Alfons Nossol: - Krzyżowa była nowym początkiem

Krzysztof Zyzik, Krzysztof Ogiolda
U nas świadomość historyczności tego wydarzenia przyszła dopiero później.
U nas świadomość historyczności tego wydarzenia przyszła dopiero później.
Rozmowa z ks. abp. Alfonsem Nossolem, emerytowanym ordynariuszem opolskim: - Kiedy na drugi dzień poszedłem na opolski plac Sebastiana i plac Wolności na spacer, stała tam grupka młodzieży - prawda, że podpitej - pluli mi pod nogi. Ktoś syknął za plecami: zdrajca, hitlerowiec!

- Dwadzieścia lat temu - 12 listopada 1989 roku - Helmut Kohl i Tadeusz Mazowiecki podali sobie ręce, wymieniając znak pokoju podczas Mszy św. Pojednania w Krzyżowej. Ten gest wszedł do polsko-niemieckiej historii jako symbol porównywany z listem biskupów polskich do niemieckich. Ksiądz abp jest jednym z najważniejszych pomysłodawców tamtego spotkania. Jak wyglądały jego początki?
- Wszystko zaczęło się od zapowiedzi, że do Polski przyjedzie kanclerz Helmut Kohl, aby rozmawiać na temat polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W tym samym czasie wyszła po niemiecku moja książka "Człowiek potrzebuje teologii" (Der Mensch braucht Teologie). Kardynał Lehmann, biskup Moguncji, który ją znał, przesłał książkę kanclerzowi. A kiedy dowiedział się, że Helmut Kohl chce przed wizytą dowiedzieć się czegoś więcej o polskim Kościele i o jego roli, doprowadził do naszego spotkania.

- I wtedy narodziła się Krzyżowa?
- W czasie rozmowy w Urzędzie Kanclerskim w Bonn, gdzie mnie dowieziono z Moguncji, powiedziałem panu Kohlowi, że my na Górze św. Anny odprawiamy już - począwszy od 4 czerwca 1989 - w każdą niedzielę o 15.00 mszę św. w języku serca. W pewnym momencie zupełnie spontanicznie dodałem, że skoro Helmut Kohl jest katolikiem i ma obowiązek być w niedzielę na mszy św., to zapraszamy go do udziału w niej na Górę św. Anny.

- Kanclerz chciał przyjechać na Śląsk Opolski?
- Uznał, że to świetny pomysł i zamierzał odwiedzić Górę św. Anny, o której - jak się okazało - sporo słyszał i wiedział. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. I wtedy zareagował gabinet polityczny premiera. Doradca Tadeusza Mazowieckiego, nieżyjący już Mieczysław Pszon, wybitny znawca spraw niemieckich i publicysta "Tygodnika Powszechnego", zadzwonił do mnie i bardzo zdecydowanie nam tę Górę św. Anny odradzał. Uznał - w imieniu premiera - że na taki gest w tym miejscu jest za wcześnie. Że msza św. z udziałem kanclerza Niemiec posłuży za pożywkę przede wszystkim ultranacjonalistom. I nie dość, że nas zakrzyczą, to nie można wykluczyć, iż dojdzie do rozruchów, którym nawet autorytet Kościoła nie będzie w stanie skutecznie zapobiec. Pan Pszon argumentował stanowczo, że wszystkie owoce spotkania kanclerza z premierem mogą tym samym zostać unicestwione. Stosunki polsko-niemieckie, zamiast się polepszyć, na nowo się zaostrzą.

- Miał ksiądz biskup jakiś pomysł zastępczy?
- Natychmiast pomyślałem, że musimy znaleźć inne równie znaczące w wymiarze symbolicznym miejsce. Podczas spotkania z Mieczysławem Pszonem ustaliliśmy, że warto spróbować zorganizować mszę św. z udziałem obu premierów w Krzyżowej.
- Dlaczego właśnie tam?
- Bo to szczególne miejsce, w którym spotykali się, pod przewodnictwem Helmuta Jamesa von Moltke, który był sercem i głową tej grupy, członkowie Kreisauer Kreis - Kręgu z Krzyżowej. Katolicy, ewangelicy i agnostycy o nastawieniu ekumenicznym, członkowie ruchu oporu przeciw nazizmowi pracowali nad wizją nowych powojennych Niemiec, wolnych od wpływów nazizmu, zbudowanych w oparciu o Ewangelię. Von Moltke był do tego stopnia radykalnym chrześcijaninem, że nawet wobec Hitlera nie chciał zaakceptować przemocy - mordu wobec tyrana. Miałem świadomość, że o Krzyżowej wiedziano w Polsce mało lub nic. Tym bardziej warto więc było ją wprowadzić do powszechnej świadomości. Mnie zależało na tym miejscu z powodów ekumenicznych i po to, by uwydatnić, co autentyczne świadectwo Ewangelii może dać polityce.

- Poinformował ks. arcybiskup o tych zamiarach Tadeusza Mazowieckiego?
- Tak, i odniosłem wrażenie, że wyraźnie mu ulżyło. Zadzwoniłem do kardynała Lehmanna. Tłumaczyłem mu - z nadzieją, że przekona kanclerza Kohla - iż nie możemy się upierać przy Górze św. Anny. Wszyscy mieliśmy świadomość, że ze względów symbolicznych Krzyżowa jest bardzo dobrym miejscem, ale jednocześnie się martwiliśmy, bo pałac był w fatalnym stanie, praktycznie bez jednego całego okna. Kiedy decyzja o Mszy Pojednania zapadła, zdążono już tylko prowizorycznie pomalować ściany, by tak całkiem nie straszyły, a okna pozasłaniano tekturą. Żołnierze porządkowali plac i budowali w wielkim pośpiechu polowy ołtarz. Zdarzyło się to - może nie licząc wizyt papieża - pierwszy raz po wojnie.

- W listopadzie celebrowanie polowej mszy świętej dodatkowo utrudniało zimno…
- Pogoda była tak fatalna, że Helmut Kohl z Warszawy do Wrocławia nie mógł lecieć śmigłowcem. Trzeba było podróżować autobusem. Ale miało to też swoje dobre strony. Trasę między Wrocławiem a Krzyżową udekorowano - myślę, że też po raz pierwszy po 1945 roku - chorągiewkami w polskich i niemieckich barwach i kanclerz Niemiec, podobnie jak wielu zaproszonych gości, mógł to z bliska zobaczyć. Kiedy już wracaliśmy z Krzyżowej do Opola, zobaczyłem ze zdziwieniem, że te "fanki" ludzie brali sobie na pamiątkę. Zresztą sam też wziąłem jedną polską i jedną niemiecką chorągiewkę. Żeby przypominały, w czym tego dnia uczestniczyliśmy.

ej. z
- Wróćmy jeszcze do Mszy Pojednania. Jak ksiądz arcybiskup przeżywał ostatnie godziny przed nią?
- Plac był pełen ludzi. Przyjechało - mimo dotkliwego zimna - wielu mieszkańców Dolnego Śląska i była też obecna - po raz pierwszy ujawniając się oficjalnie właśnie przy okazji wizyty kanclerza - mniejszość niemiecka ze Śląska Opolskiego. Wiele grup miało transparenty. Nad tłumem powiewały polskie i niemieckie flagi. Wśród wielu napisów po niemiecku wyróżniał się transparent wymyślony przez pana Richarda Urbana z Jemielnicy: "Helmut, Du bist auch unser Kanzler" (Helmut, jesteś także naszym kanclerzem).

Dopiero potem dowiedziałem się, że pokazały go chyba wszystkie telewizje transmitujące to wydarzenie. A mnie - ubranemu do mszy świętej w ornat - było przenikliwie zimno. Zdawało mi się, że temperatura jest ujemna. Polski premier, który miał na sobie tylko lekki płaszczyk, też chyba okrutnie wtedy zmarzł. Ale bardziej od pogody martwiło mnie to, że nastroje na placu - tak to wtedy odczuwałem - były jeszcze zimniejsze od powietrza. Już po uroczystości opowiadał mi jeden z członków otoczenia Kohla, Johannes Ludwig, doradca gospodarczy kanclerza, że jak członkowie niemieckiej delegacji zobaczyli z jednej strony ten ściśnięty tłum, flagi i hasła, a jednocześnie pełne smutku, a może i nienawiści, a przynajmniej niechęci, twarze otaczających ich tajniaków, wywodzących się przecież wprost ze służb PRL-u, mieli obawy, czy w ogóle wyjadą z Krzyżowej cali i zdrowi.

- Ksiądz biskup też się bał?
- Zagrożenia śmiercią nie odczuwałem, ale - szczerze mówiąc - ten otaczający nas chłód i dystans owszem. Szczególnie, że w pierwszych rzędach, gdzie siedzieli oficjele, naprawdę nie było żadnych ciepłych uśmiechów. A tłum, który się entuzjazmował, był dalej. W dodatku może na godzinę przed mszą św. podeszli do mnie jacyś funkcjonariusze, myślę, że dawni ubecy ze służb podległych wówczas jeszcze generałowi Kiszczakowi - chociaż się nie przedstawili - i zapytali mnie, czy w mszy świętej na pewno musi być przekazany znak pokoju. A może dałoby się go opuścić? - zasugerowali już bez żadnych ogródek.

- Co im ksiądz biskup odpowiedział?
- Że ja bez zgody Stolicy Świętej porządku liturgicznego mszy zmieniać nie mogę. A skoro na Mszę Pojednania zgodzili się i rząd, i prezydent Jaruzelski - przekonywałem - i będzie ona transmitowana przez telewizję na cały świat, to nie możemy porządku mszy świętej "poprawiać". W odpowiedzi tłumaczyli mi, że oni czekają tylko na ten jeden gest. Jacy oni? - zapytałem. - Jak to jacy, odpowiedzieli. Wiadomo, Niemcy. Im na mszy wcale nie zależy, czekają tylko na ten polityczny gest. - A wam zależy? - odpowiedziałem. I wyjaśniałem dalej, że Msza Pojednania była długo przygotowywana, że wszystkich, włącznie ze mną, kosztowało to sporo wysiłku i teraz nie wolno pod żadnym pretekstem tego wszystkiego popsuć.

Przekonywałem, że od dziecka mnie uczono, iż jeśli naprawdę chcemy coś u Boga wybłagać - a my przecież chcemy wybłagać prawdziwe pojednanie - to nie ma cenniejszego i skuteczniejszego sposobu niż msza święta. Zresztą - powiedziałem im w końcu - zapewniam panów, że ani ze strony katolickiej, ani ze strony ewangelickiej żadnych prowokacji politycznych podczas tego nabożeństwa nie będzie. Ręczę za to. Tylko za innych uczestników nabożeństwa ręczyć nie mogę. Chyba zrozumieli aluzję, bo wreszcie ustąpili. Nie całkiem, bo po chwili przyszli jeszcze raz. Ale ja nie ustąpiłem.

- Na szczęście rzeczywiście nic złego się nie stało, nie było żadnej prowokacji.
- Kiedy już zaczynał się śpiew na rozpoczęcie mszy św., wciąż myślałem, jak zapanować nad tym tłumem, jak choć trochę odmienić jego nastroje. W końcu poprosiłem, by - skoro rozpoczyna się msza św. - największe dobro nieba na ziemi, zwinąć transparenty i flagi. I ludzie mnie posłuchali, co bardzo zaskoczyło premiera Mazowieckiego, ale powiedział mi o tym dopiero później, już po wszystkim. Na razie In nomine Patris - rozpocząłem mszę św. po łacinie, potem przeszedłem na niemiecki, w końcu na polski. I tak przez całą liturgię posługiwałem się na przemian trzema językami. Mieliśmy świadomość, że wielu uczestników mszy nie będzie umiało się po łacinie czy po niemiecku modlić. Więc ks. prof. Helmut Sobeczko, odpowiedzialny w diecezji opolskiej za wszelkie kwestie liturgiczne, przygotował taką małą broszurkę z liturgią mszy św. Odbiliśmy 700 egzemplarzy na prymitywnym octowym powielaczu (kserokopiarek jeszcze wtedy u nas nie było) i rozdaliśmy je ludziom, by im ułatwić modlitwę. Dla wszystkich, niestety, nie wystarczyło.

- Kazanie było dwujęzyczne…
- Zastanawiałem się, jak zacząć. Zasady polskiej gościnności kazałyby właściwie rozpocząć po niemiecku. Ale po namyśle postanowiłem jednak najpierw przemówić po polsku. Podobnie znak pokoju przekazałem najpierw premierowi Mazowieckiemu, kanclerzowi później. A potem Helmut Kohl i Tadeusz Mazowiecki wyszli przed klęczniki i wymienili serdeczny uścisk. Kohl był znacznie wyższy i postawny, bałem się, że premiera zgniecie w tym uścisku. Ale ten gest Kohla był prawdziwie serdeczny. To był naprawdę nowy początek.

- Co ksiądz biskup wtedy czuł?
- Na pewno radość, ale jeszcze większy lęk. Na co myśmy się wszyscy odważyli. Wciąż się zastanawiałem, czy potrafimy przewidzieć wszystkie skutki tego, w czym uczestniczymy. W końcu powiedziałem sobie: To jest nowy początek. Trudno, trzeba zaryzykować i przetrwać do końca. Pod koniec mszy klimat trochę się ocieplił, ale prawdziwego entuzjazmu jeszcze nie było. Do prawdziwej radości potrzebna jest pełna wolność, a myśmy się ciągle uczyli być wolnymi.

- Miał ksiądz arcybiskup świadomość, że był uczestnikiem historycznego wydarzenia?
- Przede wszystkim byłem wykończony. Przed spotkaniem do późnej nocy pracowałem nad kazaniem. Zmieniałem jego tekst wielokrotnie, by nikogo nie obrazić, a jednocześnie nauczać w zgodzie z Ewangelią. Więc nawet jak już dotarłem do domu, napięcie nie ustępowało.

- Jakie były reakcje otoczenia?
- Wielkiej akceptacji specjalnie nie odczuwałem. Kiedy na drugi dzień poszedłem na opolski plac Sebastiana i plac Wolności na spacer, stała tam grupka młodzieży - prawda, że podpitej - pluli mi pod nogi. Ktoś syknął za plecami: zdrajca, hitlerowiec. Trwało to przez cały tydzień. Jak wyszedłem gdzieś na miasto, to spotykały mnie raczej przykrości. Księża w kurii akceptowali to, co zrobiłem, ale raczej mi współczuli. Część starszych księży profesorów chyba sądziła, że wyszedłem przed szereg, więc co najwyżej grzecznie milczeli. Najbardziej bronili mnie młodsi: ks. prof. Sobeczko, ks. dr Andrzej Hanich. Osłaniali mnie też przed mediami, nie bardzo życzliwymi dla mojej inicjatywy. Dawano do zrozumienia, że biskup, proponując zaproszenie kanclerza na mszę świętą, "wychylił się", że to nie była jego sprawa.

- Ktoś ze "świeżej" wtedy mniejszości zadzwonił z wyrazami solidarności?
- Chyba nie, nie przypominam sobie. Pewnie to środowisko miało wtedy swoje, mniejszościowe problemy. Ruch właśnie się rodził, więc mną się nie zajmowano. W pewnym sensie uznano za coś oczywistego, że biskup był tam i mszę św. celebrował.

- Jak księdza udział w tym dziele oceniali inni polscy biskupi?
- Nie mogę powiedzieć, żeby się szczególnie tym pomysłem entuzjazmowali. Choć jakaś akceptacja była. Nawet mi ksiądz prymas Glemp podziękował, że w imieniu Episkopatu Polski wystąpiłem. Prymas wiedział, że mszę w Krzyżowej mógł odprawić tylko ktoś, kto znał język niemiecki i to znał go dobrze, bo tam liczyło się każde słowo. Generalnie, z perspektywy lat, oceniam, że Krzyżowa wtedy głośniejszym echem odbiła się na Zachodzie i nawet po drugiej stronie oceanu niż w Polsce. U nas świadomość historyczności tego wydarzenia przyszła dopiero późni

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska