Pomaganie jest jak popęd

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Arnold Borowitza ma dwie wielkie pasje. Pierwszą jest muzyka. Kolejna to wspieranie ludzi.

Cała piątka rodzeństwa uczyła się gry na skrzypcach, a potem tatuś dzielił nas na poszczególne instrumenty. Wszyscy zostaliśmy zawodowymi muzykami - wspomina pan Arnold.
Pasję muzyczną przejął od ojca, który uczył go nie tylko słuchać i grać, w potrzebie nie żałując smyczka, ale i patrzeć na innych ludzi właśnie jako na ludzi, bez uprzedzeń. - W jego cieniu żyjemy do dziś - przyznaje pan Arnold.

W latach piećdziesiątych uczył się w szkole muzycznej u profesora Malinowskiego. Talentu mu nie brakowało, za to trudno było o instrumenty. Z braku oboju został więc perkusistą. Muzyka miała mu odtąd towarzyszyć zawsze. Równie sprawnie grał w "Europie" (wtedy kategoria "S") ubrany we frak, w orkiestrze wojsk lotniczych w polskim mundurze i w orkiestrze Bundeswehry.
Do Niemiec wyjechał w ramach łączenia rodzin. Na decyzji wyjazdu zaważyła tyleż miłość do matki, co troska o niepełnosprawną córkę.
- Miałem dobrą pracę i równie dobrą pensję, ale miałem też dziecko z porażeniem mózgowym. Szybko zrozumiałem, że na Zachodzie mogę mu pomoc lepiej niż w Polsce.

Pan Arnold z wdzięcznością wspomina lekarza, który masażami "uruchomił" Kasię, gdy miała trzy lata oraz innego medyka z przychodni na Reymonta w Opolu, który utwierdził go, że powinien jechać do Niemiec, by ratować zdrowie sześcioletniego już dziecka.
Borowitzowie złożyli podanie o wyjazd opatrzone zaświadczenierm lekarskim i po ośmiu miesiącach legalnie opuścili Opolszczyznę i osiedli w Monachium.
- Należeliśmy do nielicznych, którzy wyjechali bez żadnej "abzagi" (odmowy), za pierwszą próbą. Dwa tygodnie po przyjeździe do Monachium zaczęła się terapia dziecka.
Dziś Borowitzowie są dumni, bo ich córka Krystyna jest osobą samodzielną, od lat pracuje zawodowo w biurze i sama jest matką.
- Ona jest żywym dowodem, że dziecko niepełnosprawne nie jest głuptasem i ma szansę na pełne życie, kiedy tylko stworzy mu sie odpowiednie warunki - uważa pan Arnold.

Cieżarówką wiozącą dary przyjechał do Opola w roku 1988. Na pace wiózł wózki, laski, protezy, chodziki i aparaty oddechowe. Był to jeden z wielu transportów jadących wtedy do nas z Zachodu, a jednak był inny. Nie miał dokumentów jakiejkolwiek organizacji charytatywnej ani listu do adresata pomocy w Polsce.
- Świadomie chciałem prowadzić pomoc humanitarną prywatnie, a nie jako oficjalną pracę charytatywną, na którą państwo udziela pomocy ofiarodawcom i pozwala odliczać od podatków część kosztów tego, co się ofiaruje. Taka pomoc mnie nie interesuje. Nie chcę mieć niczego z tej działalności. Pomagam z serca dla serca - tłumaczy ofiarodawca.
Zdziwionemu celnikowi, który nie chciał go przepuścić do Polski, zaproponował, że zostawi dary na granicy, byle tylko zostały rozdane potrzebującym. Ciężarówkę puszczono. Dary trafiły do opolskiego PCK.
Powołaniem Borowitzów jest nie tylko muzyka. Mają też dar przyciągania do siebie potrzebujących ludzi.
- Dobre wiadomości szybko się rozchodzą. Jeden lekarz drugiemu mówi, że jesteśmy gotowi do pomocy. Więc potrzebujący szybko nas znajdują. Tyle tylko, że kiedyś trzeba było zauważyć pierwszego - tłumaczą Borowitzowie.
Kiedy byli w Opolu prywatnie w roku 1978, podczas wizyty rodzinnej nieznana im pani opowiadała o dziecku, które zostało poparzone wrzątkiem. Ono było tym pierwszym. Przekonali kilku niemieckich lekarzy, by dokonali nieodpłatnie przeszczepów skóry. Dziś ówczesny poparzony maluch jest atrakcyjną kobietą i pielegniarką.
Niedługo potem Borowitza sprowadził dla dziecka z poważnym uszkodzeniem kregosłupa elektryczny wózek. Wtedy był to rarytas, który zdobył z poparciem premiera Bawarii.
Teraz Borowitzowie współpracują z opolską Fundacją Dom Rodzinnej Rehabilitacji Dzieci z Porażeniem Mózgowym.
- Mam z nimi wspólny język, bo oni działają tak samo humanitarnie jak my. Dzięki ich zaufaniu mogę pomagać mieszkańcom Opolszczyzny. Kiedy zobaczyłem, jak profesjonalnie pomagaja dzieciom specjalnej troski i ich rodzicom, postanowiłem pomóc. Zaczęliśmy im pomagać przed siedmiu laty, nie tylko własnymi środkami. Zwróciłem się także do niemieckiego Caritasu, do bawarskiego radia - opowiada Borowitza.
Ma nadzieje, że w przyszłym roku nowa placówka do nauki zawodu na Zakrzowie będzie gotowa. Wtedy znów przyjedzie do Opola.
- Pomoc ludziom - mówi - to jest moja inicjatywa i powiem wprost - mój popęd. Kiedy widzę kogoś potrzebującego, nie potrafię czekać. Nie interesuje mnie polityka, tylko pomoc humanitarna, bo to jest bezpośrednie służenie człowiekowi. Nikogo nie pytam, czy jest Polakiem, czy Niemcem, ani jakie ma poglądy. Pomagać drugiemu może i powinien każdy.

Nie ukrywa, że dopinguje go zaufanie, jakim cieszy się w Polsce i w Niemczech. Z wszystkich orderów, tytułów i dowodów uznania najbardziej ceni sobie tytuł Honorowego Obywatela Opola.
O motywacji do działania mówi niezbyt chętnie i po namyśle. - Pomagam dzieciom, bo doświadczyłem na własnym dziecku, że człowiek chory może być szczęśliwy, może się realizować, mieć swoje pasje i sukcesy. Kiedy robię coś dla dziecka, myślę o jego matce, która będzie spokojniejsza, widząc, że jest bezpieczne i szczęśliwe.
Borowitza czuje się opolaninem. Do dziś zachował też umiejętność mówienia po polsku. Patrzy na nas życzliwie, ale i krytycznie.
- Wobec mnie Polacy są życzliwi, uprzejmi i sprawiedliwi. Myślę, że przez naszą działalność udało się nam odbudować trochę polsko-niemieckiego zaufania - uważa. Dostrzega też, że łatwo poddajemy sie emocjom, że nie mamy do siebie nawzajem zaufania. - Mówię to z bólem, bo jestem stąd i mam świadomość, że ktoś może sądzić, że się jako Niemiec wymądrzam - obawia się.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska