Jana Barylaka można codziennie spotkać na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Na życie dorabia sprzedając widokówki i zdjęcia nekropolii. Każdego ranka rozkłada je na ławce, obok grobu Marii Konopnickiej. Ten grób przychodzi oglądać każdy Polak będący na cmentarzu.
Barylak przyszedł na świat w 1920 r.
- Ożeniłem się młodo, gdy miałem 17 lat. Urodziła mi się córka. Wkrótce jednak wybuchła wojna... - rozpoczyna opowiadać historię swojego życia. - To przez rodzinę jestem teraz we Lwowie. Mogłem mieszkać w Kanadzie, albo w Anglii... Gdy byłem w Bolonii we Włoszech, z wojskiem generała Andersa, dowiedziałem się, że żona i córka są we Lwowie. Czym prędzej tu przybyłem - wspomina.
Jan Barylak jest niskim mężczyzną, chodząc opiera się na lasce. Jest inwalidą drugiej grupy. Walczył pod Monte Cassino. Był delegatem londyńskiego rządu na tereny Palestyny. Co miesiąc odbiera 80 hrywien emerytury (niecałe 15 $). Dzięki temu, że jest kombatantem, raz na trzy miesiące dostaje z Warszawy 20 dolarów.
Barylak pokazuje swoją marynarkę w czarno-białą kratę i ciemnozielone spodnie. - Wszystko, co mam na sobie, dostałem od rodaków z Polski. Dzięki nim wyglądam jak człowiek - wyjaśnia.
Każdemu spotkanemu turyście z Polski daje swoją wizytówkę. Prosi o przysłanie paczki z podstawowymi artykułami żywnościowymi albo czymś do ubrania.
Włodek ma 12 lat. Szczupły i uśmiechnięty chłopak. Mieszka w jednej biedniejszych dzielnic Lwowa, obok Wysokiego Zamku. Żyje razem z czwórką młodszych braci i matką, która jest bez pracy. Włodek zarabia pieniądze pomagając turystom. To, co dostanie, oddaje mamie.
Pod drogim hotelem "George" zaczepia turystów szukających noclegu. Wyszukuje im tańsze hotele. Jest doskonale zorientowany w cenach.
W hotelu "Kijów", jednym z najtańszych w mieście, na drzwiach windy powieszono kartkę z informacją, że dźwig jest nieczynny. Jednak obsługa potrafi go uruchomić. Ściany budynku ostatni raz malowano jeszcze za Stalina. Bieżąca woda jest tylko od godz. 6 do 9, rano i wieczorem.
Za pomoc Włodek najczęściej dostaje od turystów hrywny i trochę drobnych złotówek. - Jak jeszcze żyła moja babcia, to raz zabrała mnie do Polski. Widziałem Przemyśl i Kraków. Teraz na pamiątkę po babci zbieram polskie pieniądze - opowiada.
Włodek w pokoju hotelu "Kijów", poleconego przez siebie reporterowi "NTO".
Handlem starociami zajmuje się wielu mieszkańców Lwowa. W centrum miasta jest kilka targowisk, na których można kupić stare żelazka, aparaty fotograficzne, monety, świeczniki, a oprócz tego rękodzieło i obrazy. Sprzedawców łatwo nakłonić do targowania, z każdym można się dogadać.
Pomaganie turystom i handel starociami to nie jedyny sposób zarobkowania mieszkańców Lwowa. Całe chodniki w centrum miasta zmieniono w targowiska. Na ulicy Halickiej trudno się przecisnąć między rozstawionymi po obu stronach kramami.
Najczęściej handlują starsze kobiety. Wokół siebie mają to, co udało się wyhodować w ogródkach kilka marchewek, pęczek rzodkiewek, koperek... Sprzedają gazety, reklamówki albo przedmioty, bez których w domu można się obejść, ale które mogą przynieść parę hrywien.
Popularne jest również sprzedawanie ziaren słonecznika oraz orzeszków. Oprócz tego ludzie dorabiają na życie handlując papierosami i herbatą ekspresową sprzedawaną na sztuki. Do żenująco niskich emerytur można dorzucić kilka hrywien, ustawiając w centrum miasta wagę i ważąc przechodniów. Nie ma jednak wielu chętnych.
Jedni mieszkańcy Lwowa biorą sprawy w swoje ręce i sami starają się coś dorobić. Inni zdają się na łaskę losu. Pod katedrą łacińską, gdzie msze odbywają się w języku polskim, nie ma chwili, żeby nie było przynajmniej jednej osoby proszącej o daninę.
Ubodzy koczujący pod kościołem Jezuitów do żebrania wykorzystują kilkuletnie dzieci. Siedzi tam ojciec z trzyletnią dziewczynką o czarnych, rozczochranych włosach i błyszczących oczach. Gdy ojciec rozpoznaje turystów, każe dziewczynce w poszarpanej brudnej sukience iść prosić o datki.
Przez ostatnie dwa lata ceny w ukraińskich sklepach poszły w górę. Prawie wszystko jest teraz droższe niż w Polsce. Taniej można tu kupić tylko wódkę, papierosy i paliwo.
- Najpierw zdrożał dolar, z dwóch hrywien do czterech. Później podskoczyły ceny. Dolar stanął, a ceny dalej rosły. Ceny stanęły, a dolar je prześcignął i tak w kółko - opowiada taksówkarz z białego fiata siena. Przyznaje, że jemu nie jest tak źle jak innym. Jego córka wyjechała do Hiszpanii, tam znalazła pracę. - Jest tam już trzy lata i chyba nie wróci - tłumaczy. Wyjaśnia, że Lwów trzyma się jeszcze tylko dzięki turystom.
300-400 hrywien (niecałe 55-75 dolarów) to przyzwoity zarobek na Ukrainie. Dolar kosztuje 5,4 hrywny, chleb - 1,30, litrowa Fanta - 2,90, a butelka wódki - 8 hrywien. Na targu kilogram wieprzowiny opakowanej w gazetę można dostać za 5 dolarów. Lwowiacy, którzy zarabiają po 120 hrywien nie narzekają, cieszą się, że w ogóle pracują. Okręg lwowski należy do najbiedniejszych na Ukrainie. Ponad 60 procent osób nie ma pracy.
Roman Czornik jest zawiedziony wysokością swojej emerytury. Każdego miesiąca dostaje 100 hrywien (18,5 dolara). Wcześniej pracował jako kierownik sali w najlepszej restauracji w Lwowie. Niejednokrotnie gościł żony pierwszych sekretarzy KC. Z dumą wspomina, jak całował dłoń Walentyny Tierieszkowej, pierwszej kobiety w kosmosie.
Roman mieszka w wiosce graniczącej z Lwowem. Przynajmniej raz w tygodniu odwiedza swoją polską rodzinę, która mieszka w Przemyślu. Zawozi im papierosy, wódkę i paliwo, bo to jest tańsze na Ukrainie. Do bagażnika wkłada także worek na mąkę. Do domu przywozi jeszcze ziemniaki oraz inne warzywa, ponieważ są tańsze w Polsce. Tak razem z rodziną stara się przechytrzyć życie.
Aby nie mieć pustych przebiegów na trasie Lwów - Przemyśl, z dworca autobusowego do swojej czarnej, wysłużonej już łady zabiera turystów. Za trasę bierze równowartość biletu autobusowego - 30 hrywien.
Roman Czornik jest wesołym mężczyzną. Podróż z nim jest znacznie ciekawsza niż ta autobusem, bo opowiada pasażerom historię swojego życia. Urodził się przed wojną w małej wiosce pod Przemyślem. Ojciec był Ukraińcem, a matka Polką. W trakcie akcji "Wisła" przesiedlono ich pod Lwów, do wioski, w której teraz mieszka.
W trakcie drogi pokazuje, gdzie uczył się grać w hokeja, pływać, a gdzie tańczyć. Pokazuje też zdjęcie swojego kuzyna. - Nigdy się z nim nie rozstaję, bo przynosi mi szczęście - uzasadnia.
Gdy dwa lata temu Ukrainę odwiedził papież, odprawił mszę na polach sąsiadujących z domem Romana. Rolnikom nie pozwolono obsiewać pól, bo wierni i tak by wszystko zadeptali. W zamian za to rolnicy otrzymali rekompensatę. "Gazeta Lwowska" już wiele tygodni przed wizytą poświęcała temu wydarzeniu całe strony.
Przedsiębiorczy Roman kilka miesięcy przed pielgrzymką zapraszał na miejsca noclegowe, oczywiście za drobną opłatą.
Janek Świencicki przez pierwsze tygodnie ostatniego roku szkolnego nie miał nawet zeszytów. Nie wystarczyło pieniędzy na ich zakup. Rodzinę chłopaka utrzymuje tylko matka. Jest stomatologiem, ale nigdy nie pracowała w swoim zawodzie. Ostatnio zarabiała pracując w sklepie. Dostawała 127 hrywien, Janek uważa, że to całkiem dobrze. Jednak od kilku miesięcy nie zarabia, bo sklep jest w remoncie.
Zeszyty do szkoły Janek mógł kupić dzięki pieniądzom, które dostał od polskich turystów. Oprowadzał ich po Cmentarzu Łyczakowskim. Opowiadał jego historię. Pokazywał groby Konopnickiej i Zapolskiej, mogiły powstańców listopadowych i styczniowych. Tłumaczył zawiłości związane z renowacją Cmentarza Orląt Lwowskich. Doskonale zna jego historię, sam pracował przy jego odbudowie.
W tym roku Janek zdaje maturę. Jego marzeniem jest wyjechać do Polski na studia. Najbardziej zależy mu na studiowaniu historii. - Chciałbym uczyć się w Krakowie, ale tak naprawdę miasto nie ma większego znaczenia. Najważniejsze, żeby było w Polsce. Na studia we Lwowie po prostu mnie nigdy nie będzie stać. Jeden rok kosztuje dwa tysiące hrywien - przyznaje ze smutkiem.
Janek doskonale mówi po polsku, nie ma problemów nawet z akcentem. Oprócz polskiego chłopak biegle włada rosyjskim i ukraińskim. Dodatkowo uczy się angielskiego.
W załatwieniu studiów pomaga mu Wspólnota Polska. Chłopak najpierw musiałby w Polsce ukończyć kurs przygotowawczy, a później zdać egzamin. Tego się nie boi, gdyż doskonale zna historię Polski.
W realizacji jego życiowych planów przeszkadza mu jedno - paszport. W jego wyrobieniu nie ma formalnych przeszkód, ale są finansowe. Paszport kosztuje 1400 hrywien (259 dolarów). Biorąc pieniądze od turystów, Janek czuje wielkie zakłopotanie. Jednak wie, że każda otrzymana hrywna przybliża go do realizacji marzeń.
Pieniądze na paszport stara się dorobić sprzedając stare książki i pisma. - We Lwowie nie ma problemu ze zdobyciem takich staroci. Teraz chciałbym sprzedać pismo z oryginalną pieczęcią Stalina. Wiem, że jest dużo warte, ale tutaj oferują za mało, tylko 30 hrywien. Najlepiej, gdyby sprzedać je w Polsce. Tam na pewno dostałbym znacznie więcej - zaznacza Janek. - Może kiedyś uda mi się uzbierać na paszport.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?