Dzisiaj ludziom wystarczy obiecać pracę, a zrobią dla nas wszystko

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Archiwum
Jedna z firm wzięła pieniądze na organizację płatnych staży dla bezrobotnych pań. O kobietach przypomniała sobie dopiero, gdy gazeta zaczęła się interesować sprawą.

O takich jak pani Maria z Kędzierzyna-Koźla mówi się, że są etatowymi bezrobotnymi. W urzędzie pracy zarejestrowana jest od 12 lat. A dokładniej - była, bo już została wykreślona z rejestrów PUP, co poniosło za sobą określone konsekwencje i mocno wzburzyło jej krew na tyle, że opowiedziała o tym, jak się u nas pomaga bezrobotnym.

Pani Ewa utrzymuje się z dorywczej pracy i zasiłków Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej.

- Poszłam kiedyś do MOPS-u i na biurku urzędnika znalazłam jakieś broszurki z informacją o możliwości uczestnictwa w szkoleniach i organizacji płatnych staży - opowiada. - Mam już chyba z pięć różnych dyplomów z takich szkoleń, ale pomyślałam, że czemu nie mieć kolejnego. Szczególnie że teraz płacą jeszcze pieniądze za udział w takich zajęciach.

Stawka większa niż milion

Kursy, których reklamę znalazła pani Maria, organizuje jedna z firm ze wschodniej Polski, której nazwy z pewnych powodów nie będziemy podawać. Ma ona swój oddział w jednym z opolskich miast. Projekt nazywa się górnolotnie "Nowa szansa - lepsze życie".

Płaci za niego Wojewódzki Urząd Pracy w Opolu, który z kolei dostaje na to pieniądze z unijnych funduszy. Firma znalazła na Opolszczyźnie 108 bezrobotnych, którzy zostali wysłani na ponadstugodzinne szkolenia.

Umowa z WUP-em zakładała, że musi ona zagwarantować płatne staże 98 uczestnikom, a 22 osoby po wszystkim powinny jeszcze znaleźć pracę na minimum 3 miesiące. Gdy te warunki zostaną dotrzymane, wówczas projekt zdaniem urzędników spełnia przyjęte założenie "przeciwdziałania wykluczeniu i wzmacniania sektora ekonomii społecznej".

Wtedy też firma zarabia. Jeśli ze stażami będą jakieś kłopoty, albo 22 osoby nie pójdą na trzy miesiące do roboty, wówczas organizator kursów i stażów traci, bo musi oddawać sporą część otrzymanych pieniędzy. A nie o to przecież w biznesie chodzi. W grę wchodzą zresztą bardzo duże kwoty. Na aktywizację tych nieco ponad 100 osób podatnik europejski wyłożył dokładnie 1 milion 390 tysięcy złotych.

Unia chętnie daje pieniądze na pomoc biednym i wykluczonym, ale jednocześnie rokującym na przyszłość. Sęk w tym, że nie zawsze udaje się takie osoby znaleźć. W związku z tym nierzadko przyjmuje się wszystkich chętnych, byle wypełnić założenia projektu.

Pani Maria z ulotką z MOPS-u trafiła do grupy pod nazwą "sprzedawca z elementami fakturowania i obsługą kasy fiskalnej". Ruszył cykl szkoleń. - Wie pan, jak takie szkolenia wyglądają? Przyjdziesz pan trochę posiedzieć, pogadać - opowiada pani Maria. - Były częste przerwy na papieroska, jedne kobiety czytały w salce książki, inne łaziły po mieście. W południe przywozili obiad, który też jest zapłacony. Po obiedzie można było iść do domu.

Uczestniczka wspomina, że zajęcia odbywały się nieregularnie. - Był tydzień, że w ogóle nie było lekcji - opowiadała. - Trochę się pod koniec wzięliśmy do nauki, bo trzeba było zdać egzamin. Ja dostałam czwórkę. W papierach wszystko jednak gra. Podpisywałyśmy wszystkie listy obecności, jakie trzeba było.

Za samo uczestnictwo w kursie pani Maria dostała 470 złotych tzw. stypendium stażowego. Ale po zakończeniu szkoleń zaczęły się jej kłopoty. W MOPS-ie dowiedziała się, że nie dostanie zasiłku, który wcześniej pobierała. Gdy poszła do lekarza, podczas rejestracji jej nazwisko zostało podkreślone na czerwono, co oznacza, że może nie mieć ubezpieczenia społecznego. Wtedy dopiero zorientowała się, że biorąc udział w szkoleniach przygotowujących do stażu, została wykreślona z listy osób bezrobotnych. Takie jest bowiem jedno z założeń finansowania płatnych staży. Przede wszystkim mają one pomagać ludziom nie umiejącym się odnaleźć na rynku pracy, ale jednocześnie obniżają oficjalne statystyki dotyczące bezrobocia.

Większość bezrobotnych gdzieś przecież pracuje

Pani Maria czekała więc na staż. Już wtedy się w niej gotowało. - Okazało się, że ja i koleżanki więcej na tym tracimy, niż zyskujemy. Większość z nas, bezrobotnych, przecież gdzieś sobie wcześniej dorabiała. W tym czasie ja nie mogłam nigdzie pracować i tym samym zarabiać na przeżycie, bo musiałam czekać na skierowanie - opowiada kobieta.

Wreszcie nakazano jej się stawić w jednym ze sklepów spożywczych na terenie miasta. Ucieszyła się, szczególnie że za samo uczestnictwo w nich należy się nieco ponad tysiąc złotych na rękę.

Pierwszego dnia pracowała przy rozładunku towaru. Zapewnia, że się starała jak mogła, chociaż ona - kobieta po pięćdziesiątce - nie może zasuwać w sklepie jak młoda praktykantka. Kiedy skończyła się dniówka, usłyszała jednak od pracodawcy, że ma się tam już nie pojawiać.

Wówczas zaczęła wydzwaniać do firmy organizującej cały projekt. Wychodziła z założenia, że są jakieś awaryjne procedury na wypadek, gdy pracodawcy nie spodoba się pracownik. Dzwoniła jeden raz, drugi, trzeci. Mówi, że pod jednym numerem ktoś nie chciał z nią w ogóle rozmawiać, pod innym nie miał nic do powiedzenia. - Nie miałam ani pracy, ani statusu bezrobotnego, ani nawet czegoś dorywczego - opowiada kobieta. - Na dodatek u lekarza "świeciłam się na czerwono". - Poszłam po krople do oczu, które normalnie kosztowały 3 złote i 60 groszy. Jako osobie nieubezpieczonej kazano mi zapłacić 70 zł .

Przez dwa tygodnie nikt się do niej nie odezwał. Pani Maria przyszła wreszcie do gazety, by opowiedzieć o tym, w jakiej sytuacji się znalazła. Jej słowa potwierdziły jeszcze dwie inne panie biorące udział w projekcie. Jedna z nich stawiła się do pracy w jednej z wsi pod Koźlem.

Właściciel w ogóle nie dopuścił jej do pracy. Koleżankę zresztą też. Część osób, z którymi rozmawialiśmy, twierdzi co prawda, że ta ostatnia przyszła pod wpływem alkoholu, ale dowodów na to nie ma. Ona sama tłumaczy, że była tego dnia chora i przyjechała się jedynie się usprawiedliwić. Wszystkie trzy panie nie miały jednak czego więcej szukać u pracodawców.

Mówią, że o niczym nie wiedzieli

Wszystko się zmieniło, gdy skontaktowaliśmy się ze wspomnianą firmą, by zapytać o to, jak prowadzone są szkolenia i jak traktuje się ich uczestników, których do udziału w całym przedsięwzięciu skusiły płatne staże i mniej lub bardziej mglista wizja znalezienia stałego zatrudnienia.

Jeszcze tego samego dnia wszystkie panie biorące udział w szkoleniu zostały wezwane do salki, gdzie prowadzone były szkolenia. Kilka godzin później poinformowano nas, że w ciągu jednego, dwóch dni znajdą się nowe staże dla pań, które nie zostały przyjęte przez pracodawców.

Prezes firmy (jego nazwiska także nie chcemy podawać) zapewnia, że firma wysłała na staż wszystkie panie, które ukończyły szkolenie sprzedawców z obsługą kasy fiskalnej. U pracodawców miały się stawić miesiąc po ich zakończeniu, konkretnie 1 października. - Trzy uczestniczki nie zgłosiły nam, że z różnych przyczyn przerwały staż. Dlatego, nie posiadając wiedzy o tym fakcie, nie interweniowaliśmy. Gdybyśmy mieli takie informacje, natychmiast byśmy reagowali - zapewnia.

Dlaczego jednak firma sama nie skontrolowała, czy kobiety pracują w wyznaczonych dla nich miejscach? Takie przypadki powinny być przecież wyjaśniane w pierwszej kolejności. Prezes wyjaśnia, że jego pracownicy mieli zamiar to zrobić... pod koniec miesiąca: - Monitoring odbywa się wyrywkowo w trakcie miesiąca, w sytuacjach określonych jako trudne oraz obligatoryjnie dla każdego stażysty po zakończeniu miesiąca. Robi się to w oparciu o listy obecności na stażu. Takie obowiązują bowiem procedury.

Mają zdjęcia, więc mówią, że wszystko jest OK

Szef firmy zapewnia też, że wszystkie szkolenia odbyły się zgodnie z harmonogramem. Ma na to dowody w postaci listy obecności, protokoły odbioru obiadów oraz zdjęcia z zajęć. Zdjęcia można co prawda zrobić w każdym momencie i nie świadczą one o tym, że kursy nie polegają na czytaniu książek i spacerowaniu po mieście. Co ciekawe jednak, podczas oficjalnych kontroli to właśnie one są jednymi z najważniejszych dowodów na to, że nikt nie marnuje unijnych pieniędzy.

- Owszem, zdarza się, że ktoś się trochę spóźni albo prosi o szybsze wyjście z różnych powodów. Staramy się wówczas nie robić im problemów, rozumiemy, że może to wynikać ze obiektywnych przyczyn - przekonuje prezes firmy. - Natomiast wówczas prosimy o podanie poważnego powodu oraz nadrobienie zaległości z trenerem.

Przedstawiciele firmy zapewniają, że problemy z podkreślaniem na czerwono nazwisk uczestników projektu i wynikające z tego możliwe problemy z dostępu do usług medycznych leżą po stronie Narodowego Funduszu Zdrowia. NFZ przyznaje, że tzw. system eWUŚ wciąż ma luki.

Tuż przed publikacją tekstu przedstawicielka firmy zadzwoniła do nas, aby przekazać, że panie, które rozmawiały z dziennikarzem, chcą wycofać swoje słowa. Z panią Marią przyjechała do naszej redakcji. Na korytarzu podyktowała jej treść oświadczenia, które kobieta podpisała. Znalazła się w nim prośba o "nieumieszczanie artykułu w gazecie".

Firma zaczęła szukać miejsca, gdzie kobiety mogłyby odbyć obiecany i zapłacony staż. I znów nie wywiązała się z pierwotnie zadeklarowanego terminu. Jedna z pań ponownie prosiła gazetę o pomoc, by po raz drugi odwołać wszystko, co była powiedziała, kiedy... kolejny raz obiecano jej pracę.

Wreszcie, po kilku dniach, znaleziono jeden ze sklepów, który przyjmie je na płatny staż. Dopiero wtedy zaczęto organizować kobietom książeczki zdrowia w sanepidzie.

- Niestety, dla osób długotrwale bezrobotnych, a z takimi tu mamy do czynienia, już sama wizja pracy, sama obietnica jej znalezienia jest czymś szalenie ważnym - opowiada dr Marta Rostropowicz-Miśko, polityk społeczny, która zajmuje się m.in. biedą i wykluczeniem społecznym.- Takim osobom nierzadko nie zapala się tzw. czerwona lampka, sygnalizująca, że coś może być nie tak, że obietnice mogą być bez pokrycia. W związku z czym mogą być nawet podatne na manipulację.

Firma przez kilka dni starała się wpłynąć na redakcję, aby ta nie publikowała artykułu. Prezes osobiście dzwonił do redakcji w trosce, by nie łamać biednym kobietom życia i możliwości znalezienia pracy. Wiedział nawet, że "już są w drodze do redakcji".

O kłopotach kobiet biorących udział w stażach finansowanych z unijnych pieniędzy rozmawialiśmy z szefostwem Wojewódzkiego Urzędu Pracy. Dyrektor Jacek Suski poznał już kilka faktur w tej sprawie, zapowiedział też przeprowadzenie kontroli. - Mamy jeszcze jedną skargę na tę firmę, dotyczy innego projektu. Dwu-, trzy-osobowy zespół kontrolny się tym zajmie - obiecuje Jacek Suski.

Czy nie powinno się jednak kontrolować takich przedsięwzięć na bieżąco. Szczególnie że pieniądze na organizację szkoleń i staży wypłacane są zaliczkowo, tzn. firma dostaje je, zanim znajdzie staż dla osób, które mają być "aktywizowane".

- Przeprowadzane są tak zwane kontrole monitorujące w trakcie takich projektów. Sprawdzane są także wszystkie dokumenty już po ich zakończeniu. Owszem, może się okazać, że jakichś nieprawidłowości nie wykryjemy - tłumaczy dyrektor Suski.
W WUP-ie nie powiedziano nam, ile firma organizująca szkolenia i staże za prawie półtora miliona złotych na tym zarabia.

Imię bohaterki zostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska