Niemiec: Polska kusi nie tylko piwem

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Rozmowa z dr. Matthiasem Kneipem, popularyzatorem Polski w Niemczech, współpracownikiem Deutsches Polen Institut w Darmstadt

- Jeździ pan do Polski od lat. Co ostatnio zaskoczyło pana najbardziej?
- Ponieważ przygotowuję nowy cykl spotkań o Polsce dla uczniów w Niemczech, odwiedzam miasta przygotowujące się do Euro 2012. W Gdańsku byłem świadkiem, jak ludzie, wychodząc tłumnie z niedzielnej mszy, po drodze rzucali datki siedzącemu na schodach żebrakowi, a potem prosto z kościoła ten tłum przeniósł się do bardzo eleganckiej Galerii Dominikańskiej na zakupy.

- Co w tym dziwnego? To normalny obrazek. Także w Opolu, gdzie kościół Przemienienia Pańskiego sąsiaduje z hipermarketem.
- Dla Polaka to pewnie normalne. Ale w Niemczech nie do pomyślenia. Więc patrząc na tych ludzi, miałem wrażenie, jakby jedną ręką jeszcze trzymali się Boga, a drugą wyciągali w stronę diabła pospiesznej, masowej konsumpcji. Zresztą najlepiej odpowiem przykładem. Jakieś dwie niedziele temu moja córeczka poprosiła mnie w Regensburgu, byśmy pojechali kupić lody. O tym, by sklep był otwarty, mowy nie ma. Wybraliśmy się więc na stację benzynową. Wchodzimy, prosimy o lody, a pani pyta, czy przyjechaliśmy, czy też przyszliśmy pieszo. Pytam zdziwiony, jakie to ma znaczenie, przecież tych lodów nie wleję do baku. A właśnie, że to ma znaczenie, odpowiada cierpliwie kobieta. Bo dzisiaj jest niedziela, sprzedajemy tylko to, co jest niezbędne do podróży. Na szczęście moje auto stało na parkingu, bo inaczej obeszlibyśmy się smakiem.

- Dlaczego Polacy tak nie robią?
- Bo starają się jak najszybciej dołączyć do poziomu i stylu życia Zachodu. Ale to nowe napiera tak szybko, że stare nie zawsze zdąży się usunąć i dlatego w Polsce przeszłość i przyszłość żyją razem. Nowoczesne galerie handlowe, jakich by się nie powstydziło żadne niemieckie miasto, a obok kioski "Ruchu" - zupełnie takie same jak w głębokim PRL-u. Samochody kuszą mnogością barw i marek ,zupełnie tak jak na Zachodzie, ale pociągi sprawiają wrażenie, że na kolei czas się zatrzymał. Dotyczy to zresztą tylko taboru, pasażerów nie.

- Jak się zmienili pasażerowie?
- Mogę odpowiedzieć prawie jak ekspert, bo pociągami jeżdżę bardzo dużo i w Polsce, i w Niemczech. Na co dzień pokonuję trasę z Regensburga, gdzie mieszkam, do Darmstadt. Kilkanaście lat temu Niemcy, wchodząc do pociągu, szukali najpierw pustych przedziałów i starali się, by już nikt się do nich nie dosiadał. Zależało im na podróży w spokoju i woleli przeglądać w tym czasie książki czy gazety, niż rozmawiać. Polacy raczej chętnie szukali towarzystwa i to, że widzą kogoś w przedziale pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz, nie przeszkadzało, by opowiadać o sobie, dyskutować o sporcie, polityce itd. Kiedy teraz jeżdżę po Polsce, widzę takiej familiarnej atmosfery coraz mniej. Szerzy się model niemiecki.

- A w Opolu coś pana ostatnio zdziwiło?
- Aż dwie rzeczy, których dotąd nie widziałem w niemieckich miastach. Pierwsza to liczniki czasu na światłach, żeby kierowca wiedział, jak długo może przeglądać gazetę, zanim ruszy ze skrzyżowania. A już prawdziwy szok przeżyłem w bibliotece Instytutu Filologii Germańskiej UO. Jak ktoś próbuje wyjść, kradnąc książkę, to nie dość, że informuje o tym głośny dźwięk dzwonka, to jeszcze zamykają się automatycznie drzwi.

- Mimo woli wróciliśmy do rozpowszechnionego w Niemczech stereotypu Polaków - złodziei nie tylko samochodów, ale - okazuje się - że i książek.
- Tego nie trzeba się obawiać. Oczywiście, nie jest tak dobrze, że już nikt w Niemczech tak o Polakach nie myśli. Ale ogół społeczeństwa na pewno nie uważa ich już za złodziei samochodów. Nic tak nie rozbija negatywnych stereotypów, jak dobre wiadomości o osiągnięciach gospodarczych Polski albo o sukcesach sportowych. Coraz więcej Niemców kojarzy nie tylko Adama Małysza, ale też piłkarzy ręcznych, siatkarzy, lekkoatletów z Polski.

- Euro 2012 ma szansę utrwalić co najmniej jeden pozytywny stereotyp Polski: piwo jest tu o wiele tańsze niż w Niemczech.
- Same ceny piwa to nie wszystko. Jak kibic będzie kupował to piwo za parę złotych, to też obejrzy rynek, na którym mu je leją. I dlatego mistrzostwa Europy w Polsce są na pewno gigantyczną szansą na rozpropagowanie waszego kraju. Zwłaszcza wśród kibiców, którzy do Polski przyjadą. Przecież miasta, w których zostanie rozegrane Euro 2012, to jedne z najpiękniejszych miejsc w Polsce: Gdańsk, Wrocław, Poznań i Warszawa. W drodze na Ukrainę wielu kibiców odwiedzi też Kraków. Nie jestem architektem i proszę mi nie kazać rozstrzygać, z czym organizatorzy zdążą, a z czym nie. Ale znając Polaków, wiedząc, jak potrafią się bawić, sądzę, że zarówno stadiony, jak i "strefy kibiców" będą budować dobrą atmosferę wokół Polski. Jest też pewne zagrożenie. Z całym szacunkiem dla kibiców, nie jest to środowisko zdominowane przez wykwintnych intelektualistów. Więc jak raz, drugi i trzeci postoją parę godzin w korku, to mogą odżyć stare schematy: od początku mówiliśmy, że Polacy sobie nie poradzą z organizacją mistrzostw.

- Kiedy przed laty zaczął pan propagować Polskę w niemieckich szkołach i na jedno ze spotkań przyszedł pan z flagą biało-czerwoną, gimnazjalistka wzięła pana za kibica Bayernu Monachium. Czy dziś taka scena mogłaby się nadal powtórzyć?
- Dziś może jeszcze tak, ale myślę, że po Euro 2012 już nie. Biało-czerwone stadiony zostaną w pamięci ludzi, i po mistrzostwach polskie barwy z czerwono-białymi emblematami Bayernu nikomu się już nie pomylą.

- Skąd pomysł, żeby polską kulturą, literaturą, polityką i gospodarką próbować fascynować niemieckich uczniów?
- Bo jak się ogłosi spotkanie na temat Polski gdzieś w lokalu w mieście, to przyjdą na nie tylko ci, którzy i beze mnie się tą tematyką interesują. A uczniowie siedzą w szkole na zasadzie dobrowolnego przymusu i często ode mnie słyszą pierwszy raz jakąś dłuższą - w dodatku podszytą anegdotą czy żartem - wypowiedź o Polsce. A jak jeszcze wydadzą parę euro na moje książki - także tę najnowszą o wschodniej Polsce, fascynującej, ale dla Niemców kompletnie egzotycznej - to już zwykle tę książkę przeczytają. I jeszcze coś. Ja ze szkoły wyjeżdżam, ale zostają nauczyciele i to oni coraz częściej informacje o Polsce włączają w treść lekcji.

- Dlaczego Niemcy ciągle stosunkowo rzadko przyjeżdżają do Polski na wakacje?
- Też im zadaję to pytanie. A oni mówią, że przecież ani słowa nie umieją po polsku. To gdzie się wybieracie na urlop? - dopytuję. Do Tunezji albo do Indonezji - mówią.

- Kompletnie bez sensu.
- Niekoniecznie, bo jak ktoś się wybiera do Indonezji, to liczy na egzotykę i do jej poznawania znajomość języka nie jest specjalnie potrzebna. Jak Niemiec wybiera się do Polski, to często chce jeździć od miasta do miasta, a wtedy nieznajomość języka trochę przeszkadza. Oczywiście, kto się odważy do Polski przyjechać, ten wie, że tu turyście z Niemiec jest łatwiej niż np. w Hiszpanii czy we Włoszech. Bo Polacy na potęgę uczą się angielskiego i niemieckiego. W przeciwieństwie do Włochów czy Hiszpanów hołdujących zasadzie: jak do nas przyjechałeś - mów po naszemu.

- Ilu Niemców uczy się dziś polskiego?
- Na pewno za mało. Gdyby liczyć tylko tych, którzy nie mają żadnych więzów rodzinnych z Polską, to pewnie nie więcej niż 5 tysięcy. A powinien się uczyć przynajmniej jeden procent niemieckich uczniów. Przede wszystkim z powodu coraz silniejszych związków gospodarczych między naszymi krajami. Żeby nie szukać daleko, stadion na Euro we Wrocławiu buduje firma z Bawarii. Jeśli Niemcy nie będą się uczyć polskiego, to niemieccy inwestorzy będą zatrudniać Polaków znających niemiecki, angielski i oczywiście polski, a nie Niemców.

- Skoro tak, to dlaczego Niemcy się nie uczą polskiego?
- Pokutuje stereotyp, że to trudny język. Ja zawsze mówię, że jak się Niemiec uczy angielskiego, to zaczyna łatwo, ale potem z każdym miesiącem jest trudniej. Bo jak opanować słownictwo, skoro krótkie słowo box ma 32 znaczenia. Po polsku odwrotnie. Początek jest bardzo trudny, ale jak ktoś przeżyje pierwszy rok i uchwyci choćby zręby polskiego systemu gramatycznego, to potem leci już z górki. Inna rzecz, że wielu tego pierwszego roku jednak nie jest w stanie przetrzymać.

- A pan jak się nauczył polskiego?
- Przez miłość do Dostojewskiego zacząłem studiować slawistykę, ale na początku tylko latałem nad Polską do Moskwy. Fascynacja Polską przyszła później. Mój ojciec pochodzi z Leśnicy i zaczął w Opolu studiować polonistykę, ale gdzieś po pierwszym roku wraz z babcią wyjechał do Niemiec. Tu najpierw w Getyndze, a potem w Regensburgu współtworzył polonistykę. Mimo to jako dzieci nie byliśmy uczeni języka polskiego. W naszym domu pojawiały się opłatki, śpiewaliśmy nieco mechanicznie "Sto lat" i nie witaliśmy się przez próg. Ale że to są polskie zwyczaje, odkryłem dopiero, gdy jako nastolatek przyjechałem pierwszy raz do Polski. Mój brat do dziś zachował z tamtej wizyty jedno polskie zdanie: "Dziękuję, już nie jestem głodny". Grzeczne niemieckie dziecko jadło wszystko, co mu wkładali na talerz, a gościnni polscy gospodarze - skoro wszystko zjadł - dokładali mu jeszcze, bo może głodny. To zdanie uratowało mu wtedy życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska