Nysa ma problem, który nazywa się Jerzy Sznerski

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
którą mu odebrano w 2003 roku.
którą mu odebrano w 2003 roku. Krzysztof Strauchmann
Dziś jest cenionym i nagradzanym wynalazcą. Siedem lat temu był "podejrzanym przedsiębiorcą", zamieszanym w upadek nyskiej odlewni.

Całe życie marzyłem, żeby mieć własną odlewnię. I jeszcze ją będę miał - zapowiada z pasją, która każe wierzyć w to, co mówi. - Wybuduję ją od zera, na zielonej trawie. Nie interesują mnie żadne pozostałości po nieboszczce komunie.

Do odlewni chodził prawie codziennie już jako mały chłopak, odwiedzać ojca w pracy. Władysław Sznerski senior w 1950 roku trafił z nakazu pracy do odlewni w Nowej Soli, dawnych zakładów Kruppa, która miała się stać przodującym polskim zakładem odlewniczym. Sznerski senior został tam kierownikiem utrzymania ruchu, podlegało mu ponad 300 ludzi różnych profesji.
- Koledzy ojca w biurze traktowali mnie jak maskotkę zakładu - opowiada nyski przedsiębiorca. - Jako starszy chłopak co wakacje pracowałem na różnych wydziałach, żeby sobie trochę dorobić.

Po szkole podstawowej poszedł do miejscowego technikum odlewniczego, jednego z dwóch w Polsce. Szkoła miała w zakładzie swój wydział, mały piec "żeliwiak" do ćwiczeń, formiernię, oczyszczalnię. Pod koniec nauki Jerzy Sznerski wygrał ogólnopolski konkurs wiedzy odlewniczej. Dzięki zdobytemu wyróżnieniu mógł wybrać studia na dowolnej uczelni technicznej w Polsce. Chciał studiować w Charkowie, najbardziej znanej uczelni odlewniczej w bloku wschodnim. Specjalnie zdał państwowy egzamin z języka rosyjskiego. Pechowo akurat w tym roku krakowska AGH nie dostała tam przydziału miejsc dla polskich studentów. Sznerskiemu pozostały studia na Wydziale Odlewnictwa Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Z Polski do Niemiec

W 1978 roku w trakcie studiów w Polsce Jerzy Sznerski wyjechał na stałe do Niemiec. Jego dziadek - Józef Sznerski, Niemiec ze Styrii, też był zresztą odlewnikiem. W czasach wielkiego kryzysu przeniósł się pod Lwów, został rolnikiem i założył polską odnogę rodu. Już jako polski student Sznerski junior zaczął jeździć na wakacje do rodziny w Niemczech i znalazł sobie sezonową pracę w wielkim koncernie hutniczym Hoesch w Dortmundzie. Znów zaliczył kilka różnych wydziałów, poznał od podstaw kolejny wielki zakład. Zaczął studia na fakultecie hutniczo-odlewniczym w Aachen, na tamtejszej znanej uczelni technicznej RWTH.

- Przyjęto mnie jako obcokrajowca, bo nie miałem jeszcze niemieckiego obywatelstwa - wspomina Sznerski. - Dostałem dwa lata na zdanie egzaminu państwowego z języka niemieckiego. Od razu też zacząłem pracować jako wolontariusz w Instytucie Odlewnictwa. Po trzech miesiącach zdałem z wyróżnieniem kolokwium i zaproponowano mi równolegle ze studiami pracę w instytucie, u prof. Sahna, który zajmował się innowacjami technologicznymi.

Był drugim studentem w dziejach uczelni, któremu instytut odlewnictwa przedłużył okres pracy ponad zwyczajowe trzy lata. Robił swoje badania nad stopami specjalnymi i pomagał w przygotowywaniu prac doktoranckich. Dzięki temu do dziś ma znakomite kontakty z najlepszymi metalurgami na całym świecie, m.in. w Indiach, gdzie obecnie współpracuje z Uniwersytetem w Bombaju i produkuje swój nagrodzony na międzynarodowej wystawie polimer AnVer. Pod koniec studiów uczelnia wysłała go do Norwegii, gdzie miał uruchomić doświadczalną odlewnię tytanu pod kołem polarnym. Jej dyrektor był głównym dostawcą biżuterii dla dworu norweskiego. Jerzy Sznerski wspomina, że miał wtedy wyjątkową okazję przetopienia na pierścienie do dalszej obróbki 50 kilogramów złota.

- Ponieważ w Polsce grałem w siatkówkę, w Norwegii zostałem przy okazji trenerem miejscowej drużyny siatkarskiej - wspomina z uśmiechem. - Byliśmy najdalej na północ położoną ligą siatkarską na świecie. W soboty i niedziele jeździliśmy po kilkanaście godzin pociągiem i promami na mecze. Zwiedziłem prawie całą Norwegię. Proponowano mi tam bardzo dobre warunki, żebym został na stałe. Natura jest tam piękna, ale w tym klimacie trzeba się urodzić.
W 1985 roku wrócił ostatecznie do Niemiec i obronił pracę dyplomową.

- Stwierdziłem, że coś potrafię w dziedzinie metalurgii - opowiada. - Napisałem 28 podań o pracę, odbyłem 32 rozmowy kwalifikacyjne, m.in. w zakładach Mercedesa. Zdecydowałem się jednak przyjąć od zaraz stanowisko szefa odlewni w małym rodzinnym zakładzie z tradycjami sięgającymi 500 lat w Nadrenii-Westfalii. Oprócz mnie starało się o to 155 kandydatów.
Oprócz technologii w nowej pracy zajął się też ekonomią. Odlewnia była na skraju upadku, właściciele nie kryli, że jego zadaniem jest przede wszystkim zapewnić jej przetrwanie. Już w pierwszym roku w wydziale topialni ograniczył koszty działania o 1,2 miliona marek. Został tam na następne 9 lat.

- Z całą drużyną pracowników z małego konika na biegunach zrobiliśmy wyścigowego rumaka i średniej wielkości odlewnię - opowiada dziś Sznerski.

W firmie znalazł partnera do doświadczeń, dr. Rahnera, metalurga pochodzącego z przedwojennego Wrocławia. Przerobili miejscowy żeliwiak, według autorskiego pomysłu, na jedyny w swoim rodzaju piec odlewniczy na świecie. Każdy przeciętny żeliwiak pracuje najwyżej 5 - 6 dni, a potem trzeba go wygasić i naprawić, bo wypływ żużla powoduje silną erozję urządzeń. Oni odprowadzili żużel dwiema specjalnie przygotowanymi rurami z materiałów ogniotrwałych. Pracowały na zmianę, w razie potrzeby jedna mogła być naprawiana. Dzięki temu wynalazkowi piec pracował bez przerwy nawet po 5 tygodni.

- Razem z dr. Rahnerem wypróbowaliśmy wszystkie możliwe i dostępne rodzaje paliwa - opowiada Jerzy Sznerski. - Czasem Rahner dzwonił do mnie przed północą, że właśnie przywiózł jakiś nowy rodzaj koksu i siedzieliśmy w odlewni do rana, żeby go wypróbować. Zrobiliśmy z tej odlewni poligon doświadczalny i to był powód mojego dzisiejszego sukcesu z AnVer.

Z Niemiec do Polski

W 1994 roku poszedł na swoje. Znajomi przedsiębiorcy z Niemiec namówili go do współpracy z Polską; przecież zna język, orientuje się w miejscowej sytuacji. Założył własną firmę w Niemczech: Sznerski GmbH i początkowo nadzorował dla niemieckiego kontrahenta produkcję skrzynek formierskich w kilku polskich odlewniach. Pilnował jakości wykonania i terminowej dostawy. W 1995 roku pierwszy raz odwiedził odlewnię w Nysie, wtedy jeszcze pracującą w ramach nieistniejącego już Zakładu Urządzeń Przemysłowych. Sam budynek odlewni spodobał mu się bardzo. W 1996 roku złożył u nich pierwsze zlecenie na 35 skrzyń formierskich.

Początek współpracy nałożył się na duże zmiany w nyskiej firmie. Odlewnia przekształciła się w odrębną firmę, którą przejęła spółka założona przez pracowników.

- Według niemieckich przepisów ten zakład powinien natychmiast ogłosić upadłość - opowiada Sznerski. - Spółka pracownicza miała 25 tys. zł. kapitału. Przejęła od ZUP majątek wart 1,1 mln zł jako dług, z odroczoną spłatą. Zadłużenie wielokrotnie przekroczyło kapitał zakładowy.
Spółka pracownicza, zatrudniając 230 ludzi, utrzymała się do 1998 roku, gdy firmę przejęła fabryka armatury Zetkama z Kłodzka.

- Zetkama zaprosiła mnie na walne zgromadzenie, bo wiedzieli, że daję nyskiej odlewni większość zamówień, a kto daje tyle pracy, jest właściwie współwłaścicielem - opowiada Sznerski. - Oni doszli do wniosku, że z odlewnią w Nysie nie są w stanie nic zrobić. Zaproponowali mi odkupienie udziałów. W grudniu 1998 roku przejąłem udziały Zetkamy w zamian za odlewy, które mieliśmy dla nich zrobić. W ten sposób utrzymałem gwarancję zamówień od firmy z Kłodzka.

Sznerski wraz z polską wspólniczką powołali nową firmę SK Guss Nowa Sól. On miał w niej 48 procent udziałów, ale dziś otwarcie mówi, że wszystkie pieniądze firmy pochodziły z jego kieszeni. Ona była "słupem", polskim obywatelem, na którego formalnie firma figurowała. On wtedy nawet nie wiedział, że mimo wyjazdu z kraju zachował polskie obywatelstwo. Odlewnia działała samodzielnie, kierował nią jednoosobowo prezes Antoni Jaśkowiec. Sznerski siedział w Niemczech, jeździł po całym świecie za swoimi badaniami, zdobywał zlecenia dla swojej odlewni. Do Nysy wpadał na kilka dni, bo w pełni ufał prezesowi. Tymczasem po ataku na WTC we wrześniu 2001 roku w światowej gospodarce i przemyśle ciężkim zaczął się kryzys. Z powodu rosnącego długu prezes Jaśkowiec zaczął w sądzie układać się z wierzycielami.

- Tak naprawdę już w 1998 roku odlewnia była bankrutem - mówi Jerzy Sznerski. - Oficjalnie miała 2,2 mln zadłużenia, ale twierdzę, że faktycznie długi wynosiły 4,6 mln zł. Zatajono przede mną te informacje. W Niemczech w biznesie słowo przedsiębiorcy jest ważniejsze od umowy na piśmie. W Polsce zbytnio ufałem ludziom. Straciłem instynkt samozachowawczy. Dochodziło do tego, że aby wykonać zamówienie w terminie, jechałem do dostawców, płaciłem na miejscu prywatnymi pieniędzmi. Ostatnie swoje pieniądze wydałem na materiały dla odlewni.

Z firmy do więzienia

Zamówienia i produkcja odlewni w Nysie od 1999 roku rosły rocznie o tysiąc ton. W 2002 roku firma miała zlecenia m.in. od Fiata i francuskiego armatora jachtowego. Biegły księgowy, którego do firmy przysłał sąd w związku z przygotowywanym porozumieniem z wierzycielami, informował Sznerskiego, że odlewnia spełnia warunki układu. Mimo to w marcu 2003 roku sąd ogłosił upadłość firmy, którą przejął syndyk. We wrześniu syndyk sprzedał funkcjonującą odlewnię, z pakietem zamówień zdobytych jeszcze za Sznerskiego, nowemu właścicielowi. Jerzy Sznerski odwołał się od decyzji o upadłości. Twierdzi, że miał szansę to wygrać, ale akurat w jego życiu pojawił się poważniejszy problem. Policja i prokuratura wszczęły przeciwko niemu śledztwo, oskarżając go o nadużycia finansowe w odlewni. Dwa razy trafił do tymczasowego aresztu. Za pierwszym razem czekał w pace cztery tygodnie, zanim sąd apelacyjny rozpatrzył jego wniosek o uchylenie aresztu. Za drugim razem wypuścili go po tygodniu.

- W tym czasie zapadały decyzje w sprawie mojej firmy, o upadłości, o sprzedaży - opowiada. - Widocznie moja obecność na wolności komuś przeszkadzała. Nawet się domyślam, komu na tym zależało. Ojciec zawsze mi powtarzał: Jeśli weźmiesz klienta na obiad, to ma prawo najeść się i napić do syta. Jeśli dasz coś poza tym, to będzie zwykła łapówka. Miałem więc zasadę - nie dzielę się tym, co wypracowałem własną wiedzą i zdolnościami.
- 30 czerwca 2004 roku skierowaliśmy do Sądu Rejonowego w Nysie akt oskarżenia przeciwko Jerzemu Sznerskiemu, oskarżonemu o oszustwo - mówi Anna Kawecka, prokurator rejonowy z Nysy. - Oskarżenie obejmuje w sumie cztery osoby. W stosunku do Jerzego Sznerskiego sprawa sądowa trwa nadal. Co do pozostałych oskarżonych były już wydane wyroki, w tym także prawomocne.

- Jestem niewinny. Nikomu nie zalegam ani złotówki. Znam przypadki przedsiębiorców z Niemiec, którzy doprowadzili do upadku, wyssali polskie firmy. Widocznie pasowałem komuś do tego schematu - twierdzi nyski przedsiębiorca. - W moim przypadku było odwrotnie. Odlewnia oszukała na ok. 9 mln zł moją niemiecką firmę Sznerski GmbH, która zlecała u niej zamówienia.

W śledztwie i w czasie procesu na cztery lata stracił paszport. Sąd ponad 20 razy odrzucał jego prośbę o zwrot paszportu, bo "może uciec". Dla jego biznesów i badań naukowych na całym świecie taki "środek zapobiegawczy" oznaczał prawdziwą klęskę. Od trzech lat paszport ma, a z Nysy nie uciekł i nie zamierza tego robić. To byłoby przyznanie się do winy - mówi.

- Zainwestowałem w Polsce prawie 4 miliony złotych. 1,3 miliona w odlewnię w Nysie, bo chciałem ją unowocześnić, i 2,5 mln zł w posiadłość w Przełęku pod Nysą - opowiada. - Odebrano mi i jedno, i drugie. Z domu w Przełęku przez komornika eksmitowała mnie była wspólniczka. Dom oficjalnie figurował jako jej własność, bo wmówiła mi, że jako Niemiec nie mogę mieć ziemi w Polsce.
Tymczasem każda złotówka na budowę pochodziła z moich prywatnych pieniędzy. Mogę to wykazać nawet dziś. Prokurator twierdzi, że zbudowałem ten dom za pieniądze "wyprowadzone" z odlewni. Zepsuto mi opinię, zrobiono ze mnie oszusta.

Z niesławy po sukces

Ten "oszust" przez siedem lat siedział cicho, czekając na werdykt młynów sprawiedliwości. Teraz zaczął mówić. Wiary w siebie, dumy, dodało mu międzynarodowe wyróżnienie na październikowych targach innowacji i wynalazków w Norymberdze. Jego polimer AnVer dostał złoty medal, główną nagrodę targów, spośród prawie 800 wynalazków z całego świata. Zastosowanie polimeru w odlewnictwie może przynieść Europie oszczędności rzędu 300 tys. ton koksu rocznie. Uniezależni Unię Europejską od importu koksu odlewniczego z Chin. W hutnictwie oszczędności mogą być jeszcze większe. Na razie AnVer stosują cztery odlewnie w Niemczech, oszczędzając po kilka milionów euro rocznie. Wynalazca z Nysy czeka na kolejne oferty współpracy z całej Europy.

- Gdybym w 1978 roku został w Polsce, skończył AGH, takiego sukcesu technicznego bym nie osiągnął - podsumowuje swoje zawodowe osiągnięcia Jerzy Sznerski. - Pamiętam firmę mojego ojca, jak ciężko było przebić się z jakąś zmianą. Towarzysze z partii zawsze odsyłali wynalazców na następny tydzień. W Niemczech przebije się każdy, kto przyniesie oszczędność czy zysk dla firmy. Tam inżynierów kształci się na wąskich, ale dobrych specjalistów, bo wychodzą z założenia, że inżynier o szerokim światopoglądzie jest w przemyśle niepotrzebny. Tam fachowiec myśli 10 razy, zanim coś zrobi. W Polsce ciągle króluje improwizacja. Ale dzisiejsza Polska jest dużo bardziej otwarta na zmiany niż konserwatywne kraje Zachodu, w tym Niemcy. Łatwiej zacząć tu dziś śmiały projekt. Polskie prawo też nie jest złe. Dlatego będę czekał na ostateczny wyrok nawet 10 lat. Może nawet ktoś potem powie mi: przepraszam. I nie żałuję, że trafiłem do Nysy. Ożeniłem się tu, mam dziecko, jestem szczęśliwym człowiekiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska