Wojny motocyklowe

archiwum/andrzej jagiełła
Motocyklowe kluby mają własny kodeks, którego reguły są pilnie strzeżoną tajemnicą. Właściwie nic nie wycieka na zewnątrz.
Motocyklowe kluby mają własny kodeks, którego reguły są pilnie strzeżoną tajemnicą. Właściwie nic nie wycieka na zewnątrz. archiwum/andrzej jagiełła
Na pogrzeb Aleksandra M. w Tarnowskich Górach członkowie Hells Angels przyjechali aż z Ameryki. - Zainteresowanie najwyższych władz klubu tą sprawą źle rokuje na przyszłość - komentuje policjant obserwujący to środowisko.

Niewielka mieścinka Libina, kilka kilometrów od Szumperka w Jesenikach. W prostej linii 50 kilometrów od granicy z Opolszczyzną. Petr H., czeski przedsiębiorca z sąsiedniej wsi, przed rokiem kupił tam spory teren z nieczynnym sklepem.

Ogrodził go wysokim płotem z metalowej blachy. Ogrodzenie ma od wewnętrznej strony wzmocnioną konstrukcję. Nie rozwali go nawet rozpędzony samochód. Miejscowi nie wiedzą, co się dzieje w środku. Widzą tylko przyjeżdżające motocykle.

W nocy z soboty na niedzielę 5 na 6 października za blaszanym ogrodzeniem była zamknięta impreza. Ważne święto. Swoje urodziny obchodził klub motocyklowy Outlaws MC. Przyjechał bardzo ważny gość, Anglik, prezydent Outlaws na Europę.

Około pierwszej w nocy pod budynek podjechała duża grupa motocyklistów w kamizelkach Hells Angels. HA od lat rywalizują z Outlaws. Zaczęło się łomotanie do bramy, potem głośne wyzwiska i pogróżki. Atmosfera zawrzała.

Ze środka ktoś otworzył bramę i zaczęła się regularna wojna. W ruch poszły kije bejsbolowe, maczety, trzonki od łopat. Ktoś wyciągnął broń i zaczął strzelać. 42-letni Aleksander M., Polak z Tarnowskich Gór, zginął na miejscu. Dwóch postrzelonych Czechów trafiło do szpitala. Wszyscy są związani z "aniołami".

Czeska policja ściągnęła na miejsce antyterrorystów, saperów, helikopter, patrole z psami i negocjatorów. Część uczestników bitwy zdołała odjechać. Policjanci ścigali ich po całej okolicy. W sumie zatrzymano około 80 osób, w tym kilkunastu Polaków. Wśród zatrzymanych byli też Niemcy i Anglicy.

Pierwsze przesłuchania prowadzono na miejscu, lokalne władze przekazały do dyspozycji policji dom kultury. Gruba ryba klubu Outlaws, Anglik, pozostał na miejscu. Czeskie media piszą, że otoczony wyraźnym szacunkiem przez innych, miał oko na to, czy ktoś nie sypie.

- Przyjechała jakaś ekipa i zaczęła się dobijać. Kiedy otworzono bramę, dostałem w głowę i straciłem przytomność - opowiadał jeden z uczestników zajścia, motocyklista z Opolszczyzny związany z Outlaws. - Ocknąłem się dopiero po wszystkim. Nie wiem, co się wydarzyło. Nic nie widziałem.

Wszyscy przesłuchiwani przez policję uczestnicy zdarzenia zeznają podobnie. Nic nie widzieli, stracili przytomność. Albo po prostu nic nie mówią na przesłuchaniu. Policja nie ma żadnych zeznań na temat przebiegu bitwy i tego, kto mógł strzelać. Nie znaleziono broni. Zabójca Aleksandra M. prawdopodobnie nigdy nie stanie przed sądem.

Wewnętrzna

Zabity Polak to 42-letni mieszkaniec Tarnowskich Gór. Jego nekrolog zamieścił w internecie oddział HA we Wrocławiu. Według policji mężczyzna dopiero kandydował do członkostwa, był tzw. prospectem.

W Czechach miał na sobie kamizelkę klubową z insygniami przynależności Hells Angels MC. Musiał wiedzieć, w czym uczestniczy i czym ryzykuje. Wśród internetowych kondolencji pojawiły się wpisy jego siostry, byłej szefowej w pracy. Wygląda na to, że 42-latek na co dzień był normalnym, przeciętnym facetem z pracą i rodziną. Po pracy wsiadał na motocykl i przeistaczał się w "Anioła Piekieł".

- To normalna praktyka, że niżsi rangą członkowie klubów prowadzą podwójne życie. Pracują, mają rodziny, które niewiele wiedzą o tym, co najbliżsi robią na wyjazdach klubowych - opowiada policjant. - Samo kandydowanie do klubu trwa czasem nawet 5-6 lat. Każdy członek musi też regularnie płacić składki dla klubu, od kilkudziesięciu złotych do nawet kilku tysięcy miesięcznie. Dopiero na wyższych szczeblach hierarchii nikt nie ma już nawet czasu na zwykłą pracę zawodową.

Po śmierci Aleksandra M. w klubowej księdze gości z kondolencjami wpisało się kilkadziesiąt osób. Krótko, lakonicznie, jednozdaniowo: Wyrazy współczucia z powodu śmierci brata. W podpisach kluby z całej Polski, z Czech, Niemiec, Litwy, Bośni i Hercegowiny.

Na internetowym forum nto po pierwszej informacji o zajściu w Libinie ktoś ostro spacyfikował próby szerszych komentarzy, zwłaszcza ze strony tych, którzy coś wiedzą o sprawie. To środowisko nie opowiada o sobie. Nikomu.

Tylko jeden wpis odbiega od lakonicznego standardu: "Ostatnie słowo i tak będzie należało do Was" - napisała "Iwona z Czeladzi".

- W szeregach żadnego klubu jednoprocentowego na świecie nie ma kobiet, choć są one związane z tym środowiskiem. Tam mogą być tylko mężczyźni. Kobiety nie uczestniczą w życiu klubu, nie są zorientowane, co faktycznie się tam dzieje - mówi policjant z Warszawy.

Policja dwóch krajów z niepokojem obserwuje rozwój wypadków. Czesi ciągle identyfikują uczestników zajścia. Nie chodzi tylko o ich nazwiska, ale też o stanowiska zajmowane w klubie. Kilka dni temu w Pradze odbyło się międzynarodowe spotkanie policji, specjalnie w tej sprawie.

- Obawiamy się, że zajście z Czech może mieć dalsze konsekwencje i to niekoniecznie w Czechach. Równie dobrze konflikt może się przenieść do Polski, gdzie oba kluby mają swoje oddziały - komentuje policjant. - Czechy to tradycyjny teren Hells Angels, ale Outlaws są tam coraz bardziej aktywni. Dwa lata temu doszło do pierwszego starcia.

Dwóch motocyklistów zaatakowało nożami trzeciego. Ranny miał szczęście, że był otyły. Ostrza nie uszkodziły mu wewnętrznych narządów i przeżył. Potem był spokój, ale Outlaws urządzali sobie ostentacyjne przejazdy przez tereny uważane przez Hells Angels za swoje. Afiszowali się. Bijatyka pod klubem w Libinie to pierwsze tak gwałtowne zajście. Tak naprawdę nikt nie jest teraz w stanie przewidzieć, co się stanie.

Może dojść np. do ataku na kogoś, na imprezę albo na jakąś siedzibę klubu. Może nawet stać się tak, że policja nie skojarzy znalezionej ofiary z wojną motocyklowych grup, bo oni zawsze zabierają zdobyte kamizelki klubowe jako trofeum.

Siła i jedność

Hells Angels zapożyczyli nazwę z filmu o angielskich lotnikach wojennych. Klub powstał w 1948 roku w Kalifornii. Po zakończeniu wojny byli żołnierze nie mogli dla siebie znaleźć miejsca w ustabilizowanym społeczeństwie. Jeździli motocyklami po całych Stanach, zbierali się w grupach. Powstała wtedy filozofia, ideologia działania towarzysząca motocyklowym klubom do dziś. Silne więzy, ścisła hierarchia, absolutna lojalność.

"Nasze barwy - wschodzące słońce i zaciśnięta pięść wyciągnięta do nieba oddają nasze zapatrywania: siłę i jedność ponad wszystko" - napisali na swojej stronie internetowej członkowie innego z polskich klubów - Gremium MC.

Ich kamizelki są pełne symboli i znaków, znanych tylko wtajemniczonym. Jednym z nich jest naszywka ze znakiem 1%. Znak: należymy do 1 procenta tych, którzy żyją poza prawem. W Polsce z taką naszywką jeżdżą kluby Hells Angels, Outlaws, Bandidos, Gremium i Road Runners.

Nazwa 1% wzięła się z oświadczenia wydanego przez oficjalny Amerykański Klub Automotocyklowy po zamieszkach w Hollister w Kalifornii w 1947 roku, które musiała pacyfikować Gwardia Narodowa. Władze oficjalnego klubu stwierdziły wtedy, że tylko 1 procent amerykańskich motocyklistów mógł się dopuścić czynów kryminalnych. Ci "niezależni", wykluczeni z oficjalnych struktur, natychmiast zademonstrowali, że są poza prawem (out law bikers).

- Oni otwarcie deklarują życie poza prawem, ale to nie oznacza automatycznie, że dopuszczają się przestępstw - mówi policjant obserwujący środowisko motocyklistów. - Prawo klubowe, lojalność wobec klubu i braci są dla nich nadrzędne. Kiedy członek klubu złamie zasady, na przykład ujawni sprawy klubu obcemu, jest z niego wyrzucany. Traci wszystko - oparcie, środowisko, wieloletnich przyjaciół, którzy nie mogą się do niego nawet odezwać. Kamizelkę, która jest własnością klubu. Czasem także motor. Musi sam pozbyć się, zatrzeć czy przerobić tatuaże związane z klubem. Jeśli tego nie zrobi, w ruch idą palniki czy szlifierki. I nie ma litości. Za to kiedy lojalny członek wpadnie i trafia do więzienia, klub opiekuje się jego bliskimi, odwiedza w więzieniu, spłaca wszystkie kredyty i należności.

Kluby nie tolerują kojarzenia ich ze zorganizowaną przestępczością i używania nazwy "gangi przestępcze". Hells Angels pozywają za to do sądu, domagając się ochrony dóbr osobistych. Kilka lat temu pozwali za to nawet MSW Islandii. Proces jeszcze się nie zakończył.

Mimo ścisłej blokady informacyjnej i kompletnego braku współpracy z organami ścigania na jaw wyszło jednak sporo informacji o czarnej stronie działalności motocyklistów "jednoprocentowych".

W 1998 roku amerykański policjant William Queen przedostał się do struktur Mongols z Kalifornii. Przez lata zaprzyjaźniał się z tym środowiskiem, wiodąc życie pod sfałszowanym nazwiskiem i z dorobionym życiorysem. Jako najniższy stopniem (tzw. hangaround - kręcący się przy klubie), został dokładnie sprawdzony. Wynajęto nawet prywatnego detektywa, który sprawdzał jego przeszłość i związki. Dopiero kiedy został poważnie ranny w starciu z Hells Angels, Mongolsi uznali go za zaufanego i pełnoprawnego członka. W 2000 roku na podstawie jego zeznań 18 mongolsów trafiło do więzienia za handel narkotykami.

W Europie najkrwawsze były "nordyckie wojny motocyklowe" (1994-1997), w których zginęło 11 osób, 74 usiłowano zabić, rannych zostało 96 osób. W 1996 roku w Kopenhadze ktoś odpalił rakietę przeciwczołgową w klub Hells Angels. Zginęły dwie osoby.

Dziesięć lat później wojna HA z Bandidos przeniosła się do Niemiec. 1 listopada 2009 roku w Duisburgu setka motocyklistów przez kilka godzin walczyła na pałki, kije i kastety w klubie. Kilka oddziałów HA władze oficjalnie zdelegalizowały. Jeden z byłych angelsów Niemiec Ulrich Detrois, który doszedł do szczebla wiceprezydenta klubu, poróżnił się z kompanami, poszedł na współpracę z policją, a nawet napisał książkę o kulisach działalności klubów. Tak jak w Danii wojna zakończyła się spektakularnym pojednaniem szefów klubów.

Czeskie MSW w ubiegłym roku opublikowało raport, że za naszą południową granicą działa kilkanaście gangów motocyklowych, do których należy 260 osób. Trzy gangi działają w rejonie przygranicznego województwa ołomunieckiego. Część z grup czeska policja podejrzewa o handel narkotykami, stręczycielstwo, handel bronią, kradzieże samochodów czy nielegalną windykację długów.

Odeszli w sile wieku

Według oficjalnych danych pierwsza bitwa motocyklistów w Polsce miała miejsce w nocy z 4 na 5 sierpnia 2002 roku w Niwnicy koło Nysy. W jednym z domów bawiła się grupa miejscowych miłośników motocykli. Pod dom podjechała grupa kilkunastu napastników, którzy najpierw zniszczyli zaparkowane auta i motocykle, a potem weszli do środka.

Świadkowie - mieszkańcy sąsiedztwa, opowiadali potem dziennikarzowi "Newsweeka", że wszystko odbywało się w ciszy, bez krzyków czy wzywania pomocy. Słychać było tylko odgłosy uderzeń i jęki. Zanim przyjechała policja, napastnicy odjechali.

Nyska policja przez cztery lata nie zatrzymała podejrzanych. Dopiero gdy śledztwo przejęło CBŚ, zatrzymano 11 osób w wieku 28-35 lat z Górnego Śląska. Wszyscy byli członkami klubu Road Runners.

Oprócz najazdu na Niwnicę prokuratura zarzuciła im udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Wśród zatrzymanych były osoby z wysokich władz klubu, który mimo to działa oficjalnie nadal. Co intrygujące, na stronie internetowej klubu w zakładce "Pamiętamy" widnieje aż 10 nazwisk zmarłych członków. Odeszli w latach 2006-2010, wszyscy w sile wieku. Najstarsi nie mieli 40 lat. W żadnym przypadku policja nie znalazła jednak dowodów na udział osób trzecich w zgonie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska