Kaya Mirecka-Ploss: Otaczam się młodymi ludźmi. Starzy mówią tylko o chorobach i śmierci

Redakcja
Pani Maya przyjechała do Opola na zaproszenie Miejskiej Biblioteki Publicznej.
Pani Maya przyjechała do Opola na zaproszenie Miejskiej Biblioteki Publicznej. Paweł Stauffer
90 lat to dla niej żadna bariera. Kilka razy w roku w Waszyngtonie wsiada do samolotu i za kilkanaście godzin melduje się w Polsce. Kaya Mirecka-Ploss, ikona Polonii amerykańskiej, niczego się nie boi.

We wrześniu skończyła pani 90 lat. Spytam brutalnie: nie żal pani uciekającego czasu?
Nie. Absolutnie. Najwyżej umrę, jak wszyscy, więc po co walczyć z czymś, co nieuniknione. Rzecz w tym, żeby wykorzystać to, co mi jeszcze zostało. W zeszłym roku w ciągu ośmiu miesięcy napisałam książkę, liczącą 350 stron. Wierzyłam, że mi się uda - i oto ona. Każdemu mówię: próbuj, w twoim przypadku też jest to możliwe. A kiedy zamkną ci drzwi, zapukaj do następnych.

Pani postępowała według tej zasady?
Zawsze.

Nie załamała się pani po przeżyciach obozowych?
Nie. Kiedy komendant mnie gwałcił, a za każdym razem trwało to kilka godzin, zaciskałam zęby i starałam się myśleć o czym innym. A potem na pryczach z innymi dziewczętami rozmawiałyśmy o tym, co zrobimy, kiedy koszmar się skończy i przyrzekłyśmy, że zabijemy naszego oprawcę. Żeby nie oszaleć, wymyślałyśmy sobie duże i piękne domy, ważnych ojców, eleganckie mamy. To był nasz świat urojony. Normalny ze swoją brutalną rzeczywistością nie istniał.

Po lekturze jeszcze ciepłej autobiografii "Jan Karski - człowiek, któremu powiedziałam prawdę" już wiem, że po wyjściu z obozu spełniłyście przyrzeczenie.
Do dziś jak przez mgłę widzę dyndające w powietrzu nogi komendanta. Odnalazłyśmy go, obezwładniłyśmy drzwiami, a potem powiesiłyśmy na sznurze z dziecięcej huśtawki z jego domu. W drodze powrotnej nie wypowiedziałyśmy do siebie ani słowa.

Nie przeraziła pani ta zbrodnia? Nie odezwały się wyrzuty sumienia?
Początkowo nie - Althoff zadał nam za dużo cierpienia, żeby cierpieć z jego powodu - ale po kilkudziesięciu latach Karski mi uświadomił, że żaden człowiek nie ma prawa odbierać życia innemu człowiekowi. Zrozumiałam wtedy, że wszystkie nieszczęścia, które mnie spotkały, przede wszystkim śmierć Jureczka, mojego jedynego dziecka, były karą za ten czyn. Tego wieczoru zmówiłam pacierz za Althoffa i za siebie.

Świadomość wyrządzonego zła nie okazała się jednak paraliżująca...
Zawsze rozumowałam racjonalnie. Kiedy do obozu w Passing zajechały ciężarówki z żołnierzami II Korpusu Polskiego i padło pytanie, kto do Polski, a kto do armii generała Andersa, nie wahałam się ani chwili. W Polsce panował głód, we Włoszech miałam okazję zaznać czegoś nowego. Chcieli mnie skierować do kuchni, ale nie umiałam gotować. "To co potrafisz?" - padło pytanie. "Śpiewać". Po próbie, która najwyraźniej przypadła dowódcy do gustu, znalazłam się w Teatrze Żołnierza Polskiego przy II Korpusie w Recanati. Uczęszczałam na lekcje dramatu, na ćwiczenia z dykcji i grałam małe role w przedstawieniach dla polskich żołnierzy.

Dziołcha spod śląskiego Nakła, mówiąca tylko gwarą, poradziła sobie bez kłopotu?
Mam dobry słuch, gram na wielu instrumentach, bez nut. We Włoszech nauczyłam się włoskiego i angielskiego, tak że kiedy półtora roku później znaleźliśmy się w Anglii, jako jedyna znałam język. W Polsce ukończyłam tylko 7 lat szkoły podstawowej, za granicą zdałam maturę. Nosiłam mundur, więc dostałam stypendium. Bez niego nie byłoby to możliwe.

Kolejne stypendium umożliwiło pani ukończenie szkoły dla projektantów mody, w konsekwencji pracę u Christiana Diora w Paryżu i po powrocie do Londynu dla Marks&Spencera. Skąd wzięło się u pani zainteresowanie "wysoką" modą?
Żona polskiego konsula generalnego po przedstawieniu, w którym występowałam, zwróciła uwagę na moje suknie. A kiedy dowiedziała się, że sama je uszyłam, uznała, że powinnam kształcić się w tym kierunku. Zdałam egzamin do Saint Martin College of Art. Studia trwały pięć lat.

Do Polski przyjechała pani już jako żona dość znanego aktora, Wiesława Mireckiego.
We Włoszech w "Weselu na Górnym Śląsku" Ligonia śpiewałam "Zachodzi słoneczko na rogu kościoła", a on w tym przedstawieniu grał dużą rolę. Po którymś spektaklu zaproponował spotkanie i tak się zaczęło. Był o 13 lat starszy, ale okazał się bardzo dobrym, szlachetnym człowiekiem, tyle że nie chciał się żenić. Szczerze powiedział, że między nami jest zbyt duża różnica, związana z pochodzeniem i wykształceniem. "To idź do diabła!" - wykrzyczałam. "Nie będę niczyją kochanką!". I wie pani, co się stało potem? Oświadczył mi się i po trzech miesiącach pobraliśmy się. Wiesław nauczył mnie, jak być damą, jak poruszać się, jak nakrywać do stołu. Sam był niezaradny, więc pracowałam za nas dwoje. Nie umiał prowadzić samochodu - prowadziłam ja. Nawiasem mówiąc, mój drugi mąż też nie miał prawa jazdy, Karski także. Takich wybierałam mężczyzn. A może to ich do mnie ciągnęło, bo zawsze byłam silna.

Historia pani drugiego małżeństwa to temat na oddzielną książkę. On, Sidney Ploss - bogaty amerykański Żyd, do tego przystojny i o cztery lata młodszy. Pani - śliczna aktoreczka...
Zapewnił mi w Ameryce dach nad głową i dostatnią starość. Co do reszty... Wolałabym się nie wypowiadać.

Skąd do dzisiaj odnajduje pani w sobie siłę, żeby przeciwstawić się różnym przeciwnościom losu? Niejeden młody człowiek mógłby jej pani pozazdrościć...
Niewykluczone, że odezwały się geny po ojcu. Jego stryj znał dziewięć języków, a wszystkie ciotki były zakonnicami. W XIX wieku ukończyły seminarium nauczycielskie i każda za wiano wybudowała klasztor. Bonifacja była przełożoną wrocławskich urszulanek, Beatrice, boromeuszka, zajmowała się niepełnosprawnymi, Adalberta uczyła w klasztorze na wyspie Wolin, a wykształcona muzycznie Augustyna - w Raciborzu. Miała 92 lata, kiedy w styczniu 45 r. z 11 innymi zakonnicami została zastrzelona przez sowieckich żołnierzy. Jednym z siedmiorga rodzeństwa był mój dziadek, organista i nauczyciel muzyki. Ożenił się z Żydówką, Jettle Guttman.

Zastanawiam się, czy pani w ogóle wie, co to strach.
Przestraszyłam się, kiedy okazało się, że mam białaczkę, ale trwało to krótko. Rozpacz tylko pogorszyłaby sprawę. Kolejne diagnozy - rak piersi i żołądka - przyjęłam już zwyczajnie i może dzięki temu wyszłam z każdej z tych chorób. A żeby było zabawnie, mężów miałam z tych, co to palec skaleczyli i umierali.

Ostatni partner, Jan Karski, był jednak inny?
Nic podobnego. To była najbardziej tragiczna postać, jaką znałam. Dręczona poczuciem winy.

On, kurier i emisariusz Polskiego Państwa Podziemnego, który wykazał maksimum odwagi, wchodząc dwukrotnie do warszawskiego getta? Który przekazał londyńskiemu rządowi RP raport o holokauście i apelował do najwyższych władz alianckich o ratunek dla Żydów? Przecież dotarł nawet do Roosevelta, żeby go przekonać, że wszystko, o czym informował, polegało na prawdzie. Co więcej mógł zrobić?
Wyrzucał sobie, że wszystkie jego działania okazały się nieskuteczne. I chodziło nie tylko o sprawę żydowską. W Waszyngtonie niedługo przed śmiercią wyznał mi, że jego brat, który po wojnie przyjechał do Stanów i nie potrafił się w nich odnaleźć, popełnił samobójstwo. Janek pomagał mu, jak mógł, kupił nawet gospodarstwo. Niestety, nic to nie dało. Marian Kozieniewski, przed wojną prawdziwa szycha, komendant Policji Państwowej Warszawy, a potem pierwszy komendant Głównego Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego, nie tylko nie znał się na rolnictwie, ale nawet nie zdołał nauczyć się angielskiego. Karski obarczał się za tę śmierć i prosił, żebym odwiedzając jego grób, modliła się także przy grobie brata. Do końca życia nie mógł także pogodzić się z samobójstwem żony. Pięć razy próbowała się otruć - mówił znajomym, że "przedawkowała lekarstwa na reumatyzm" - ale nie uszło naszej uwadze, że odwoził ją na płukanie żołądka. Za szóstym razem Nina, już kompletnie załamana, rzuciła się z balkonu. Nie potrafiła sobie wybaczyć, że wyparła się żydowskiej rodziny, kiedy pod wpływem Janka przeszła na katolicyzm.

Po śmierci Poli Nireńskiej Karski polegał przede wszystkim na pani. Żona dała poniekąd przyzwolenie na wasz związek, prosząc, żeby po jej śmierci pani się nim zaopiekowała, bo "on jest taki mądry, a czasami taki głupi". Były rozmowy do bólu szczere, z jednej i drugiej strony, stąd zresztą tytuł książki "Jan Karski - człowiek, któremu powiedziałam prawdę". Codziennie spotykaliście się na obiadach, pomieszkiwał w pani domu. W końcu się oświadczył.
Ale ja powiedziałam: "Jesteś dla mnie za biedny", zgodnie z prawdą - wychodząc za niego, straciłabym wysokie alimenty po Sidneyu Plossie.

To Karski uczulił panią na los polskich dzieci.
- "Dzieci, Kayu, to nasza przyszłość" - mawiał. "One zbudują świat lepszy, niż udało się to naszemu pokoleniu". Pod wpływem jego wizji zapraszam dzieci z Polski, a dzięki stypendium, jakie utworzył niedługo przed śmiercią, kilka dziewcząt i chłopak mogli studiować w Ameryce. Dziewczyna z Łodzi, miasta urodzenia Karskiego, zdecydowała się nie wracać do kraju.

Nie wszystkim polonusom pani wakacyjny pomysł przypadł do gustu...
Profesor Brzeziński był nim zachwycony, ale oni uważali, że należy skoncentrować się na zbiórce ubrań. Nie poddałam się i podczas swojej prezesury zapraszałam m.in. dzieciaki ze Śląska, z Jedwabnego, sieroty po górnikach. Nie muszę chyba dodawać, że były zachwycone, choć początkowo blokowała je ogromna nieśmiałość.

Kaya Mirecka-Ploss to jedno z czołowych nazwisk w środowisku polonijnym. Mówi się nawet - ikona amerykańskiej Polonii.
Przez tę Polonię zostałam Kobietą Roku i Człowiekiem Roku, prezeską największego i najstarszego związku polsko-amerykańskiego, Amerykańskiej Rady Kultury Polskiej w Waszyngtonie, a potem na cały kraj. Powiedziałam sobie: wygram - i wygrałam. W ciągu sześciu lat zebrałam 700 tysięcy dolarów i kupiłam piękny dom, zadbałam o remont, wyposażyłam dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli, w 90 procentach rekrutujących się ze starej Polonii. Znalazło tam siedzibę Centrum Kultury Polskiej, istniejące od 1911 roku...

... które podejmowało wielu znanych Polaków.
Nie udało się z Wisławą Szymborską, ale naszymi gośćmi byli m.in. Czesław Miłosz - to była prawdziwe wydarzenie roku - profesor Gieysztor, kardynał Agostino Cacciavillan, profesor Zbigniew Brzeziński, Jan Nowak Jeziorański, przewodniczący Kongresu Polonii Amerykańskiej Edward Moskal, Aleksander i Jolanta Kwaśniewscy. Odnoszę wrażenie, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty.

Zapomniała pani o Lechu Wałęsie.
To nie była udana wizyta. Najpierw pojechałam do Gdańska, żeby go zaprosić. W jego domu dość długo czekałam na spotkanie. "Prezydent jest zajęty" - powiedziała jakaś pani. Miałam okazję zobaczyć, jak bardzo: bębnił palcami po klawiaturze komputera i nie podnosząc wzroku, spytał: "Pani w jakiej sprawie?". W Waszyngtonie ulokowaliśmy go w najelegantszym apartamencie w Hiltonie. Zachowywał się, jakby wszystko mu się należało. Nie był nawet łaskaw powiedzieć "dziękuję".

Przy każdej okazji podkreśla pani patriotyczną postawę starej Polonii, o której pokutuje opinia, że jest zamknięta i zaściankowa.
Jest genialna. To ona utrzymywała polskość i katolickość, w przeciwieństwie do powojennej, która jest, jak to mówią na Śląsku - do bani. Starzy polonusi, wywodzący się ze wsi, ze środowisk robotniczych, widzieli w Ameryce szansę, powojenni wciąż wysuwają roszczenia. Nikt nie głosował na Obamę, a teraz mają pretensje, że nie załatwił wiz dla Polaków. Nie lubili mnie, nie odpowiadało im, że byłam przy Janie Karskim.

Dlaczego?
Bo zawsze stawał po stronie Żydów. Zawsze myślał o nich jako o ofiarach holokaustu. Dla mnie to byli tacy sami ludzie jak inni - dobrzy i źli. Moja babcia Żydówka, czasami bardzo łagodna i serdeczna, miała takie dni, że lepiej było obchodzić ją z daleka. Janek nie był w stanie mnie zrozumieć i nieraz z powodu różnicy zdań sprzeczaliśmy się, aż leciały iskry. Żadne nie było w stanie przyznać racji drugiemu. Oboje mieliśmy mocne charaktery. Po jednej z takich rozmów zadzwonił do mnie, żeby załagodzić sytuację. A ja... Miałam już dość takich scen i palnęłam, żeby mnie w dupę pocałował. A potem się przestraszyłam, że posunęłam się za daleko. Tymczasem usłyszałam: "Nie mogę, bo jestem za daleko".

Znajomi często go odwiedzali?
Dwa, może trzy razy do roku pojawiali się Henryk Grynberg i Freedman, prezes organizacji żydowskiej w Waszyngtonie. Sytuacja się zmieniła, gdy do Waszyngtonu przyjechał Maciej Wierzyński, dziennikarz z Chicago. Był czas, że odwiedzał Janka co drugi dzień, bo planował przeprowadzić z nim wywiad rzekę. No, a potem z podobnym pomysłem zgłosił się Waldemar Piasecki z Nowego Jorku, były dziennikarz "Nowego Dziennika". Ponieważ Karski pisał tylko ręcznie - na maszynie nigdy się nie nauczył - uzgodnili, że Piasecki wszystkie jego teksty będzie wprowadzał do komputera. Wiem, że ta praca bardzo mu się opłaciła.

Pamięta pani wasze ostatnie rozmowy?
Któregoś wieczoru Janek stwierdził, że przeżywa swój czwarty okres w życiu. Pierwszy to był czas młodości, drugi - czas wojny, a trzeci - małżeństwa z Polą. "Czwarty, który teraz nadszedł, to nasz czas. Twój i mój. Ostatni etap mojego życia". Objęłam go, powtórzyłam: "Twój i mój czas".

Co dała pani Ameryka?
Bogatego męża, dzięki czemu mam zabezpieczoną starość, dach nad głową i mogę pomagać innym. Parę lat temu założyłam fundację Dzieci Śląska. Ostatnio odwiedziła mnie mała Kaya, której przeprowadzono siódmą operację twarzy. Moja fundacja zapłaciła za podróż i hotel dla niej i dla jej matki.

Mimo sędziwego wieku i nadwerężonego zdrowia często przylatuje pani do Polski.
Nie do Polski. Moją ojczyzną jest Śląsk. Był i zostanie. Oczywiście polski Śląsk. Przyjeżdżam do Nakła, odwiedzam grób mamy i szkołę swojego imienia, dużą i piękną.

Odnosi się wrażenie, że lubi pani ludzi.
Nie dostrzegam złych, chyba że bardzo mi dokuczą. Do każdego człowieka, bez względu na pochodzenie i charakter, podchodzę normalnie.

Czemu, pozwolę sobie na koniec zapytać, zawdzięcza pani tak korzystny wygląd? Poza eleganckim ubraniem i kosztowną biżuterią...
Miałam dwa face-liftingi, czyli podnoszenie twarzy, a poza tym otaczam się ludźmi młodymi. Starzy mówią tylko o śmierci i chorobach. Kocham koty i przygarniam bezdomne; kiedyś miałam ich sześć, do tego dwa psy. Codziennie ćwiczę, każde ćwiczenie powtarzam 20 razy (tu prezentacja gimnastyki rąk i nóg). Przed dwoma laty upadłam, dwa i pół miesiąca temu złamałam stopę, dopiero przed dwoma tygodniami zdjęto mi gips, ale jakoś sobie radzę.

Kilkunastogodzinny przelot do Polski to prawdziwe wyzwanie...
Za pięć tysięcy dolarów kupuję bilet do business class, żeby można było się położyć, do pomocy zawsze mam towarzystwo. Naprawdę żaden problem, proszę pani.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska