Czerwona kartka

Krzysztof Zyzik <a href="mailto:[email protected] ">[email protected] </a> 077 44 32 579
Rozmowa z Ryszardem Wójcikiem, biznesmenem, byłym międzynarodowym sędzią piłkarskim.

Opolska prokuratura podejrzewa Ryszarda Wójcika, właściciela Prywatnego Biura Podróży Sindbad, o działanie na szkodę innej spółki - Sindbad SA. Na skutek złego zarządzania spółka miała stracić ok. 10 milionów złotych. Wójcik, który dotąd milczał w tej sprawie, postanowił w szczegółach opowiedzieć o zarzutach, które, jego zdaniem - i po części zdaniem nadzoru prokuratorskiego - są nieprawdziwe. Kto i dlaczego dał znanemu sędziemu czerwoną kartkę?

- Jesteśmy świadkami upadku Ryszarda Wójcika jako uznanego biznesmena i byłego sędziego piłkarskiego?
- Raczej próby utopienia człowieka, który wybił się ponad pewną przeciętność, daje w tym mieście pracę 400 ludziom, jest niezależny finansowo i polityczne. Być może komuś taki człowiek przeszkadzał.

- Pan próbuje wejść w buty Romana Kluski?
- Proszę pana, pod względem absurdalności zarzutów sprawy moja i byłego prezesa Optimusa są podobne. To pewnie kwestia sytemu, który pozwala, by jeden człowiek, w tym wypadku niekompetentny w sprawach ekonomicznych i turystycznych policjant, mógł upodlić uczciwego człowieka.

- Mocne słowa.
- Nie znajduję innych słów na określenie tego, co zrobił mi ten człowiek. Ujawnię to po raz pierwszy. 21 września ubiegłego roku o 6.00 rano do mojego domu zapukało dwóch smutnych panów i jedna pani z komendy wojewódzkiej policji. Spółka Sindbad SA dawno nie działa, jej dokumenty od trzech lat miała policja i nic w nich nie znalazła. A tu nagle, o 6.00 rano, taka wizyta. Oczywiście, kompletny szok, budzenie dzieci, żony. Upodlono mnie, zdyskredytowano w oczach rodziny.

- Po co przyszli policjanci?
- Okazało się, że szukali dokumentacji spółki Sindbad SA. Tej samej, która od dawna leżała u nich na komendzie w kilkunastu tomach. Nie muszę dodawać, że ten najazd na mój dom okazał się bezprzedmiotowy - nic nie znaleziono.

- Ale zarzuty pan dostał.
- Tak. Długo myślałem, czy zgodzić się na tę rozmowę. Wolałem, by ta absurdalna sprawa umarła bez rozgłosu. Niestety, ktoś wypuścił kilka tygodni temu do prasy informację o tych zarzutach. Mocno już nieświeżą, bo sprzed kilku miesięcy. Dlaczego akurat teraz - nie wiem. Natomiast od tego momentu zacząłem żyć z piętnem człowieka z zarzutami. Jestem publicznym trupem, byłem głównym kandydatem na prezesa sędziów piłkarskich w Polsce - już nie jestem. Prezes PZPN pan Listkiewicz natychmiast wykorzystał informację z Opola, by mnie odsunąć.

- Jaki jest główny zarzut prokuratury przeciwko panu?
- Umyślnego działania na szkodę spółki Sindbad SA, której byłem wiceprezesem i do której włożyłem własne 3 miliony złotych.

- Proszę o tym opowiedzieć.
- Spółka powstała w 1999 roku. Doprowadziłem do porozumienia ze spółką PZU, która objęła w niej 65 procent akcji, mieli swojego prezesa i 3 członków w 5-osobowej radzie nadzorczej. Postawiliśmy sobie za cel sprzedanie w pierwszym roku 40 tysięcy skierowań na wczasy zagraniczne. Zawarliśmy umowy z przewoźnikami samolotowymi, z hotelami. PZU zobowiązało się sprzedać 20 procent skierowań. Ale w lutym nastąpiły ogólnie znane kłopoty i zmiany w grupie PZU.

- Aresztowanie Jamrożego i Wieczerzaka?
- Tak. Nagle wszystko się zawaliło. Nowy zarząd kompletnie przestał się interesować Sindbadem SA, bo bali się, że zostaną skojarzeni z Jamrożym i Wieczerzakiem. Spotkałem się z nowym prezesem PZU, panem Zdrzałką i mówię mu: róbmy coś, bo nam pieniądze uciekają. A Zdrzałka do mnie: A co to jest 5 milionów dla takiej firmy jak PZU. Wtedy sobie uświadomiłem, że się na tym wyłożymy i stracę swoje pieniądze.

- PZU nic nie zrobiło dla spółki, w której miało większość udziałów?
- Kompletny paraliż. Zobowiązali się sprzedać 8 tysięcy skierowań, a sprzedali 116. Zabrakło nam przez to 10 milionów złotych do zamknięcia bilansu i to jest te 10 milionów, o które dziś jestem oskarżony. Gdyby PZU wywiązało się ze swoich zobowiązań, to spółka sprzedałaby skierowania za ponad 16 milonów złotych i mielibyśmy 6 milionów zysku. Stanąłem przed dylematem, czy wystapić do sądu przeciwko PZU o odszkodowanie za poniesione straty. Prawnik, z którym współpracuję, odpowiedział: panie Wójcik, oni mają adwokatów więcej, niż pan ma wszystkich pracowników. Nie ma się co kopać z koniem.

- Kiedy zaczęło się śledztwo w sprawie upadłości Sindbad SA?
- W 2002 roku, prowadziło je kilkanaście osób. Nie dopatrzyli się niczego złego. Kilku świadków z PZU potwierdziło, że przyczyną niepowodzenia spółki były decyzje nowego zarządu PZU. Lecz po latach wydarzył się cud. W 2005 roku śledztwo przejął inny prowadzący. I doszło do rewolucji.

- W jakim sensie?
- Nagle sprawa dostała przyspieszenia, jakby coś się nadzwyczajnego stało, jakby faktycznie coś na mnie znaleziono. Moi pracownicy byli przesłuchiwani całymi godzinami, co dezorganizowało pracę firmy. Czułem, że coś się złego dzieje. No i potem, we wrześniu ubiegłego roku, ten najazd na mój dom i te absurdalne zarzuty.

- Może szukano dowodów na jakieś ciemne powiązania pana z Jamrożym i Wieczerzakiem?
- Ani przez chwilę niczego takiego mi nie zarzucano. Urząd Kontroli Skabowej nicował spółkę przez dwa lata i nie znalazł ani jednego podejrzanego dokumentu. Ani jednego zarzutu dotyczącego choćby próby wyprowadzenia ze spółki pieniędzy.

- Przyjrzyjmy się najważniejszym zarzutom.
- Cytuję z głowy: "zbywał oferty wczasowe poniżej kosztów ich nabycia, dokonując sprzedaży ofert po zaniżonych cenach w stosunku do ich faktycznej wartości". Oczywisty absurd. Dla każdego ucznia szkoły turystycznej jest jasne, że jest tu mowa o klasycznej ofercie "last minute". Na przełomie roku 1999 i 2000 poniżej kosztów sprzedawało się ok. 80 procent oferty turystycznej. Plajtowało wiele biur, m.in. Alpina, Big Blue, a nawet renomowany skandynawski Ving, który zanotował w Polsce ponad 20 milionów straty i uciekł.

- Gdyby pan nie sprzedawał wczasów poniżej kosztów, to...
- ... to strata Sindbada SA byłaby dużo większa. Specyfika branży jest taka, że samoloty i hotele na lato zamawia się już zimą. Kiedy na dwa tygodnie przed imprezą widzę, że samolot może polecieć pusty, to schodzę z ceny nawet poniżej kosztów, by jak najmniej stracić. A mnie pan policjant zrobił z tego zarzut!

- Czym jeszcze miał pan narazić spółkę na straty?
- Cytuję: "Lekkomyślnym zaciąganiem zobowiązań, związanych z poszerzeniem oferty wczasowej, zawierając kolejne umowy z przewoźnikami lotniczymi". Tymczasem było wręcz odwrotnie. Kiedy już wiedziałem, że nie mamy szansy sprzedaży zamówionych wcześniej 40 tysięcy miejsc, udało mi się bezkosztowo anulować około 13 tysięcy. Przejrzałem z mecenasem wszystkie dokumenty zgromadzone w śledztwie, co zajęło nam trzy dni. I nie znalazłem nic, co by uzasadniało zarzut poszerzania oferty. Ani jednego dokumentu! Było za to wiele zeznań świadków, którzy powtarzają, że zawężałem ofertę.

- Co jeszcze zarzuciła panu prokuratura?
- Dwa poprzednie zarzuty były jeszcze z pogranicza realności, choć kulą w płot. Ale teraz zacznie się totalna abstrakcja. Bo zarzucono mi również, że wywiązywałem się z umów z kontrahentami, choć przynosiło to spółce straty. Totalny absurd! Jeśli zawieram zimą umowę z hotelarzem, to nawet jak nie zbiorę gości, muszę mu zapłacić. Realizacja umów jest moim podstawowym obowiązkiem.

- To już wszystkie zarzuty?
- Z tych najpoważniejszych były jeszcze dwa. Pierwszy brzmiał mniej więcej tak: "ponosił nakłady na funkcjonowanie spółki, działalność biura, płace oraz podatki". Chodziło o to, że te wypłaty powiększały stratę spółki. Ręce mi opadły. Bo zawsze myślałem, że przestępstwem jest niepłacenie pracownikom, skarbówce czy ZUS-owi. Ostatni zarzut dotyczył tego, że rzekomo pod pozorem prowadzenia rozmów oraz nawiązywania kontaków z inwestorami odbyłem podróż na Kretę. Policjant uznał, że wieloletni szef biura podróży, majętny człowiek, pokusił się o wyjazd na Kretę na lewych papierach. Absurd. Podczas mojego pobytu na Krecie udało mi się anulować bezkosztowo wszystkie wyjazdy październikowe z 2001 roku, dzięki czemu spółka zaoszczędziła kilkaset tysięcy złotych. Podróż kosztowała spółkę 527 złotych.

- Pana opowieść brzmi niewiarygodnie.
- Też bym nie uwierzył, gdyby to nie dotyczyło mnie. O całym śledztwie decydował jeden policjant. Nie powołano ani jednego biegłego, który wyjaśniłby temu panu, co to jest "last minute". Współczuję prokuratorowi, który będąc zawalonym innymi sprawami, podpisał te materiały bez dokładnego przeczytania.

- A skąd pan o tym wie?
- Sam mi powiedział. Mówił, że to jest 12 tomów sprawy, a oni potrafią prowadzić jednocześnie po kilkadziesiąt spraw. Gdyby on miał to wszystko przeczytać, toby się spod tych dokumentów nie wykopał.

- Co na to pańscy prawnicy?
- Kiedy w listopadzie ubiegłego roku zakończylismy z adwokatem przeglądanie dokumentów, ten powiedział mi: panie Wójcik, ja aż tupię ze szczęścia. My zrobimy z prokuratury marmoladę. Powiedziałem: nie, żadnych spektakularnych gestów. Złożyliśmy skargę na postępowanie prokuratury rejonowej do prokuratury okręgowej.

- Jaki efekt?
- Wspaniały. Okręgówka na kilkunastu stronach wytknęła prowadzącym śledztwo kilkadziesiąt błędów. Dwa najważniejsze: zarzuty przeciwko mnie są nieuzasadnione i przedstawione przedwcześnie. Taką informację uzyskałem też wprost od prokuratora okręgowego. To się działo na początku grudnia ubiegłego roku, nikt o tym nie wiedział.

- A kiedy sprawa stała się publiczna?
- Po publikacji "Gazety Wyborczej" z marca tego roku. Przedziwna sprawa. Nie było żadnego powodu, by nagle, po kilku miesiącach, stało się to negatywnym newsem dnia. Tym bardziej, że było to już po przyznaniu przez Prokuraturę Okręgową, że zarzuty pod moim adresem są postawione przedwczesnie i na tym etapie śledztwa nieudokumentowane. Podejrzewam, że komuś zależało, by wypuścić przeciek do prasy.

- Dziennikarze zrobili swoje. Odnotowali fakt, że ma pan zarzuty.
- Tak, choć już nikt nie napisał, że są one chybione i sprawa jest ponownie rozpatrywana. Z tego, co mi wiadomo, nadzwyczaj wolno. Dopiero po tym, jak sprawa stała się publiczna, powołano w końcu jakiegoś biegłego. A ja ciągle żyję z piętnem przestępcy, bo przeciętny człowiek nie odróżnia zarzutu od aktu oskarżenia i wyroku sądu.

- Jest w panu dużo goryczy.
- Tak. Czuję żal do człowieka, który mnie tak upodlił. Nakazał rewizję domu, doprowadził mnie na komendę i trzymał na ławce z jakimiś bandytami. Miałem dotąd nieposzlakowaną opinię. Zastanawiam się, dlaczego mi to zrobiono. Dlaczego posłużono się fałszywymi zarzutami i dlaczego tak długo trwa odkręcanie tego. Mam wrażenie, że to miasto zabija ludzi, którzy mają sukces. Maciej Piróg musiał uciec, żeby zostać docenionym. Z profesora Niciei, który ratuje zabytki, robimy złodzieja. My nie kreujemy ludzi, którzy coś pozytywnego robią, tylko czekamy, aż się potkną. Mam świadomość, że to miasto przeszło historyczny, trudny moment związany z aferą ratuszową. Ale nie każdy członek elity jest przestępcą.

- Co dalej?
- Miałem już myśli, żeby sprzedać wszystko. Z samej sprzedaży autokarów ja i moje dzieci żylibyśmy dostatnio i bez stresów. Ale nie mogę zostawić na lodzie kilkuset pracowników. Zamierzam walczyć o dobre imię.

- Gdyby doszło do umorzenia śledztwa, będzie pan się domagał odszkodowania?
- Myślę o tym. Choć przykład pana Kluski, który dostał kilka tysięcy złotych za dużo większe szykany, nie jest budujący.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Inflacja będzie rosnąć, nawet do 6 proc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska