Polityka kilku prędkości dobra dla Europy, ale nie dla Polski

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Fot. Mikołaj Suchan
Dr Marek Migalski, politolog, pracownik Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, były poseł do Parlamentu Europejskiego.

Polski rząd ogłosił, że nie będzie popierał ponownego wyboru Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej. Niedługo potem usłyszeliśmy deklarację bliższej współpracy Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch, czyli w praktyce ogłoszenie Europy dwóch prędkości. Warto było?
Polski rząd jednocześnie nie chce wyboru Donalda Tuska i Europy dwóch prędkości. I tu jest sprzeczność. Bo nie ma wątpliwości, że Donald Tusk zwolennikiem Unii dwóch prędkości nie jest. Nie jest on oczywiście osobą, która chętnie wejdzie w spór z politykami czołowych krajów unijnych, ale za Europą dwóch prędkości się nie wypowiada. Wprawdzie Prawo i Sprawiedliwość odmawia mu uczuć patriotycznych, ale on rozumie, że taka Europa jest z interesami Polski sprzeczna. Jeśli na czele Rady Europejskiej stanie przedstawiciel krajów wielkiej czwórki albo któregoś z państw należących do Beneluksu, to może być o wiele bardziej skory do prowadzenia polityki kilku prędkości, a nie tylko dwóch. Skoro rząd PiS kilku prędkości nie chce, powinien chcieć pozostania Tuska na stanowisku.

Skoro tak, to dlaczego rząd – a bardziej precyzyjnie mówiąc: Jarosław Kaczyński – usiłuje wybór Tuska zablokować?
Możliwe są dwie przyczyny. Jarosław Kaczyński nie rozumie związku, o którym przed chwilą rozmawialiśmy. Ale to jest mało prawdopodobne, bo on jest mądrym człowiekiem. Zatem raczej, mimo iż to rozumie, uznaje, że porachowanie kości Donaldowi Tuskowi jest większą wartością niż zapewnienie Polsce takiego rozwiązania, że szefem Rady Europejskiej zostanie człowiek, który będzie przeciwnikiem koncepcji Polsce szkodzących.

Europa kilku prędkości. Co to w praktyce będzie?
Wiemy na podstawie tego, co jest. Bo z Europą kilku prędkości mamy i teraz do czynienia. Jest kilka polityk europejskich, w które można wejść, ale nie trzeba albo wręcz nie można. Myślę o kwestii wspólnej waluty, o Schengen czy o Karcie praw podstawowych. Mamy kraje, które we wszystkich tych inicjatywach są, oraz takie, które w jednej lub we wszystkich nie uczestniczą. Ten sam mechanizm może teraz dotyczyć innych zakresów: emigracji, polityki energetycznej, polityki obronnej, zagranicznej itp. Ta koncepcja jest być może jednym z warunków przetrwania projektu europejskiego jako całości, ale dla Polski jest szkodliwa.

Przeciętny chlebozjadacz w Polsce obawia się najbardziej, że różne prędkości przełożą się na spadek poziomu unijnych dotacji.
To jest mniej istotne. Jeśli ktoś będzie chciał w jakichś projektach – np. we wspólnej polityce rolnej – uczestniczyć, to pieniądze z tej puli przyjdą, niezależnie, czy ten kraj bierze udział także w polityce monetarnej lub obronnej. Niebezpieczeństwo poważniejsze, a dla przeciętnego Kowalskiego mniej zrozumiałe, polega na tym, że państwo, które nie będzie się do poszczególnych polityk włączać, rzeczywiście nie będzie zmuszane do realizacji niektórych dyrektyw. Ale jednocześnie znajdzie się poza pokojami, gdzie prawdziwa polityka europejska się toczy. To oznacza utratę szans nie tylko na przeforsowanie swojego stanowiska, ale nawet na jego zaprezentowanie. Grozi nam, że będziemy formalnie członkiem Unii, ale nasz głos przestanie być słyszany.

Da się to pogodzić z dążeniem do tego, żeby Polska wstała z kolan i stała się bardziej podmiotowa?
Znaczenie Polski wzrosłoby, gdyby się znalazła wśród pięciu najważniejszych krajów, które decydują o przyszłości Unii. Niedawny szczyt w Wersalu pokazał, że na własne życzenie przestaliśmy się w tym gronie liczyć, choć nikt nas stamtąd nie wyrzucał.

Przed Brexitem Polska była szóstą siłą obok obecnej wielkiej czwórki i Wielkiej Brytanii?
Paradoksalnie, wyjście Wielkiej Brytanii zamiast wzmocnić naszą pozycję, osłabiło Polskę. Straciliśmy naturalnego sojusznika w sprawach dla nas istotnych. Bo we wspólnej polityce monetarnej i w Karcie praw podstawowych Brytyjczycy też nie uczestniczyli. Dzisiaj w jakimś sensie – w rozumieniu Unii Europejskiej – zostaliśmy sami.

Kilka tygodni temu, po wizycie w Warszawie Angeli Merkel politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele podkreślali ocieplenie relacji z Niemcami albo przynajmniej poważną szansę na zbliżenie stanowisk. Dziś słyszymy, że Donald Tusk to niemiecki, a nie polski kandydat…
Nie należy mylić dobrego wychowania ze słabością. To, że Angela Merkel nie zachowuje się tak jak polscy dyplomaci, nie oznacza, że jest od nich słabsza. Przyjechała na konsultacje, wysłuchała, co mają jej politycy polscy do powiedzenia, ale to nie znaczy, że podzieliła ich rozumienie świata. W polityce niemieckiej wiele się nie zmieniło. Pryskają raczej złudzenia polskiej klasy politycznej.

ZOBACZ INFO Z POLSKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska