Latająca maszyna doktora Walkiewicza

fot. archiwum prywatne/kolaż:mpietrzyca
Najlepiej na podniebne wycieczki wybrać się rano albo wieczorem. Wtedy można sobie przyjemnie i długo. pofruwać
Najlepiej na podniebne wycieczki wybrać się rano albo wieczorem. Wtedy można sobie przyjemnie i długo. pofruwać fot. archiwum prywatne/kolaż:mpietrzyca
Pierwsze wózki doktora latały na silnikach trabanta. A ten ostatni to już prawdziwy powietrzny mercedes. Ma profesjonalny silnik i plastikową kabinę.

Wózek sam poskładałem, jak każdy z trzech poprzednich - nie kryje dumy Mieczysław Walkiewicz, były poseł, a dziś ordynator w Wojewódzkim Ośrodku Rehabilitacji i Prewencji Kardiologicznej w Głuchołazach. I tak lata od 25 lat. Najpierw były lotnie, potem motolotnie. Osiemnaście lat temu zrobił kurs paralotniarski, bo zrozumiał, że ten sport stał się jego pasją. - Od samego początku zastanawiałem się, jak ożenić paralotnię z silnikiem - wspomina.

Pierwszy z wózków powstał w 1999, latał na silniku z trabanta. - Dziś wstydziłbym się go pokazać - śmieje się konstruktor. - Ale służył mi kilka lat. Odfruwał swoje, zanim trafił na złom... Kolejna motolotnia była już lżejsza i nowocześniejsza. - Pokazałem ją na wystawie sportów ekstremalnych w Hali Ludowej we Wrocławiu - wspomina Mieczysław Walkiewicz. - W "Przeglądzie Lotniczym" napisali o mnie artykuł.

Wózek był tak udany, że poszedł do ludzi za kilka tysięcy złotych. Na nowy i tak nie wystarczyło. Taka jest cena postępu - wszystko, co nowoczesne, kosztuje więcej. A doktor Walkiewicz ciągle marzył o podniebnej limuzynie, porządnej - z dachem i szybą. - No i któregoś wieczoru po dyżurze, we wrześniu ubiegłego roku, narysowałem sobie taki model - opowiada. - Potem trzeba go było już tylko wykonać.

Bułka z masłem!
Robota przy motolotni zaczyna się od kopyta. - To jest coś, na czym później robi się formę, a dopiero w niej odlewa właściwy kształt poszczególnych części karoserii - wyjaśnia konstruktor amator. Żadnych specjalnych narzędzi kupować nie trzeba było. Wystarczyły zwykłe szlifierki i wiertarki. Masy, z których wykonane zostały odlewy, można kształtować na zimno. Kopyto najpierw wyrzeźbione zostało w styropianie. Zajęło to ponad miesiąc. Musiało być idealne, bo od niego zależało późniejsze powodzenie całej konstrukcji.

- Kiedy już było odpowiednie, utwardziłem kopyto klejem na specjalnej siatce - wyjaśnia. - Na nim, z włókna szklanego kupionego w sklepie chemicznym odwzorowałem formę. Dopiero w niej, z żywicy epoksydowej, również dostępnej w takim sklepie, wylałem kształt kolejnych części karoserii. Ameryki nie odkryłem - dokładnie tak wykonuje się karoserie samochodów. A że zrobiłem to sam, zimą, w przydomowym garażu... Silnika włoskiej firmy Simmonini pan Mieczysław nachwalić się nie może. Lekki i mocny. Ma 25 koni mechanicznych, a pali ledwie 3,5 litra zwykłej benzyny 95 na godzinę lotu. Pierwszy silnik, ten z trabanta, zużywał aż 5-6 litrów.

Nie taki tani ten sport
W garażu nie udało się też zrobić zaprojektowanej przez Mieczysława Walkiewicza metalowej klatki, na której umocowana jest karoseria. Stelaż robiła nyska Fabryka Pomocy Naukowych. - Chciałem, żeby to było zrobione profesjonalnie i bezpiecznie - wyjaśnia doktor. - Jestem lekarzem i wiem, że złamania po upadku goją się długo i są bolesne... Gdy stelaż był gotowy, wystarczyło go już tylko połączyć z karoserią, doczepić silnik w specjalnym koszu z cienkiej siatki, zamontować stery i skrzydło paralotni. Przez stery kabina z boków jest otwarta. Przeciągów się więc nie uniknie, ale i tak komfort lotu jest o niebo lepszy niż w zupełnie nieosłoniętych konstrukcjach.

- Na koniec przyczepiłem jeszcze trzy kółka, takie zwykłe z Castoramy, na jakich jeżdżą taczki, i letadło było gotowe.
Doktor własnej pracy nie liczy, ale i bez tego nie jest to tani sport. Silnik kosztował 1600 euro, skrzydło następne 1200 euro. Wózek (stelaż i karoseria) kosztował w sumie około 7 tysięcy złotych, a dokupione do silnika drewniane śmigło - około 600 zł. - Gdybym chciał go zrobić jeszcze raz, to w związku z tym, że mam już kopyto i formę, sam wózek kosztowałby już tylko około 2 tysięcy - przelicza Mieczysław Walkiewicz.

Do Hiszpanii można lecieć
- Próbny start już był - opowiada doktor Walkiewicz. - Wypróbowałem moją maszynę 8 kwietnia, dwa dni przed katastrofą w Smoleńsku. Kiedy się zdarzyła, jakoś latanie nie było mi w głowie. A potem zepsuła się pogoda i do dziś krzyżuje mi plany. Aż mnie nosi, żeby pofruwać - śmieje się motoparalotniarz. Latający wózek pana Mieczysława ma już swoje imię: Antares.
To przewodnia gwiazda Skorpiona - znaku zodiaku paralotniarza-konstruktora z Głuchołaz i jedna z największych gwiazd z kosmosie. Maszyna do gwiazd wprawdzie nie doleci, ale wzbić się może nawet na 3-4 kilometry.
- Najwyższy pułap, jaki ja osiągnąłem na wszystkich moich wózkach, to było 1027 metrów, tyle mi pokazał wariometr - opowiada doktor. - Ale najbardziej lubię fruwać na 200-300 metrach. To najlepsza wysokość ze względu na widoki. No i na wypadek, gdyby wyłączył się silnik. Na tyle bezpieczna, że można jeszcze znaleźć dobre miejsce do lądowania.

Bo doktorowi-pilotowi takie awarie już się zdarzały. - Ale to naprawdę nic groźnego! - zarzeka się z ręką na piersi. - Po prostu poluzowuje się kabelek czy jakiś styk i wystarczy go potem docisnąć. A lądowanie jest bardzo płynne i miękkie. Zapewnia je skrzydło paralotni. Nawet na tak niewielkich wysokościach motoparalotnie wpadają w turbulencje. - Największe niebezpieczeństwo jest wtedy, gdy trafi się na tak zwany komin termiczny - wyjaśnia motoparalotniarz. - Tworzą się one latem, w ciepłe dni, około południa.

Gdy wpadnie się w coś takiego, to prądy ciągną jak winda, w dół lub w górę, z prędkością nawet 5 metrów na sekundę. Młody adept latania nad tym nie zapanuje. Dlatego ci mniej doświadczeni mają zakaz latania w taką pogodę.
Najlepiej na podniebne wycieczki wybrać się rano albo wieczorem. Wtedy można sobie przyjemnie i długo pofruwać. Zasięg wykonywanych przez pana Mieczysława wózków to ok. 120 km. - Teoretycznie mógłbym nim sobie etapami nawet do Hiszpanii wyruszyć - śmieje się konstruktor.

- Dwaj znajomi w ubiegłym roku przelecieli na podobnych maszynach nad Bałtykiem, a kilka miesięcy temu polscy paralotniarze pokonali dystans od źródeł Wisły, aż do jej ujścia. Mieczysław Walkiewicz lata jednak głównie na Opolszczyźnie i wyłącznie turystycznie. - Choć w zasadzie mógłbym tą maszyną latać do znajomych na kawę, bo żeby się wzbić w powietrze, potrzebuję 20-30 metrów, a żeby wylądować, wystarczy plac mniejszy niż szkolne boisko. - Zdarzało mi się już lądować za płotem mojego domu. Jest tam pole. Ściernisko okazało się idealnym miejscem.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska