańszy chleb za 20 centów i wodę. Niestety, między innymi po tym można było tam rozpoznać Polaków - wspomina Artur.

Warunki do zarabiania pieniędzy pogorszyły się, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej. Bo wtedy ściągali na Zachód wszystkich. Na rozmowie kwalifikacyjnej wystarczyło pokazać, że ma się dwie zdrowe ręce, głowa do niczego nie była potrzebna. Ani zaświadczenie o niekaralności.

- Raz pracowałem z facetem, który miał wyrok za morderstwo. To był naprawdę spoko gość: łysy i z tatuażem na głowie - wspomina Artur. - Generalnie to Polacy w Holandii pokazali, że potrafią pracować na akord i wyrabiać bardzo duże normy. Jedynym polskim słowem, jakie znali Holendrzy, nie było wcale żadne polskie przekleństwo, tylko komenda "szybko", "szybciej". Na szczęście mieliśmy już wtedy z Kasią kontakty i udało nam się zdobyć lepsza pracę.
Ślub za euro
- Na początku nie było oczywiście łatwo - wspomina Kasia. - Zaczynałam pracować na hali. Byłam tam wtedy jedyną dziewczyną. Moim zadaniem było robienie zakupów. Trzeba się było sporo nadźwigać. Następne w kolejności były prace przy kwiatach. Układałam bukiety, te, które możecie znaleźć w supermarketach. Wieczorami chodziłam do drugiej pracy... robić ozdoby świąteczne - mówi Kasia.
Trzeba powiedzieć, że dzięki wyjazdom młodzi opolanie nie tylko zrealizowali swoje marzenie o kawiarni, ale też odnaleźli siebie.

- Na ślub postaramy się zarobić już w kraju - uśmiechają się.
Inne podejście mieli Asia i Paweł z Opola. Do szybkiego zamążpójścia opolankę zmusiła sytuacja rodzinna. Problem w tym, że jej konto oraz konto jej partnera raczej świeciło pustkami. Decyzja o wyjeździe była natychmiastowa.

- W kilka dni załatwiliśmy formalności. Udało mi się załapać do prac ogrodniczych - opowiada Asia. - Na wesele zarobiliśmy w ciągu czterech miesięcy. Przyznam, że pracowaliśmy bez wytchnienia. Mnie było łatwiej, bo segregowałam cebulki, Paweł miał gorzej - nosił skrzynki. Mieszkaliśmy w wieloosobowych pokojach. Osobno. Co do współlokatorów szczęście dopisało mi po raz drugi, za to mój narzeczony mieszkał z imprezowiczami.

Paweł przyznaje, że sytuacja w hotelu, w którym się znaleźli, nie sprzyjała promowaniu instytucji małżeństwa.

- Łagodnie mówiąc, był to taki mały Ciechocinek - uśmiecha się Paweł. - Nie wiem nawet, ile razy widziałem rozstające się i żegnające ze sobą płaczące pary. O tym, co działo się potem, można by napisać książkę - dodaje.

Asia i Paweł są już po ślubie. Teraz planują zbierać na dom...

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska