Pulpa - pomysły w garnku

Danuta Nowicka <a href="mailto:[email protected]">[email protected]</a> 077 44 32 584
Rozmowa ze Zbigniewem Górniakiem, autorem powieści "Pulpa fikcyjna albo dwa wesela i pogrzeb kapitana Żbika".

Ważne

Ważne

W czwartek 21 września o 17.00 w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu przy pl. Piłsudskiego 5-6 odbędzie się prezentacja książki Zbigniewa Górniaka, redaktora naczelnego "Echa Miasta - Wrocław" i felietonisty nto.

- Podobno bardzo się pan podekscytował, widząc po raz pierwszy swoją książkę w księgarni?
- Już mi to przechodzi, ale przez pierwsze tygodnie po jej ukazaniu się cierpiałem na chorobę każdego autora - odwiedzałem księgarnie, sprawdzałem, czy została dobrze wyeksponowana, jeśli nie była, uśmiechałem się do ekspedientek i pytałem, czy nie można by inaczej. Później sam się karciłem za tę małostkowość, ale było to silniejsze ode mnie. We Wrocławiu, gdzie teraz pracuję, obszedłem bodaj dziesięć księgarń, żeby sprawdzić...

- "Prószyński i Spółka" to było, zdaje się, jedyne wydawnictwo, która pana zabawną powieść potraktowało poważnie.
- Tekst wysłałem do sześciu wydawnictw, z dwóch lub trzech nie dostałem odpowiedzi, z "Rebisa", że jest dobrze napisana, ale nie leży w ich profilu wydawniczym, a z innego, że nie, bo nie.

- Jak czuje się pan po przeprowadzce do witryn księgarskich i internetowych?
- Świetnie. Jako student polonistyki musiałem dużo czytać i kiedy chodziłem do biblioteki, zawsze odczuwałem nabożny szacunek, połączony z lękiem. Uwielbiałem zapach papieru, delektowałem się nazwiskami wypisanymi na grzbietach. Zawsze marzyłem o pisaniu prozy, ale chyba byłem za bardzo spięty, zbyt nabożny miałem stosunek. Więc wiele lat poświęciłem dziennikarstwu, wiele też, przyznaję się, przebimbałem, sporo czasu zajęły mi różne sprawy rodzinne. W końcu pozbierałem różne pomysły, wrzuciłem do jednego garnka i powstała pulpa. Pewno zabrzmi to bardzo niemarketingowo, ale to taka książka-śmietnik, ponieważ spotykają się w niej rozmaite wątki i anegdoty, które kiedyś tam zaległy w komputerze.

- Ale równocześnie - stwierdzam z przykrością, bo sama bym tak nie potrafiła - ujął pan osoby i sytuacje w tak mocne cugle, że wszystko funkcjonuje nienagannie.
- Był z tym dość duży kłopot. Rozłazili mi się bohaterowi po głowie jak baby po sklepie. Czasami rozpisywałem sobie bohaterów, jak Jacek Gmoch zawodników na murawie.

- Żeby nie pomylić Żbika z Brysiem ?
- No właśnie. Ślęczałem z kalendarzem, obliczałem retrospekcje i powiązania rodzinne.

- Ożenił pan Polaka z Angolanką.
- To też historia prawdziwa. Pewien znajomy perkusista ożenił się z Murzynką i musiał zapłacić wykup wartości wielu krów. Z tą książką było trochę tak, że - dobrze ujęła to w tytule swej recenzji dziennikarka "Gazety Wrocławskiej" - "W głowie się odłożyło". Jestem reporterem, który uwielbia podglądać rzeczywistość, chłonie ją jak gąbka, bardzo lubię jeździć pociągami, gadać z menelami, przesiadywać w podłych knajpach, gdzie zresztą spędziłem wiele lat, zaglądać ludziom w okna. Potem we mnie to nabrzmiewa jak mleko w krowie i w pewnym momencie się wylewa. Ale potrzebny jest zapalnik, jakiś bat. W przypadku "Pulpy fikcyjnej" i takim zapalnikiem był konkurs na powieść, ogłoszony przez inne wydawnictwo.

- Angola Angolą, ale czytając "Pulpę..." - miałoby się ochotę powiedzieć: A to Polska właśnie.
- Ale nie aż tak skrzecząca, jak w moich felietonach. Celowo w jednym z rozdziałów opisałem Polskę oczyma Angolanki, dla której nowa ojczyzna to niemal Szwajcaria. Podobnie jest z Ukraińcem - kucharzem. Dla niego jest ona także krajem dostatnim i uporządkowanym. To nie jest Polska opisana wyłącznie biczem satyry, w sposób karykaturalny, ale przyjazna i pogodna.

- Mniej pogodny nastrój może udzielić się tym, których pan obmalował. Np. Mirkowi od włamów do magazynu w Pewexie, po piątej lub szóstej kolejce. Przyjaciele się nie poobrażali?
- Nie chciałem nikomu przyłożyć. Po prostu nie potrafiłem nie wykorzystać kilku anegdot, które naprawdę się zdarzyły. Jeżeli mój główny bohater zbiera mundury z całego świata, podobnie jak były szef policji w Opolu, którego lubię i szanuję, to nie po to, żeby były z tego jakieś pozaksiążkowe domysły, lecz po to, by pokazać, że jest człowiekiem z krwi i kości, który ma swoje pasje, upodobania.

- Można zadać sobie pytanie, ile jest Górniaka w Górniaku, autorze "Pulpy...'? I odpowiedzieć - niemało. Choćby z racji rozpustnej dawki humoru.
- I o to mi chodziło. W polskiej literaturze nie ma autorów zabawnych, uciesznych. Bardzo urzekają mnie angielscy pisarze współcześni, choćby taki Tom Sharp, który stworzył cykl powieści o Wilcie, odjechanym nauczycielu angielskiej zawodówki. Gdy czytam Wilta, to parskam. A my nie stworzyliśmy prozy zabawnej; u nas wszystko musi być poważne, zadęte lub nijakie.

- Swoją ucieszność umieścił pan w swojskim terenie. Czytelnik z Opola wskakuje do Brzegu i Kędzierzyna-Koźla, a raz o mało nie topi się w Odrze.
- Trzeba było gdzieś umieścić bohaterów. Następnych zaprowadzę do Woskowic, Wrocławia i Moskwy.

- Powiedziałam, że z przykrością doceniam pańskie walory jako pisarza. Dla odmiany z przyjemnością zauważam, że nie umiałabym z równą swobodą korzystać ze słownika wyrazów rzadziej używanych, w których słowo "dupa" należy do eleganckich.
- Prawdopodobnie chodzi pani o fragment zeznań młodego bandyty, cytowanych za tygodnikiem "Polityka" z tekstu "Jak mówią Polacy". Ja tego nie wymyśliłem, nie umiałbym aż tak barwnie przeklinać.

- A okrzyk więźniów-bandziorów?
- "Ch.w d. komunie? (W tym miejscu jednak posłużę się skrótem). To też autentyczna historia ze stanu wojennego, zasłyszana od mego druha Mirosława Olszewskiego, którą szeroko potem kolportowałem na imprezach jako fantastyczny przykład tego, jak więźniowie kryminalni chcieli się z politycznymi pobratać. Mój Boże, ilekroć to opowiadałem, ktoś spadał z krzesła ze śmiechu. Gdybym ten okrzyk ubrał w kropki, nie byłoby efektu.

- Jak długo trwał poród?
- Pisarski dwa miesiące, a wydawniczy piętnaście. Miała się ukazać na początku roku, ale uznano, że jej lżejszy charakter bardziej predestynuje do wakacyjnej puli. Czułem się jak dziecko, do którego Mikołaj nie przyszedł 6 grudnia, tylko z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Z rozpaczy zacząłem majstrować przy innej książce.

- Na swoim kawałku lasu w Dębskiej Kuźni, w ciszy, przerywanej jedynie wyciem psów - jednego przywłaszczonego z wyboru, a drugiego znajdy, zdążył pan już wymienić kończące "Pulpę fikcyjną" słowo "amen" na "koniec" w drugiej powieści?
- Las jest cudzy, ja tylko obok niego mieszkam. Tak, napisałem słowo "koniec". Zdążyłem już tę powieść wysłać "Prószyńskiemu", z którym zawarłem umowę na wyłączność. To książka o miłości, tajnych służbach i pieniądzach giełdowych.

- Ciekawe, dokąd jeszcze zaprowadzi pana nabożny stosunek do literatury?
- Nie mam jakichś straszliwych ambicji literackich. Znam własny pułap intelektualny i nie spodziewam się zostać drugim Eustachym Rylskim czy Hanną Krall, której ostatnia książka "Król kier znów na wylocie" dosłownie złapała mnie za gardło i cisnęła na kolana. Moim marzeniem jest pisanie literatury popularnej, która opowiada ciekawe historie, którą dobrze się czyta, nad którą czytelnik czasami się uśmiechnie, a czasami zaduma.

- Poważnie spytam - co panu dało doświadczenie pisarskie?
- Odpowiem poważnie - nauczyło pokory. W nto byłem trochę rozpieszczony. Co napisałem, to poszło, jeszcze chwalili, dawali nagrodę miesiąca. A w wydawnictwie telefon, pan redaktor: "Wie pan, trzeba by trzy fragmenty okroić. Trochę przegadane". Przyszedł list od samego pana Jana Koźbiela, szefa działu redakcji książek "Prószyńskiego" - pamiętam, byłem wtedy koło domu. Zima, śnieg, cieszyłem się jak dziecko, myślałem - tydzień, dwa, cztery i książka pojawi się w księgarniach, taki byłem pewny swej atrakcyjności, pieszczoszek jeden. A tu... trzeba było czekać aż piętnaście miesięcy. Co jeszcze? Czasami czułem się jak na odlocie chemicznym. Kosztowałem w życiu różnych świństw i tylko alkohol dawał mi to, co teraz daje mi od czasu do czasu pisanie. Były takie chwile przy pisaniu, kiedy rosły mi skrzydła i kiedy sam śmiałem się z tego, co wyświetlił monitor pod moje dyktando. Przypomniały mi się słowa mojego najzacniejszego akademickiego nauczyciela, doktora Adama Wiercińskiego, że literatura jest wyższym stanem ducha. Teraz czasami udaje mi się dzięki pisaniu na ten strych ducha podciągnąć i przynajmniej do niego zajrzeć. Powtarzam: czasami, bo na ogół pisanie to mozół, mordęga, łupanie kamieni w głowie i znajdywanie sobie pretekstów, żeby zrobić cokolwiek, byle nie siąść do pisania. Pani wie, ile ja razy myłem głowę podczas tych dwóch miesięcy pisania "Pulpy"?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska