Ostatni świadek Holocaustu

fot. D. Polak
- Nie próbujcie sobie wyobrażać tego, co musiałem oglądać i robić - przestrzega Henryk Mandelbaum.
- Nie próbujcie sobie wyobrażać tego, co musiałem oglądać i robić - przestrzega Henryk Mandelbaum. fot. D. Polak
Po obcięciu trupom włosów wyrywaliśmy im złote zęby. Potem paliliśmy ciała. Żeby podsycić ogień, oblewaliśmy je wytapiającym się ludzkim tłuszczem.

Tak mówi Henryk Mandelbaum, ostatni żyjący w Polsce członek Sonderkommando z Auschwitz-Birkenau.
W chwili wybuchu wojny miał 17 lat. Niebawem trafił do getta w Dąbrowie Górniczej. Pod koniec 1943 roku z setkami Żydów miał być przesiedlony do getta w Środuli, na przedmieściach Sosnowca. Uciekł jednak z transportu i przez pół roku ukrywał się u polskich gospodarzy. - Łosin, Łęka, Okradzionów, Wojkowice, Komorne, Kościelne - wylicza miejscowości, po których się tułał.
Wiosną 44 został zadenuncjowany. Po połączonych z torturami przesłuchaniach na Gestapo wraz z pięcioma innymi Żydami i grupą dziesięciu Polaków przybył do fabryki śmierci w Auschwitz-Birkenau.

Fanga na "dzień dobry"
- Małym samochodem przywieźli nas wprost pod tzw. saunę - wspomina. - Przeszliśmy obowiązkową kąpiel.
Nagi i mokry Henryk wraz z towarzyszami niedoli przez dwie godziny czekał na przybycie obozowego lekarza.
- Polakom kazał się ustawić po lewej, nam, Żydom po prawej. Dziesięć minut później Polacy zniknęli - opowiada. - Wkrótce dowiedziałem się, co esesmani robią z takimi małymi "zugangami" - po kilku, kilkunastu więźniów. Prowadzili ich nago do lasku za krematorium i pojedynczo strzelali w tył głowy.
Henryk Mandelbaum po "saunie" został wezwany do okienka, w którym miał otrzymać obozowy pasiak. Dostał koszulę bez kołnierzyka i spodnie z jedną nogawką długą, drugą krótką.

- Miałem jeszcze wolnościową świadomość, więc się zastanawiałem, jak ja w tym będę wyglądał! Poprosiłem więźnia wydającego ciuchy, żeby dał mi jakieś porządniejsze ubranie.
W odpowiedzi usłyszał tylko stek obelg. I znów w Mandelbaumie odezwała się "wolnościowa świadomość". - Zasunąłem mu taką fangę w podbródek, że poleciał do tyłu kilka metrów, na wypełnione ubraniami prycze.
Widzący to oberkapo w milczeniu zlustrował Mandelbauma od stóp do głów i wydał mu polecenie udania się po numer obozowy.

- Zobaczyłem, że tatuuje je na ręce francuski więzień. Zostawiał na skórze cyfry większe niż dwa centymetry. Poprosiłem, żeby mnie zrobił mały tatuaż i taki dostałem.
Z tą chwilą Henryk Mandelbaum stał się numerem 181970.
Trafił do bloku nr 7 w tzw. obozie kwarantanny.
- Poczułem głód, bo za młodu lubiłem dużo zjeść, a i dziś sobie nie odmawiam - przyznaje z uśmiechem. - Ucieszyłem się, bo po wejściu do baraku zobaczyłem, że stoi tam wojskowa beczułka z zupą. Chciałem po nią sięgnąć.
W tym momencie numer 181970 przeżył pierwszy głęboki obozowy szok. We wnęce ściany dostrzegł stos trupów.
- Ręce i nogi zwisały z pryzmy. Ten widok i odrażający zapach spowodowały, że w ułamku sekundy odechciało mi się jeść. Zapytałem starszych więźniów, dlaczego te ciała tak śmierdzą.

Okazało się, że zwłoki posypane były chlorem, żeby zbyt szybko się nie rozkładały.
Po trzech tygodniach połączonej z biciem i poniżaniem "kwarantanny", której celem było zaszczepienie w więźniach strachu i bezwzględnego posłuszeństwa, w bloku nr 7 zjawił się arbeitsfuhrer. Kazał numerowi 181970 i dwóm innym Żydom, przybyłym wraz z nim do Birkenau, przejść do bloku 13.

W komandzie śmierci
- O, mamy pomocników do spalania nieboszczyków - usłyszeli trzej "nowi" po wejściu do baraku. Okazało się, że trafili do Sonderkommando - komanda specjalnego. Jego członkowie, prawie wyłącznie Żydzi, zajmowali się wyrywaniem złotych zębów i obcinaniem włosów uśmiercanym w komorach gazowych ludziom oraz spopielaniem ich zwłok. Jeśli obóz w Oświęcimiu-Brzezince był najgorszym miejscem na ziemi, Sonderkommando było najgorszym miejscem w obozie. Henryk Mandelbaum trafił tam w okresie maksymalnego nasilenia Holocaustu. Liczba ofiar komór gazowych Birkenau dochodziła wówczas do 10 tysięcy na dobę.
- Następnego dnia rano popędzili mnie za krematorium nr V, gdzie zobaczyłem zwałowisko zagazowanych, spuchniętych ciał. Kazali mi brać tych nieboszczyków za rękę i ciągnąć na stos spaleniskowy - wspomina Henryk Mandelbaum. Nie mógł przełamać wewnętrznego oporu. - Biorę pierwszego, ciągnę, a w dłoni zostaje mi tylko jego skóra. Byłem w szoku. Biłem się z myślami: nie robić, robić...? Ale stawką było własne życie.

Wziął się na sposób. Pobiegł do sterty ubrań, pozostawionych przez poprowadzonych do gazu Żydów. W tym samym kierunku zbliżał się już konny wóz, ciągnięty przez 14 kobiet z komanda, nazywanego "Kanadą". Ich zadaniem było sortowanie i przeszukiwanie odzieży w celu odnalezienia kosztowności, ukrytych przez ofiary ludobójstwa. W tej stercie Henryk Mandelbaum znalazł męską koszulę. Posłużyła mu jako lina do holowania ciał.

- Ale tylko nagazowanych, czyli takich, których nie zdążono spalić zaraz po uśmierceniu - wyjaśnia. - To był przełom maja i czerwca, ze względu na ciepłe dni i noce proces rozkładu zaczynał się bardzo szybko.
Praca była niesłychanie ciężka. Wyniszczała fizycznie i czyniła spustoszenie w psychice.
- Gdyby te drzewa rosnące do dziś w Birkenau i gwiazdy nad nimi potrafiły krzyczeć... Nie życzę nikomu, by musiał choć przez chwilę patrzeć na to, co ja musiałem robić - po 62 latach Henryk Mandelbaum nie potrafi opowiadać o obozowych doświadczeniach ze spokojem.

Jako 22-letni chłopak musiał współuczestniczyć w śmierci niewyobrażalnej liczby ludzi - lato i jesień 1944 roku to apogeum Holocaustu. W tym czasie w Birkenau Niemcy uśmiercili kilkaset tysięcy Żydów z kilkunastu krajów Europy.
- Paradoksalnie natężenie ludobójstwa uratowało mu życie - uważa dr Igor Bartosik, przyjaciel Henryka Mandelbauma i kierownik działu zbiorów Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. - Niemcy potrzebowali rąk do pracy przy ogromnych ilościach zwłok. Wybrali m.in. jego, chociaż równie łatwo przyszłoby im utopienie Henia w morzu ofiar nazistowskiego szaleństwa.

Jako 22-letni chłopak pan Henryk musiał współuczestniczyć w śmierci niewyobrażalnej liczby ludzi. Lato i jesień 1944 roku to było apogeum Holocaustu.

Wenus zostawiali na koniec
Henryk Mandelbaum widział tłumy nagich mężczyzn, kobiet i dzieci, pędzonych do komór gazowych każdego z czterech krematoriów Brzezinki. Choć po latach otwarcie opowiada o obozie, tych chwil nie chce wspominać.
- Bardzo przeżywa każdy powrót do scen, gdy ku krematoriom zbliżał się kolejny transport. Niechętnie mówi, gdzie wtedy stał, co widział w oczach tych ludzi - mówi dr Bartosik.

W chwili konania wielu wymiotowało krwią, nurzało się w fekaliach. Po trwającym 20 minut uśmierceniu Zyklonem B (taka właśnie jest prawidłowa pisownia nazwy śmiercionośnego gazu) więźniowie Sonderkommanda wyciągali trupy z komór gazowych. Każdą z nich natychmiast trzeba było oczyścić, by kolejni ludzie wchodzili tam bez oporu, z nadzieją na zwyczajną kąpiel, o której do samego końca zapewniali ich esesmani.

Po wywleczeniu ciał trzeba było zrobić z nich jak największy użytek dla III Rzeszy. To zadanie również należało do Sonderkommanda. Więźniowie pomagali sobie, zmieniając się przy obowiązkach.
- Racje żywnościowe były przerażająco małe, a człowiek po śmierci staje się ciężki jak ołów. Dlatego nie dało się przez cały czas ciągnąć ciał - opowiada Henryk Mandelbaum. I dodaje, prawie beznamiętnie: - Robiłem za dentystę i wyrywałem trupom złote zęby, innym razem za fryzjera, obcinając im włosy, a jeszcze innym - oczyszczałem komorę gazową. Jednym tchem przestrzega: - Nie próbujcie sobie wyobrażać tego, co musiałem oglądać i robić. Nie próbujcie...

Wśród pomordowanych młodzi chłopcy z Sonderkommanda oglądali nagie ciała tysięcy urodziwych kobiet i przystojnych chłopców.
- Serce się krajało, gdy trzeba było wrzucać do ognia piękne jak Wenus dziewczyny o wciąż różowych policzkach i krągłych piersiach albo młodych chłopców, z których każdy przypominał Apolla. Takie zwłoki odkładaliśmy na bok i spopielaliśmy na samym końcu. Nic więcej nie mogliśmy dla nich zrobić.

Żywy trup wśród zwłok
Po tysiącach ludzi uśmiercanych każdego dnia pozostawały ubrania, które esesmani kazali im zdejmować przed "kąpielą". W niektórych ukryte były konserwy mięsne lub rybne. Każdym takim znaleziskiem więźniowie Sonderkommanda ratowali swe krańcowo wyczerpane organizmy. Bywało, że w podszewkach zaszyte były kosztowności, które esesmani kazali wrzucać do specjalnie skonstruowanej skrzynki. Łatwo było tam coś włożyć, znacznie trudniej wyjąć. Henryk Mandelbaum raz podjął jednak taką próbę na prośbę współwięźnia z innego komanda, który planował ucieczkę. Dzięki kilku drobiazgom zorganizowanym przez Henryka (w obozowej gwarze nie istniało słowo "załatwić", wszystko się "organizowało") zdołał na wolności zdobyć żywność i uniknąć denuncjacji. Po wojnie w pisemnym oświadczeniu podziękował za ten heroiczny gest. - Nigdy w życiu tak nie drżały mi nogi jak w momencie tej kradzieży dla kolegi - mówi z uśmiechem Mandelbaum.
Gdyby wpadł, nie uszedłby z życiem, bo ono nie miało w Birkenau żadnej wartości.

Pan Henryk pamięta, jak jeden z esesmanów włożył mu w usta
kilkunastocentymetrowy patyk z nabitym na końu owocem, odszedł na kilkanaście kroków w bok i strzelił z pistoletu. - Na szczęście trafił, ale równie dobrze mógł rozwalić mi czaszkę. Jedno i drugie byłoby dla niego tak samo świetną zabawą - mówi Mandelbaum.

Więźniowie z Sonderkommanda nie mieli nadziei na przeżycie obozu. Byli pewni, że jako naoczni świadkowie największego ludobójstwa w dziejach stanowią śmiertelne zagrożenie dla załogi obozu. 7 października 1944 roku wszczęli bunt, podpalając krematorium nr IV. Udało się im zabić trzech esesmanów i jednego, szczególnie znienawidzonego, kapo. Odwet Niemców był okrutny.
- Kazali nam się położyć na ziemi i odliczali. Co trzeci został rozstrzelany, a ja, kolejny raz, wygrałem życie - opowiada Henryk Mandelbaum.
Oświęcim - drugi dom
W tym czasie miał już ukryty garnitur, własność kogoś zagazowanego w Birkenau. - Zawsze wierzysz, że się wydostaniesz, nawet jeśli to wbrew logice - mówi. - Ucieczka w takim ubraniu na pewno nie była możliwa - dodaje pan Henryk, pokazując rysunek ciemnego, dwuczęściowego uniformu więźniów Sonderkommanda z naszytymi kawałkami pasiastej biało-niebieskiej materii.
W styczniu 1945 roku więzień 181970 wraz z tysiącami innych został zmuszony do udziału w "marszu śmierci". Zaraz po przekroczeniu bramy obozu znów poczuł "wolnościową świadomość". Pierwszy raz od ponad ośmiu najkoszmarniejszych w życiu miesięcy. Drugiego dnia marszu, idąc w więźniarskiej kolumnie, zrzucił obozowe łachy. Pod spodem miał "zorganizowany" wcześniej garnitur. Wykorzystując chwilę nieuwagi nadzorców, wskoczył do leja po bombie, przeczekał marsz tysięcy wycieńczonych i popędzanych ludzi, a potem dzięki pomocy okolicznych rolników (rzecz działa się nieopodal Jastrzębia Zdroju) przetrwał do wkroczenia Sowietów.

Już w marcu 1945 roku Henryk Mandelbaum ponownie zjawił się w Oświęcimiu, by zaświadczyć przed działającą tam komisją o niewyobrażalnych zbrodniach, których świadkiem był w Birkenau. Później uczestniczył w wielu podobnych przedsięwzięciach, m.in. procesie komendanta obozu Rudolfa Hoessa.
Po wojnie pan Henryk poznał Niemkę, która, podczas gdy on pracował w Sonderkommando, należała do dziewczęcej Hitlerjugend. Zakochali się w sobie i do dziś są szczęśliwym małżeństwem.

- To, czego symbolem jest Auschwitz-Birkenau, nie zdarzyło się z winy narodu niemieckiego, tylko garstki jego przedstawicieli, owładniętej chorą ideologią - mówi pan Henryk. - Nie wolno za to nienawidzić, bo nienawiść nigdy nie rodzi dobra.
W zgodzie z tą filozofią Henryk Mandelbaum przebaczył także znajomemu, który wiosną 1944 roku zadenuncjował go Niemcom, skazując na obozowy koszmar wielomiesięcznego obcowania ze śmiercią. - A co by mi dało, gdybym nie przebaczył i chciał się mścić? Skrzywdziłbym tylko tego człowieka i jego rodzinę. Po co? Wolałem, żeby moja kochana żona pomagała pisać jego dzieciom doktoraty. I pomagała.

Dziś Henryk Mandelbaum mimo 84 lat doskonale wie, co dzieje się na świecie, czyta dużo, bez okularów i wciąż rozkoszuje się prowadzeniem samochodu. Najczęściej jeździ do Oświęcimia. Jest tam średnio dwa razy w tygodniu, bo ludzie z całego świata chcą, by o najtragiczniejszym epizodzie w dziejach ludzkości opowiadał im człowiek, który widział to wszystko z najbliższej odległości.
- Nigdy nikomu nie odmawiam, bo prawda musi przetrwać. Mam obowiązek o to zadbać - uważa Henryk Mandelbaum. - Dlatego przyjeżdżam tu bardzo często. Można powiedzieć, że Oświęcim to mój drugi dom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska