Dr Clown leczy śmiechem

Archiwum fundacji
Z chorymi dziećmi śpiewają piosenki, grają na gitarze, recytują wierszyki i pokazują sztuczki.
Z chorymi dziećmi śpiewają piosenki, grają na gitarze, recytują wierszyki i pokazują sztuczki. Archiwum fundacji
Marcie w pamięć zapadła 1,5-roczna dziewczynka, która do szpitala trafiła z wypadku, w którym zginęła jej mama. Oczu przerażonego dziecka nie zapomni do końca życia. Podobnie jak widoku jej ojca, który choć przeżył tragedię, starał się rozśmieszyć małą...

Marta Szewerda, dziś pełnomocnik regionalny "Fundacji Dr Clown" na Opolszczyźnie, wolontariuszką została jeszcze na studiach (skończyła animację społeczno-kulturalną). - W mailu, który wysłała mi koleżanka, przeczytałam, że szukają "menedżerów uśmiechu".

Tak mnie to zaintrygowało, że postanowiłam spróbować, no i ani się nie obejrzałam, a minęło 6 lat - wspomina, choć zastrzega, że początki wcale nie były łatwe.

- Na szkoleniu prowadząca pokazała nam kilka sztuczek, którymi mogliśmy rozbawić małych pacjentów. Pierwsza wyprawa do szpitala nie była łatwa. Ani my, ani personel (trafili wtedy na pediatrię WCM) nie do końca wiedzieliśmy, jak taka wizyta ma wyglądać. Panie w dobrej wierze zebrały wszystkie dzieci w świetlicy, myśląc, że zrobimy przedstawienie, a nas zatkało, kiedy to zobaczyliśmy, bo żadnego przedstawienia nie przygotowaliśmy. Zaczęliśmy improwizować, no i się udało.

Teraz w Opolu w fundacji działa kilkanaście osób. Z chorymi dziećmi śpiewają piosenki, grają na gitarze, recytują wierszyki i pokazują sztuczki. Doktor Clown ma sprawić, aby maluchy choć na moment zapomniały o bólu albo nieprzyjemnych badaniach, którym są poddawane w szpitalu.

To, jak wygląda terapia, zależy od inwencji osób, które trafiają na oddział. - Tu nie chodzi o to, żeby na siłę rozśmieszać małych pacjentów. Czasami, kiedy dziecko jest nieufne, siadam po prostu na brzegu łóżka i gadam sama do siebie. Jeśli odpłaci mi choć słabiutkim uśmiechem, to już jest to dla mnie sukces - wyjaśnia koordynatorka.

Marta zachęca pielęgniarki, żeby dzwoniły po wolontariuszy zwłaszcza wtedy, gdy konwencjonalne metody zawodzą. Tak było w przypadku 7-letniej dziewczynki z zespołem Downa, która przeszła operację wycięcia wyrostka robaczkowego.

- Pielęgniarki i mama nie mogły żadnym sposobem zmobilizować jej, żeby po operacji zaczęła chodzić, choć to było potrzebne dla prawidłowego leczenia. Wyprostowanie się sprawiało jej ból, więc się uparła i nie wychodziła z łóżka - wspomina Marta. - Mieliśmy akurat różową sukieneczkę, którą podarował nam jeden ze sponsorów, i pasemko włosów do przypięcia, więc wymyśliliśmy, że przebierzemy dziewczynkę za królewnę i poprosimy, żeby oprowadziła nas po swoim królestwie, czyli po szpitalnym oddziale.

Personel nie mógł się nadziwić, kiedy mała wstała z łóżka. Przystawała co kilka kroków, widać było, że chodzenie sprawia jej ból, jednak wola zabawy była silniejsza - wspomina wolontariuszka.

"Doktorzy Klauni" za swoją pracę nie dostają pieniędzy.

Monika Mateja wolontariuszką jest od trzech lat. Jej zdaniem, Doktor Clown musi przede wszystkim mieć intuicję, bo żeby pomóc, trzeba wyczuć, czego dana osoba w konkretnym momencie potrzebuje.

- Jedne dzieci są żywiołowe i nawet w czasie choroby potrzebują silnych bodźców, do innych trzeba mówić szeptem, żeby ich nie spłoszyć, dlatego musimy polegać na tym, co nam nos podpowiada - mówi. - Czasami, wychodząc, widzimy łzy szczęścia w oczach rodziców. Opowiadają nam później, że od rana stawali na głowie, żeby ulżyć dziecku w cierpieniu, ale nic nie skutkowało. A później pojawili się Doktorzy Clowni i dziecko zmieniało się nie do poznania.

Marta Szewerda nieraz zastanawia się, kto więcej zyskuje na tych wizytach: mali pacjenci czy wolontariusze. - Czasami jest tak, że wszystko wali mi się na głowę, więc ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę, jest bieganie w stroju klauna i robienie sztuczek, ale wiem, że nie mogę nawalić, bo dzieci na nas czekają.

Nie mogę tylko udawać, że się dobrze bawię, bo one natychmiast to zauważą. Po półtorej godzinie szczerego śmiechu dochodzę do wniosku, że te moje problemy wcale nie są takie wielkie - śmieje się. - Zresztą klaunowanie pochłania mnóstwo energii. Czasami ostatkiem sił zmywam makijaż, więc nie mam nawet siły, żeby myśleć o problemach.

Marcie utkwiła w pamięci mała, około 1,5-roczna dziewczynka, która trafiła do szpitala po wypadku, w którym straciła mamę. Był z nią tata i noworodek, który również ocalał z wypadku. - Kiedy personel zaproponował, żebyśmy do nich poszli, przeraziłam się. Czułam, że to nie najlepszy moment, żeby rozśmieszać dziecko, które kilka godzin wcześniej straciło mamę. Ale jej tata chciał, żebyśmy się z nią spotkali, więc nie było wyjścia - opowiada.

Ta wizyta była dla niej wstrząsającym przeżyciem. Widoku ojca dziewczynki nie zapomni do końca życia. Mężczyzna, choć kilka godzin wcześniej stracił żonę, starał się zmobilizować córeczkę do uśmiechu…

- Najbardziej utkwiły mi w pamięci wielkie z przerażenia oczy tej dziewczynki. Nie wiem, czy dzięki nam było jej choć trochę łatwiej. Mam nadzieję, że tak…

W trakcie śmiechu nasz organizm się dotlenia, szybciej krąży krew, lepiej pracuje serce, przepona masuje narządy wewnętrzne, a to wszystko sprawia, że łatwiej pokonać chorobę. O tym, że śmiech ma właściwości terapeutyczne, przekonał się Norman Cousins, amerykański dziennikarz, który jest jednym z prekursorów terapii śmiechem.

Cousins zapadł na niezwykle bolesną chorobę zwyrodnieniową i gdy lekarze, nie dawali mu już żadnych szans, na własne żądanie wypisał się ze szpitala.

- Zamieszkał w hotelu, otaczał się przyjaciółmi i oglądał mnóstwo komedii. Szybko zauważył, że po 10 minutach głębokiego śmiechu zasypia bez bólu na dwie godziny - opowiada Marta. - Anegdota lekarska mówi, że jeśli pacjent się uprze, żeby wyzdrowieć, to medycyna jest bezradna i Cousins, który ostatecznie wyszedł z choroby, jest najlepszym tego przykładem.

Terapie śmiechem to trochę takie oszukiwanie mózgu, bo kiedy my się śmiejemy, to on przyjmuje do wiadomości, że nie jest tak źle, jak się początkowo wydawało, i na pełnych obrotach staje do walki. Potencjał naszego mózgu jest niezbadany, tylko czasami medycyna je lekceważy - uważa.

"Doktorzy Klauni" prowadzą terapię śmiechem i zabawą w Wojewódzkim Centrum Medycznym w Opolu, szpitalu neuropsychiatrycznym, przedszkolu specjalnym "Iskierka", Prudnickim Centrum Medycznym, Brzeskim Centrum Medycznym, a od kilku miesięcy również w opolskim hospicjum "Betania".

- Pierwsze rozmowy o współpracy z hospicjum prowadziliśmy wcześniej, ale to nie była łatwa decyzja. Wyobrażałam sobie, że pójdziemy do umierających ludzi po to, żeby błaznować, i zaczęłam się bać, że zwyczajnie zrobimy komuś przykrość - wspomina swoje obawy Marta Szewerda. - Strach minął po pierwszym spotkaniu. Bawiliśmy się z podopiecznymi pacynkami, trzymaliśmy za rękę, kiedy tego chcieli, pokazywaliśmy sztuczki… Poszliśmy tylko do tych osób, które sobie tego życzyły, nie robiliśmy niczego na siłę.

Na myśl o jednej z podopiecznych Betanii z twarzy Marty znika uśmiech, który nie schodził z jej ust od początku naszej rozmowy. - Jej ta nasza wizyta sprawiła wyjątkową radość, cieszyła się jak dziecko, a na koniec poprosiła, żebyśmy jej zostawili zdjęcia na pamiątkę. Mam nadzieję, że następnym razem też się spotkamy, że nie będzie za późno…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska