Bango jest egzotycznym jaszczurem, który podczas spaceru po mieszkaniu właściciela natknął się na rozrzucony bilon, połknął 50-groszową monetę i teraz ani myśli ją oddać, mimo zaaplikowania mu odpowiednich medykamentów. Więc jaszczura czeka operacja.
- Dość ryzykowna - przyznaje Tomasz Pięknik, lek. weterynarii z Opola, a zarazem wiceprezes Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej. - Ale innego wyjścia nie ma, moneta utknęła w żołądku i trzeba podjąć się zabiegu.
- Gdy zaczynałem studia, weterynaria służyła przede wszystkim wsparciu hodowców w ich pracy przy bydle, trzodzie, drobiu - mówi Pięknik.
Pies był po to, aby pilnować obejścia. Kot - by łapać myszy, choroba oznaczała koniec ich służby. A nie, żeby je leczyć.
Lek. wet. Lesław Sobieraj, dyrektor zoo w Opolu: - W czasach PRL-u zawód weterynarza uległ deprecjacji. Daleko ówczesnym weterynarzom było na przykład do weterynarzy służących w przedwojennych legionach jako opiekunowie koni-żołnierzy, dbających o ich zdrowie, kondycję, dietę…
- Jeszcze stosunkowo niedawno chore zwierzęta domowe po prostu traciły życie i bynajmniej nie za sprawą humanitarnego uśpienia. Na wsiach w ruch szła na przykład siekiera, w miastach topiono kocięta... - mówi Marek Tymowicz, inny znany opolski lekarz weterynarii.
A jaszczur na stole operacyjnym? Coś takiego mógł przeżyć ewentualnie książkowy dr Dolittle lub medyk z zoo.
Zejść na psy
Marek Tymowicz: - Gdy "zszedłem na psy" zrozumiałem, że zaczęła się nowa epoka medycyny weterynaryjnej.
Tomasz Pięknik praktycznie wychował się wśród zwierząt hodowlanych, bo towarzyszył tacie, który był lekarzem weterynarii. Zawód, jaki obecnie wykonuje, odbiega od tego, którego uczył się na uczelni i od ojca. - Po pierwsze za sprawą postępu w medycynie, więc praca w tym zawodzie wymaga stałego kształcenia się, zdobywania kolejnych certyfikatów, nadążania za nowinkami - wyjaśnia. Po drugie: nasz zawód zmienił się teraz za sprawą świadomości społeczeństwa, bo kiedyś nikt nie był tak skory do wydawania pieniędzy na szczepienie domowych pupili, czipowanie czy leczenie kociego kataru.
Marek Tymowicz, specjalizujący się w chirurgii: - Zaczynałem od praktyki na wsi i to wówczas wydawało się przyszłością zawodu. Pamiętam, jak kiedyś odbierałem poród w ciasnej i ciemnej oborze, gdzie krowy stały jedna przy drugiej. Było tak ciasno, że gdy wyciągałem cielę z dróg rodnych jednej z krów, druga na mnie… narobiła. Jeździłem też do miasta, do świń trzymanych w blokach, w piwnicach. W czasach mięsa na kartki tak bowiem walczono z mięsnymi niedoborami. Takie były wówczas realia mego zawodu. Więc gdy zszedłem na psy, czyli zacząłem w lecznicy przyjmować psy, koty, chomiki - to poczułem się, jakbym wskoczył na inny poziom.
Gdy Marek Tymowicz zdawał jeden ze swych końcowych egzaminów na uczelni, otrzymał pytanie dotyczące pewnej kociej choroby. Nie był szczęśliwy: w podręcznikach było na ten temat tyle… co kot napłakał. - A teraz wydawane są całe tomy na temat tej choroby - mówi. - Po prostu kiedyś prawie nikt kotów nie leczył, teraz ludzie szanują pupili, leczą z chorób, dbają o profilaktykę.
Klinika z Leśnej Góry
Gabinety weterynaryjne coraz częściej są tak wyposażone, że menedżer szpitala z filmowej Leśnej Góry może zazdrościć i ewentualnie słać do Owsiaka wnioski o równie nowoczesny sprzęt. Rentgen, laboratorium, sala zabiegowa z nowoczesnym stołem (najlepiej podłączonym do usg i rtg) - to standard w szanującej się lecznicy. Coraz częściej dostępne są tomografy, a nawet rezonanse magnetyczne. "Pragniemy poinformować, że wzbogaciliśmy nasz szpital o nowoczesne stanowisko do intensywnej terapii, dzięki któremu będziemy mogli jeszcze skuteczniej pomagać naszym pacjentom w stanach zagrożenia ich życia (pacjenci kardiologiczni, po wypadkach, trudnych porodach czy zabiegach operacyjnych)." - to nie anons dotyczący szpitala dla ludzi, ale właśnie jednej z polskich lecznic dla zwierząt.
Opisywane stanowisko wyposażone jest w: klatkę tlenową z koncentratorem tlenu (np. dla kotków, które nie znoszą, gdy nakłada się im maskę tlenową), termostatycznym materacem (który utrzymuje ciepłotę, zapobiega odparzeniom), ma też elektrokardiogram cyfrowy dwunastokanałowy (oczywiście z kardiomonitorem). A i jest jeszcze… inkubator noworodkowy oraz stacja pomp infuzyjnych.
Na targach medycyny weterynaryjnej prezentowane są zaś mobilne laboratoria, bieżnie wodne do rehabilitacji psów oraz implanty dla zwierząt czy nowoczesne techniki operacji żylnych i kardiologicznych.
Są też banki krwi, bo - jak się okazuje - kotu ani psu wcale nie jest wszystko jedno, jaka krew zostanie mu przetoczona.
- I pomyśleć, że kiedyś, aby zdobyć szybciej rentgen do lecznicy w Bierkowicach, jeździłem do Warszawy z torbą pełną kabanosów. Te kabanosy miały skrócić czas oczekiwania na sprzęt - uśmiecha się Marek Tymowicz.
Przeszczep psich jąder
Ale istnieje i druga strona medalu. Na przykład w Polsce jest coraz bardziej popularna psia chirurgia szczękowa i implanty zębów, co może i jest przydatne w przypadku psów, które straciły uzębienie, np. w wyniku wypadku samochodowego czy pojedynku z innym psem. Nie brakuje jednak właścicieli psów rasowych i wystawowych, którzy są w stanie zainwestować w naprawę uzębienia wyszczerbionego przez pupila na wołowej kości. Prezentowanie takich zwierząt na wystawach jest dyskusyjne, podobnie jak starty w konkursach piękności panien wyposażonych w silikonowy biust czy chirurgicznie skorygowane pośladki.
- Zapotrzebowanie na implanty stomatologiczne jest ogromne, ale wycofałem się z tego, uznając, że nie jest to do końca fair… - mówi jeden z opolskich lekarzy weterynarii.
To jeszcze nic. Na Zachodzie coraz modniejsza jest implantologia psich… jąder. W uproszczeniu: właściciele decydują się na kastrację swych psów, ale uznawszy, że ich pupil brzydko wygląda pozbawiony męskich atrybutów, "fundują" mu odpowiedni zabieg chirurgiczny.
- Na szczęście polska weterynaria nie stoi przed takimi dylematami - mówi Tomasz Pięknik. - W Polskiej Izbie Lekarsko-Weterynaryjnej mamy teraz do wykonania inne zadanie: musimy ustalić zasady pobierania narządów do przeszczepu od żywych zwierząt. Mamy w Polsce lekarzy weterynarii gotowych podjąć się takich operacji, mowa tu przede wszystkim o przeszczepach nerek u kotów, ale lekarze ci boją się ataków ze strony radykalnych obrońców praw zwierząt i odpowiedzialności karnej.
W ludzkiej medycynie kwestia jest unormowana: dawca nerki świadomie wyraża wolę oddania narządu. Ale w przypadku zwierząt trudno mówić o świadomie wyrażonej zgodzie.
- A jakie ma prawo człowiek, nawet właściciel zwierzęcia, decydować o - w pewnym sensie - okaleczeniu podopiecznego i pozbawieniu go jednej nerki? Czy właściwie zadba potem o zdrowie dawcy, i to do końca jego życia, przez lata? - zastanawia się wiceprezes KIL-W.
Nie można wykluczyć, że dawców pozyskiwać się będzie masowo ze schronisk dla bezdomnych zwierząt, potem pozbywając się ich, jak pozbywa się zużytych przedmiotów.
- W Stanach Zjednoczonych kwestię rozwiązano tak, że właściciel biorcy, jeśli wykorzysta jako dawcę zwierzę ze schroniska, ma potem obowiązek zapewnić temu dawcy odpowiednią opiekę i dożywotni byt we własnym domu - mówi lekarz weterynarii. - Czy Polacy sprostaliby takim obowiązkom, czy może po jakimś czasie pozbywaliby się dawców?
Ubezpieczalnia dla pupila
W Polsce zyskują na popularności zabiegi wszczepiania pupilom sztucznych soczewek (po ściągnięciu zaćmy). Psiemu okuliście trzeba zapłacić średnio 3 tysiące złotych za zabieg na obu oczach. Drogo, ale pamiętać trzeba, że sprzęt do takich zabiegów kosztuje ponad 100 tysięcy. - Zapłacę owe trzy tysiące, bo jak tu nie ulżyć przyjacielowi - wzdycha na jednym z weterynaryjnych forów właściciel cierpiącego na zaćmę pudla.
- Na Zachodzie, w Niemczech, funkcjonują ubezpieczenia dla zwierząt. Właściciel ma obowiązek opłacać polisę oraz wykonywać na własny koszt podstawowe badania oraz szczepienia pupila, zaś poważniejsze zabiegi pokrywa już ubezpieczalnia - mówi Pięknik.
To pewnie kwestia czasu, a takie ubezpieczenia będą też popularne u nas.
Najlepsza prywatyzacja RP
Weterynaria była pierwszą profesją, którą w Polsce przymusowo sprywatyzowano. W 1991 r. z dnia na dzień wstrzymano finansowanie leczenia zwierząt z budżetowych pieniędzy. To była terapia szokowa.
- Tyle że praktykujący lekarze mogli korzystać ze sprzętu dotychczasowych gabinetów - mówi Marek Tymowicz.
Gabinety powstawały w mieszkaniach, w piwnicach, na strychach. Potem przerabiano na nie wykupywane na przedmieściach domki. Aż wreszcie zaczęto budować nowoczesne lecznice. Za usługi w nich płacić trzeba słono, podobnie jak za prywatne konsultacje "ludzkie". Zarobki lekarzy weterynarii - bywa - przewyższają zarobki lekarzy medycyny i to po kolejnych specjalizacjach. Jak to się dzieje, że ludzi, często emerytów, stać na opłacanie leczenia kanarków, piesków i chomików? - To fenomen - przyznają sami weterynarze. Ale też - bywa - stosują emeryckie stawki dla uboższych właścicieli swych pacjentów.
- Ważna jest też polityka miast, finansowanie opieki weterynaryjnej nad zwierzętami ze schronisk, ale i akcji sterylizacji czy czipowania. Coraz częściej w finansowaniu leczenia zwierząt tym uboższym pomagają też fundacje typu "animals" - dodaje Tymowicz.
Zawód lekarza weterynarii, który już nie paprze się w gnoju, zaś przyjmuje pacjentów w czystych lecznicach i kasuje przyzwoite pieniądze - zyskał na prestiżu. Uczelnie weterynaryjne "wypuszczają" teraz 2-3 razy więcej lekarzy weterynarii niż w 1995 r. Jak podaje branżowe pismo "Życie Weterynaryjne" w 1995 r. dyplomy uczelni weterynaryjnych otrzymały 272 osoby, zaś w 2012 - 794. Pojawiają się gabinety sieciowe i wchodzą nie tylko do miast, ale i do wsi, zagrażają pojedynczym gabinetom weterynaryjnym, tak jak wielkie handlowe sieciówki wykańczają małe familijne sklepiki.
Nie brakuje weterynarzy, którzy chcieliby w takiej sytuacji wprowadzenia ostrych limitów przyjęć na studia. Ale w czasach otwierania dostępu do zawodów wcześniej koncesjonowanych to dość kontrowersyjna propozycja. Zamiast takich rozwiązań należy się raczej spodziewać coraz ostrzejszej konkurencji między gabinetami weterynaryjnymi i obniżek cen. Oby nie jakości usług.