Powrót do piekła

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Kędzierzyńska policja szuka dwójki dzieci, które biologiczni rodzice wykradli podstępem z Domu Dziecka w Głogówku. Na widok policji dzieci uciekają z domu i ukrywają się w lesie.

Ostatnie dramatyczne wydarzenia to jeden z epizodów wieloletniej wojny rodziny Mazurów z policją i sądami. W tej wojnie od lat przegrywają dzieci. Bo Mazurowie, małżeństwo w średnim wieku, doczekało się już ósemki pociech. Wszystkie zostały im odebrane przez sądy rodzinne z powodu skandalicznych warunków, w jakich się wychowywały. Komisarz Włodzimierz Kominek, specjalista ds. nieletnich kędzierzynskiej policji, osobiście odbierał rodzinie siódemkę maluchów. Policjant jest rozgoryczony tym, jak polskie prawo i sądy traktują dzieci
- Ja walczę o te maluchy od początku lat 90. i coraz częściej mam wrażenie, że cała moja robota idzie na marne - mówi Kominek.

Pierwszy raz
Policjant dobrze pamięta, kiedy pierwszy raz zawitał na poddasze sławęcickiego dworca kolejowego. Tam, w ciasnym mieszkanku, Mazurowie wychowywali trójkę dzieci: trzyletnią dziewczynkę i dwóch chłopców: w wieku dwóch lat i jednego roku.
- Dostaliśmy sygnał od sąsiadów, że dzieci bardzo płaczą pozostawione w domu bez opieki - opowiada Kominek. - Na miejscu zastaliśmy przerażający widok. Na podłodze leżał pijany ojciec, spał. Po całym mieszkaniu biegały te maleństwa, do połowy rozebrane. Na nóżkach miały kał, taplały się w kałużach moczu.
Okazało się, że matka dzieci wojażowała gdzieś po Polsce. Sąsiedzi robili, co mogli, czasem zanosili zupki, czasem próbowali coś maluchom uprać. Ale bywało, że ubranka dzieci nie chciały się odkleić od skóry.
- Często nic nie mogliśmy pomóc, bo dzieci były zamykane w domu same, bez opieki - mówi jeden z sąsiadów. - Ja wtedy chodziłem rano na pociąg, to pamiętam, jak te dzieci płakały przyklejone do szyby.
Kominek wspomina, że raz o mało nie doszło do tragedii.
- Pod nieobecność rodziców jedno z dzieci się wychyliło i wypadło przez okno. Na szczęście spadło na daszek trzy metry niżej. Skończyło się na potłuczeniach.

Do placówki
Mazurowie zawsze deklarowali, że kochają swoje dzieci. Nie przeszkadzało im to jednak bić je, na przykład pasem po twarzy. W domu strumieniami lał się alkohol. Mama i tata nie trzeźwieli całymi dniami. Rytuałem były rodzinne procesje do okolicznych barów.
- Mamusia, tatuś, a wokół nich uwieszona gromadka dzieci - opowiada Kominek. - Trudniejsze były powroty. Rodzice, już po paru piwach, nie zauważali, jak po drodze te dzieci im ginęły. Kiedyś jedno wypadło z wózka, innym razem starszą pociechę znalazł w krzakach leśnik.
Mazurom najpierw ograniczono prawa do opieki nad dziećmi, potem odebrano je całkowicie. Maluchy umieszczono w opolskich domach dziecka.
- Dla mnie to był oczywisty sygnał, że zakończył się dla nich pewien dramatyczny rozdział - opowiada policjant. - Że te zmaltretowane dzieci poprzez ośrodek adopcyjny trafią teraz do nowych rodzin. Że za parę lat nawet nie będą pamiętać piekła, jakie przeszły z biologicznymi rodzicami.

Urodzić lub wyszarpać
Na początku wszystko wskazywało na to, że tak się stanie. Mazurowie nie interesowali się odebranymi dziećmi.
- Przez półtora roku rodzice nawet ich nie odwiedzili - mówi Barbara Sadowa-Laurans, dyrektor Domu Dziecka w Głogówku, dokąd trafiła dwójka dzieciaków.
- W tym czasie pojawiła się rodzina, która chciała Jacusia i Anię wziąć do siebie. Za zgodą sądu zabierali dzieci do domu, na ferie.
Jednak Mazurowie doszli w tym czasie do wniosku, że bez dzieci żyje im się trudniej. Na przykład ciężko jest zdobyć jakąś pomoc z opieki społecznej.
- Oni się zorientowali, że kiedy dzieci nie ma w domu, to nie ma funduszy na życie i picie - mówi Kominek. - A więc są dwa warianty: albo urodzić nowe dziecko, albo wyszarpać stare z domu dziecka.
Mazurowie najpierw zrealizowali wariant pierwszy: na świat przyszedł nowy potomek. Ale rychło okazało się, że nie ma się tym dzieckiem kto opiekować. A w rodzinach patologicznych niemowlakami najlepiej opiekują się starsze dzieci. Więc przyszła pora na wariant drugi: walkę o odebrane już dzieci.
- To był moment, kiedy już byłam przekonana, że wszystko ułoży się dobrze, że Jacuś i Ania znajdą nowe rodziny - mówi dyrektorka domu dziecka. - Ale wtedy w placówce pojawił się pan Mazur. Zaczął się awanturować, żądać wydania dzieci. Gdy dowiedział się, że Jacuś ma kontakty z rodziną zastępczą, zaczęły się groźby pod adresem tych ludzi. Posunął się nawet do tego, że pojechał do szkoły, gdzie chodziły naturalne dzieci tej rodziny. Pod taką presją tamta rodzina wycofała się.

Urzędniczy spokój?
Dzieci Mazurów znalazły się w domu rodzinnym. Komisarz Kominek był przekonany, że rodzice wykradli je podstępem.
- No bo dostałem sygnał z placówki, że przyjechali rodzice i zrobili niesamowitą awanturę - mówi policjant. - Ale potem okazało się, że zabrali te dzieci za zgodą sądu. To był dla mnie wstrząs. Coś tu stoi na głowie. Najpierw wydany zostaje dokument, opatrzony pieczęcią z orłem w koronie, że rodzice są pozbawienie władzy rodzicielskiej. I nagle cuda się dzieją, zmiana o 180 stopni i dzieci wracają do piekła, z którego wyszły.
Sędzia Roman Bogdanowicz z kędzierzyńskiego sądu rejonowego mówi, że decyzja o powrocie dzieci do domu wydana została w zgodzie z prawem.
- Jeżeli rodzice składają w sądzie wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej, to w toku postępowania sąd może wydać rozmaite zarządzenia - mówi sędzia. - Jednym z takich zarządzeń może być czasowy pobyt dzieci w rodzinnym domu. Sąd bierze wtedy pod uwagę aktualny związek emocjonalny dzieci z rodzicami i warunki, w jakich mają przebywać.
Według policjanta rodzice doskonale wiedzieli, co należy robić, aby kurator sądowy wystawił przychylną opinię.
- Jak dzieci po kolejnej naszej interwencji trafiały do placówki, w mieszkaniu odbywało się wielkie malowanie i czyszczenie - mówi Kominek. - Aby tylko odpowiedni urzędnik stwierdził, że już jest dobrze i maluchy mogą wrócić.

Na starych śmieciach
Takich powrotów do domu było kilka. Kilka razy dzieci same uciekały do domu. Bo mimo piekła, jakie tam przeszły, nadal kochały swoich rodziców. Nie przeszkadzało im to, że tata i mama dalej piją. Starsze były ciekawe nowego rodzeństwa.
- Te dzieci chodziły głodne, brakowało im witamin, lekarze stwierdzali pierwsze objawy choroby krzywicznej - mówi Kominek. - Rodziły się kolejne, u Mazurów zrobiło się ciasno. Półtoraroczne dziecko spało nocami w wózku, bo nie było łóżeczka. Bywało, że do kąpieli dziecka używali wody spuszczonej z odkręconego kaloryfera. Jeden z chłopaków cierpiał na padaczkę. Rodzice nie podawali mu lekarstw, bo twierdzili, że mają z nim wtedy gorszy kontakt. W końcu maluch trafił do szpitala.
Sąsiedzi Mazurów opowiadają, że na przepustkach dzieci były zmuszane przez rodziców do żebrania.
- Podchodziły do kierowców i prosiły o papierosy dla rodziców - mówi jeden z sąsiadów. - Największy cyrk to jednak był, jak oni nie oddali tych małych na czas do domu dziecka. Policja kilka razy tu po nich była. Sam widziałem, jak ta dziewczynka schowała się przed nimi na dachu.
Dyrektor Sadowa-Laurans: - Wpuszczono te dzieci z powrotem do środowiska, w którym w ogóle nie powinny się znaleźć. Jacuś i Ania wróciły strasznie rozbite psychicznie. Ale również w złym stanie zdrowia.

Zły policjant
Komisarz Kominek nie pamięta już, ile razy odbierał Mazurom dzieci. Robił to z nakazu sądowego albo podejmując decyzję osobiście, kiedy uznał, że nie można dłużej czekać.
- Raz ojciec złapał siekierę i straszył, że nas zarąbie - opowiada Kominek. - Ja rzuciłem się na niego, by mu tę siekierę wyrwać. Całe zajście obserwowały dzieci. Płakały, krzyczały, nie chciały z nami jechać. To jest niesamowite, że w takich rodzinach te maleństwa bronią rodziców. Choćby ci rodzice byli dla nich najgorsi. To jest rzecz, która mnie poraża.
Kominek mówi, że podczas tych interwencji dzieci są podwójnie krzywdzone. Raz: przez rodziców.
- A drugi raz przez nas, policjantów. Bo ja nie rozumiem, dlaczego odbieraniem dzieci rodzinie zajmują się umundurowani policjanci. Można sobie wyobrazić, co czuje dziecko, które w środku nocy jest zabierane przez policjantów w mundurach i wsadzane do okratowanego radiowozu. Kiedyś takie dziecko mnie posikało. Kilka razy kupowaliśmy im słodycze. Wtedy były tak zajęte jedzeniem, że pewnie na chwilę o wszystkim zapominały.

"Nawet przytulałem"
Mieszkanko Mazurów na poddaszu dworca. W kuchni pordzewiały piec, kilka musztardówek. Dużo świętych obrazów. W pokoju nowoczesny telewizor. Centralnie przed telewizorem prężą się dwa fotele pani i pana domu.
- A co, będą dzieci miały co pooglądać, jak wrócą do domu! - wykrzykuje z entuzjazmem ojciec maluchów. - Jeszcze radiomagnetofon państwu pokażę. Szykujemy dzieciom warunki na ten powrót.
Rodzice wnoszą do pokoju wielką ramę po obrazie. W środku, za szybą, zdjęcia dzieci i wyborczy portret prezydenta Kwaśniewskiego. Mazurowie mówią, że nie mogą znieść tej strasznej pustki w domu. Ich najstarsze dziecko ma w tej chwili 17 lat, najmłodsze 9 miesięcy. Są rozsiane po całym województwie: w domach dziecka i domach opieki.
- Bardzo kochamy wszystkie nasze dzieci - deklaruje tato. - Pamiętam, że jak Jacuś się urodził, to go nawet przytulałem i spałem z nim.
- Tylko ten Kominek się na nas uwziął - dodaje matka. - Czemu innym nie odbiera dzieci, tylko nam?
Rodzice właśnie napisali wniosek o przywrócenie im praw rodzicielskich nad Jackiem i Anią, które przebywają w Domu Dziecka w Głogówku. Są przekonani, że sąd wysłucha ich próśby.
- Kiedyś to zdarzało nam się zapomnieć, czasem film się urywał - mówi matka. - Ale już my się opamiętali. Ja już nie piję kilka miesięcy. Dużo się teraz modlimy. Chcemy odzyskać po kolei wszystkie nasze dzieci. Żyć jak typowa, polska rodzina.

Co z Maciusiem?
Ostatni raz matka "zapomniała się" pod koniec ubiegłego roku. Wracała wtedy z knajpy noworodkiem - Maciusiem. Kobieta była tak pijana, że co chwilę upadała na chodnik. Niemowlak prawie wypadał z wózka.
- Zobaczył to przejeżdżający obok kierowca - mówi Kominek. - Z komórki zaalarmował policję. Matka została zatrzymana, a dziecko trafiło do Domu Małego Dziecka w Tarnowie Opolskim.
Barbara Milewska, dyrektorka domu, dobrze zna historię Mazurów - wcześniej trafiały tu ich starsze dzieci. Dlatego nie wyobraża sobie, aby Maciuś wrócił do rodzinnego domu.
- Byłby to dramat - mówi. - Rodzice nie odwiedzają naszego Maciusia. Mieli przez kilkanaście lat szansę, żeby zmienić swoje życie. I nigdy nie można było dać wiarę im słowom. Nie wyobrażam sobie, aby sąd mógł im dać kolejną szansę. Mam nadzieję, że znając zachowanie rodziców w stosunku do pozostałych dzieci, sąd będzie mógł łatwiej i szybciej podjąć decyzję o pozbawieniu ich praw rodzicielskich. Żeby Maciuś mógł szybciej trafić do adopcji.
Sędzia Roman Bogdanowicz mówi, że sąd nie może z góry przesądzać o przyszłym zachowaniu rodziców.
- Każdy, nawet najgorszy człowiek ma się prawo zmienić - mówi. - A sąd zawsze stara się, aby dzieci miały rodziców. Na razie sąd wobec ich ostatniego dziecka ograniczył władzę rodzicielską. Potem rozpatrzymy wnikliwie, czy są warunki do tego, aby dziecko mogło przebywać w rodzinnym domu.
Komisarz Kominek rozkłada ręce: - Sądy są organami niezawisłymi. Dlatego ja mogę tylko wnioskować. I czekać na kolejną interwencję u Mazurów. Bo oni bez dzieci nie potrafią żyć.

* * *
Już po napisaniu reportażu otrzymaliśmy informację, że ojciec dzieci zjawił się w Domu Dziecka w Głogówku i uprowadził dwójkę dzieci: Jacka i Anię. Dyrektorka domu dziecka poinformowała nas wczoraj, że stało się to po tym, jak sąd w Prudniku oddalił wniosek rodziców o przywrócenie im władzy rodzicielskiej nad Jackiem i Anią.
Kędzierzyńskiej policji nie udało się na razie odebrać dzieci. W czasie kilku interwencji Jacek i Ania zdążyli uciec do lasu.PS. Nazwisko rodziców zostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska