Znani Opolanie. Zobacz, jakie mają pasje

Redakcja
Radny Adrian Wesołowski ma na koncie 1000 skoków.
Radny Adrian Wesołowski ma na koncie 1000 skoków. Archiwum prywatne
Lekarz po ostrym dyżurze śpiewa ballady Okudżawy. Sędzia zdradza Temidę z zombie. Aktorka po zejściu ze sceny "realizuje się" - odnawiając meble. Bo życie to nie papier toaletowy.

- Skok, który najbardziej zapamiętałem? Zdecydowanie ten z wysokości 3 tys. metrów, kiedy pikowałem głową w dół z prędkością 326 kilometrów na godzinę! - wspomina rozemocjonowany Adrian Wesołowski, miejski radny Platformy Obywatelskiej w Opolu i pasjonat skoków spadochronowych.

Sesje rady miasta może i momentami dostarczają adrenaliny, ale nie tyle, ile on potrzebuje. Dlatego w sezonie (który trwa od końca wiosny do początku jesieni - red.) oddaje około 50 skoków.

- Doskonale pamiętam mój pierwszy raz. Ze spadochronem na plecach siedziałem w samolocie, który miał mnie wynieść na wysokość kilometra i zastanawiałem się, co mnie podkusiło, żeby się w takie coś wpakować. Miałem wtedy 16 lat - opowiada. - Wiedziałem, że jeśli nie skoczę, wyjdę przed kolegami na mięczaka. No i nie było odwrotu - zdradza.

Magiczne trzy sekundy
Podobno najgorszy moment to ten, gdy traci się grunt pod nogami. 3 sekundy, które dzielą moment wyskoku od otwarcia spadochronu, wydają się wtedy wiecznością.

- Miałem wrażenie, jakbym wpadał do wielkiej studni. Żołądek podszedł mi do gardła, kompletnie nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje - opowiada radny i dodaje, że po kilku skokach człowiek zaczyna czerpać z tego przyjemność. Dziś ma już na swoim koncie ponad tysiąc skoków. W tym czasie ratował się (czyli lądował na spadochronie zapasowym) 3 razy. - Raz na przykład skakaliśmy w piątkę. Otworzyłem swój spadochron, a wtedy kolega, który był nade mną uderzył nogą w krawędź czaszy. Nasze spadochrony się splątały i lądowaliśmy w lesie. Dla mnie było to miękkie lądowanie, ale okazało się, że kolega złamał nogę. Gdyby uderzył nie w krawędź, ale w środek czaszy - nie rozmawialibyśmy dzisiaj - mówi, ale zastrzega, że lecąc na skoki, nigdy nie kreśli w głowie czarnych scenariuszy. - Skoki dają mi poczucie wolności, zmuszają do walki z własnymi słabościami i dostarczają potężnej dawki adrenaliny. Nie da się tego porównać z niczym innym - przekonuje. - Kiedy z tym skończę? Chyba wtedy, kiedy dojdę do wniosku, że przestałem czuć strach, bo to najczęściej gubi spadochroniarzy. Udowadniają sobie, że da się skakać jeszcze bardziej ekstremalnie. No i wielu za którymś razem jednak się nie udaje… - mówi.

Żonie nie powiem

Wiceprezydent Opola Krzysztof Kawałko bezpieczniej czuje się na ziemi. Dlatego, zamiast bujać w obłokach, woli przemierzać drogi i bezdroża na swoim metalowym rumaku.

- W dzieciństwie rodzice nie mieli ze mną łatwo, bo kiedy na horyzoncie pojawiał się motor, wszystko inne przestawało się dla mnie liczyć - wspomina ze śmiechem. - Pierwsze przygniecenie zaliczyłem, kiedy miałem 5 lat. Tata, który też miał motor, poszedł po coś do domu, a ja mimo zakazu zacząłem się wspinać na maszynę, no i ta poleciała prosto na mnie. Przez pół godziny czekałem, zanim ktoś się zorientował i mnie spod niego wyciągnął, ale to mnie nie zraziło - zapewnia.

Mówi, że lśniące cacka prosto z salonu go nie interesują, dlatego stawia na stare motocykle. - Co to za sztuka kupić sprawną maszynę? - obrusza się. - Cała radość jest w tej adrenalinie, kiedy wyjeżdżając w trasę - wcale nie mam pewności, czy maszyna nie zastrajkuje i dowiezie mnie do celu. Dlatego na podorędziu zawsze mam zapasowy silnik - mówi ze śmiechem, pokazując linkę holowniczą. - Z opresji ratują mnie synowie (oni dla odmiany wolą niezawodne maszyny prosto z salonu - red.). Stają wtedy przede mną z szelmowskimi minami i pytają: "No i co fater? Znowu w polu stoisz", ale ja się nie przejmuję. Żona już wie, że jak ze mną jedzie, to musi zabrać ze sobą dobrą książkę. Nie zawsze jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę synów. Wiele rzeczy jestem w stanie sam na miejscu naprawić, no ale niestety czasami potrzeba na to trochę czasu - przyznaje.

Satysfakcja z tego, że się jedzie, jak mówi, jest bezcenna. Animuszu dodają też ciekawskie spojrzenia przechodniów. - Wiem, że moja maszyna robi wrażenie. Kiedyś w jednej miejscowości stałem przy motorze z moim znajomym, który jest gwiazdą rocka. Podeszli turyści z aparatem, a on zaczął się prężyć, bo myślał, że to z nim chcą sobie zrobić zdjęcia. Niech sobie pani wyobrazi jego minę, kiedy powiedzieli, żeby się odsunął, bo im motor zasłania - śmieje się Kawałko.

Ale zanim doprowadził swoje czerwone cacko do takiego stanu, musiał sporo w nie zainwestować. Ile go to kosztowało, wiceprezydent zdradzić nie chce. - Żonie nigdy się do tego nie przyznałem, to i pani nie powiem. Chce pani, żebym w domu awanturę miał?

Prezes na motorze

Motor to często służbowy pojazd Mariana Wacha, prezesa zarządu firmy Komandor Opole, która zajmuje się produkcją mebli na wymiar. - Kiedy mam na przykład do załatwienia sprawę w Katowicach to wsiadam na motor i jadę. Latem jest to dużo przyjemniejsze, niż podróżowanie samochodem - przekonuje. - Motor ma jeszcze tę przewagę nad autem, że można nim trochę pomanewrować i ominąć korki.

Na co dzień prezes dużej firmy przygotowuje analizy, tworzy strategie oraz szuka niekonwencjonalnych rozwiązań i sam przyznaje, że wiele ciekawych pomysłów urodziło się w jego głowie właśnie w trakcie podróży.

- Jadąc autem, przeważnie słucham radia albo audiobooka, a to nie sprzyja myśleniu o strategiach. Na motorze mam wolną głowę i to procentuje - mówi.
On w przeciwieństwie do wiceprezydenta za naprawy swojego rumaka się nie zabiera. - To jest nowy motor, więc nic nie ma prawa się w nim popsuć - mówi z przekonaniem, ale że na zimne lepiej dmuchać, po chwili dodaje. - A nawet gdyby, to sam bym się za to nie wziął. Trafiła pani na faceta, który woli taką robotę oddać innym.

To też sztuka

Sędzia Kuzebski z jedną ze swych książek. Sławomi Mielnik

Aktorka Aleksandra Cwen przywraca świetność meblom z duszą. Pierwsze "starocie" przywiozła znad morza, tak jak inni przywożą muszelki.
(fot. Paweł Stauffer)

Remontami, choć nieco innymi, zajmuje się za to aktorka opolskiego teatru dramatycznego Aleksandra Cwen.

- Kobiety zwykle dla relaksu biegają po butikach w poszukiwaniu nowych ciuchów, ale ja czuję się lepiej w marketach budowlanych - przyznaje z rozbrajającą szczerością. Pierwszy mebel - śliczną secesyjną toaletkę z lustrem - wyremontowała 8 lat temu. Później poszło już z górki. - Tę toaletkę to ja sobie z wakacji nad morzem przywiozłam - wspomina aktorka. - Przy okazji kupiłam jeszcze stolik i krzesła - wymienia, jakby przywożenie mebli z wakacji było czymś absolutnie oczywistym, jak dla innych zbieranie muszelek nad morzem.

Na początku wcale łatwo nie było, bo pani Ola miała mnóstwo zapału i zero pojęcia, jak się za renowację mebli zabrać.

- Toaletkę remontowałam w teatrze, w pracowni stolarskiej. Staszek Kraska, który jest u nas montażystą, uczył mnie krok po kroku, jak oczyszczać drewno, kleić, szlifować impregnować, no i złapałam tego bakcyla. Koledzy początkowo nie wierzyli, że sobie poradzę. Zmienili zdanie, kiedy zobaczyli to cacko, które sama odnowiłam - mówi z dumą.

Przygoda z renowacją mebli bynajmniej się nie skończyła. Później były jeszcze m.in. kredens, szafki, lustra i zabytkowa skrzynia, która kilkaset lat temu stała w zamczysku.
Aktorka nie robi tego dla pieniędzy. Wszystkie cuda trafiają do jej mieszkania.

- Nie interesują mnie meble robione na masową skalę. Te moje mają duszę, czyli coś, czego nie da się kupić w Ikei - tłumaczy Aleksandra Cwen. - Każdy mebel traktuję jak swojego przyjaciela, a przyjaciele wymagają przecież szczególnej troski. Tu nie ma miejsca na pośpiech czy bylejakość - zapewnia.

Muzyczna reanimacja

Część zespołu Reanimator podczas czwartkowego koncertu w Kamieniu Śląskim. Od lewej: Waldemar Felbel, Krzysztof Otwinowski, Krystian Kościów, Kazimierz Drosik.
(fot. Paweł Stauffer)

Na bylejakość nie ma też miejsca w amatorskim zespole Reanimator, który tworzą opolscy lekarze.

- To się zaczęło nagle. Jeden z kolegów, Marek Kania, zaproponował, żebyśmy w szpitalu onkologicznym w Opolu zagrali kameralny koncert dla maksymalnie 20 osób. Miała przyjść garstka pacjentów i personel - wspomina dr Krystian Kościów, ordynator oddziału internistycznego Powiatowego Centrum Zdrowia w Kluczborku, a także wokalista i gitarzysta zespołu. - Wyszedłem ma scenę i dopiero wtedy zobaczyłem, że sala pęka w szwach. Serce zaczęło mi walić jak oszalałe i zapewniam panią, że wolałbym najgorszy dyżur od tego, co tam wtedy przeżyłem. Ja nawet przed kolejnymi występami mam taką tremę, jak wtedy, gdy byłem na stażu, a na oddziale pojawiał się ordynator - opowiada ze śmiechem lekarz.

Lekarze zaczęli wspólnie koncertować na początku roku. Dzisiaj już żaden z "reanimatorów" nie wyobraża sobie życia bez wspólnych prób.

- Przed tym pierwszym koncertem ćwiczyliśmy każdego dnia po dwie godziny. Próby odbywały się u mnie w domu - ku radości żony, córek, no i naszego psa i kota - wspomina dr Kościów. - W naszym repertuarze są ballady Okudżawy, do których mam szczególny sentyment. One pozwalają mi się oderwać od problemów dnia codziennego. No, bo kiedy śpiewam i gram, nie myślę o nadwykonaniach ani o tym, że na oddziale brakuje miejsc - zdradza.

Te próby tak im weszły w krew, że teraz nawet po najcięższym dyżurze nie odpuszczają. - Jeśli ja akurat pracuję, to żona wpuszcza kolegów do domu i oni u nas ćwiczą. Nieraz prosto z sali operacyjnej, z podkrążonymi oczami, biegniemy na próby - przyznaje ze śmiechem.

To poświęcenie procentuje. W przypadku ordynatora interny jego talent szybko zauważył kolega z zespołu dr Kazimierz Drosik, absolwent szkoły muzycznej, a na co dzień ordynator oddziału onkologii klinicznej w Opolskim Centrum Onkologii.

- Powiedział, że muszę kupić sobie gitarę elektryczną z prawdziwego zdarzenia, ale żona nie była zachwycona tym pomysłem - opowiada dr Kościów. - No i wyobraża sobie pani, że dr Drosik przekonał moją żonę? Powiedział jej, że mam talent i żeby go nie zmarnować, nie mogę grać na jakiejś chińszczyźnie.

Reanimator zasady ma dwie. Po pierwsze koncerty odbywają się w miejscach, gdzie pojawiają się pacjenci, a po drugie - wstęp na nie jest bezpłatny.

- Lekarz zazwyczaj nie kojarzy się pacjentom dobrze. To od nas dowiadują się, że są chorzy, to my musimy im powiedzieć, kiedy rokowania nie są dobre… Tymi swoimi występami chcieliśmy pokazać pacjentom swoją ludzką twarz, ale też choć na moment oderwać ich od myślenia o chorobie. Z relacji pacjentów wiem, że nam się to udało i to cieszy - mówi doktor Kościów.

Śmiga na rolkach

Wojciech Walas jeździ na rolkach w maratonach. Właśnie wybiera się do Francji na 24-godzinny maraton.
(fot. Archiwum prywatne)

- Pasja? A o którą pani pyta - drapie się po głowie kolega po fachu ordynatora-muzyka - dr Wojciech Walas, szef Oddziału Anestezjologii i Intensywnej Terapii Dzieci i Noworodków Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu, który od kilku lat jest zapalonym rolkarzem.

- Jazda na rampach, skoki i ewolucje to nie dla mnie. W moim wieku osteoporoza jest już pewnie zaawansowana, więc nie ma co ryzykować. W takie coś niech się bawią młodzi - stwierdza ze śmiechem.

Kokietuje, bo kondycji ordynatorowi nie jeden nastolatek mógłby pozazdrościć. - Jeżdżę z kolegami. Mamy już za sobą maratony w Polsce i Niemczech, a teraz wybieramy się do Le Mans we Francji, gdzie na torze Bugatti zmierzymy się w maratonie 24-godzinnym - zdradza. - Żeby ukończyć maraton, musimy przez 24-godziny być w trasie. To od nas zależy jak rozłożymy siły. Wiemy, że na podium nie mamy szans, bo będziemy się przecież mierzyli z najlepszymi zawodnikami z całego świata, ale będziemy zadowoleni, jeśli w wyznaczonym czasie uda nam się przejechać 600 kilometrów - mówi.

Lekarz przekonuje, że w jego pasji wcale nie chodzi o to, żeby dorównać najlepszym. - Jestem szczęśliwy, jeśli uda mi się poprawić mój własny rekord - mówi. - Najlepsi zawodnicy na ukończenie maratonu (czyli pokonanie 42 kilometrów z małym ogonkiem - red.) potrzebują mniej niż godzinę. Ja byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się zejść poniżej 1,5 godziny. Przekroczenie 2 godzin potraktowałbym jako porażkę - śmieje się.

Jazda szybka, którą uprawia, niesie za sobą ryzyko kontuzji, ale nawet one nie są w stanie zniechęcić doktora Walasa. - Niby mamy na sobie kaski i ochraniacze, ale nawet one nie chronią w 100% przed urazami - mówi. - Chowam później te wszystkie "pamiątki" pod ubraniem, żeby nie martwić rodziny. Kiedy przywożę kolejny taki tatuaż, śmieję się, że człowiek pokonał własne słabości, ale grawitację już niekoniecznie - opowiada. Nie wszystko uda się jednak zakamuflować. Kontuzja stawu barkowego, której nabawił się w Niemczech, na rok wyłączyła go z aktywności, ale jak zapewnia, ani przez moment nie pomyślał, żeby rozstać się z rolkami. - Jeżdżę jeszcze na bojerach (takie żaglówki, które zamiast pływać po wodzie, ślizgają się po lodzie - red.), ale o tym opowiem pani następnym razem - ucina.

Życie to nie papier toaletowy

Sędzia Kuzebski z jedną ze swych książek.
(fot. Sławomi Mielnik)

Ci, którzy sądzą się np. z ZUS-em o bezpodstawną ich zdaniem odmowę przyznania renty, mają natomiast szansę spotkać na swojej drodze sędziego Tadeusza Kuzebskiego z wydziału pracy i ubezpieczeń społecznych Sądu Okręgowego w Opolu, który z rozbrajającą szczerością przyznaje, że zamiast po godzinach tworzyć opasłe tomiska na temat działki, którą się zajmuje, woli uciec do świata zombie.

- Wspólnie z kolegą mamy już na swoim koncie 3 tomy horroru apokaliptycznego poświęconego tym krwiożerczym istotom, no i jedną powieść kryminalną, która przenosi czytelnika w świat opolskiego podziemia gangsterskiego - zdradza sędzia Kuzebski. - Nie wiedziałem jak koledzy z pracy zareagują na moją niecodzienną pasję, więc postanowiliśmy z moim wspólnikiem, że będziemy pisali pod pseudonimami. Ale, że opolscy dziennikarze to bystre istoty, więc szybko nas zdekonspirowali - przyznaje.

Ta jego twórczość podzieliła środowisko. Jedni z życzliwością pytali, kiedy można spodziewać się kolejnych tomów powieści, inni wymownie pukali się w czoło.

- Wiem, że niektórzy pokpiwali ze mnie i mówili, że to taki mój bzik, ale ja się tym nie przejmuję. Szkoda tylko, że za pisanie wziąłem, się tak późno - przyznaje. - Niektórzy żartują, że życie jest jak papier toaletowy, czyli długie, szare i do d… Ja postanowiłem zrobić coś, żeby moje takie nie było i nie żałuję - mówi stanowczo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska