Moje Kresy. Stryjska apokalipsa

Archiwum autora
Rynek w Stryju z lat przedwojennych.
Rynek w Stryju z lat przedwojennych. Archiwum autora
II wojna światowa przyniosła do Stryja lata wyjątkowych okrucieństw i to na tle całej wielowiekowej historii tego nierozpieszczanego przez los miasta. Dysponowałem dziesiątkami różnych wspomnień i relacji autorstwa byłych mieszkańców Stryja, którzy tę wojnę przeżyli i często sami tych okrucieństw doświadczyli.

Nie sposób ukazać pełnej panoramy losów stryjan w tym czasie, bo są to tysiące faktów.

Dlatego aby osiągnąć możliwie skondensowaną jasność obrazu, zdecydowałem się pokazać wojenną historię miasta przez pryzmat trzech relacji spisanych przez osoby w różnym wieku i wywodzące się z różnych kręgów społecznych: księdza Wojciecha Golenia (1883-1970) - ostatniego polskiego proboszcza w Stryju; pisarza, politologa i przedsiębiorcy Adama Zielińskiego (1929-2010) oraz pedagoga, długoletniego prezesa Polskiego Związku Filatelistów Zygmunta Linke (ur. 1926) - po wojnie mieszkańca Koszalina.

Koniec starego świata

Dla stryjan wybuch II wojny światowej był wielkim zaskoczeniem. Adam Zieliński w swej książce autobiograficznej "Fotoplastykon" przywołuje rozmowę swego ojca, adwokata, z oficerem garnizonu stryjskiego, kapitanem Szuchtowiczem.

Adam Zieliński, wówczas dziesięciolatek uganiający się na łące nad rzeką za cytrynowożółtymi motylami, zapamiętał strzępy rozmowy, która odbyła się w ostatnich dniach sierpnia 1939 r.

Będzie wojna, czy nie? - pytał ojciec. Kapitan Szuchtowicz obruszył się: Toż to panikarstwo! Zupełny nonsens! Niech pan spojrzy na naszych dzielnych i świetnie wyszkolonych żołnierzy: silni, zwarci i gotowi! Hitler nigdy nie odważy się na natarcie.

Kilka dni później nad Stryjem rozległ się warkot samolotów i łoskot eksplodujących bomb. To Niemcy! Policjanci nawołują: zakładać maski gazowe! Brodaty Żyd, stojący niedaleko nas, lamentuje: patrzcie, tam gdzie bomba spadła, jaki tuman się podnosi i idzie tu do nas! To gaz! Jesteśmy zgubieni! Moja mama szlocha, niezręcznie próbując umocować o wiele za dużą maskę gazową na mojej twarzy. Nic z tego, maski są tylko w rozmiarach dla dorosłych. Panika! Ktoś krzyczy: "O Boże, duszę się! Gaz! Gaz!" Ale ciągle żyjemy. Rzekomy gaz okazuje się tylko chmurą kurzu.

Wojna! Na nasze miasto lecą bomby! I co kapitan Szuchtowicz na to? Widzimy, jak wraz z całą rodziną pakuje się do przybrudzonego wojskowego gazika i ucieka ze Stryja. Nazywa to ewakuacją i na odjezdnym woła: Nie jestem tchórzem, ale rozkaz jest rozkazem. Muszę wycofać się do Rumunii.

Miałem wówczas dziesięć lat - czytamy we wspomnieniach Adama Zielińskiego - głowę pełną fantazji rodem z powieści "Winnetou" Karola Maya i "Trzej muszkieterowie" Aleksandra Dumasa, ale mimo to z miejsca pojąłem, że uroczystych zapewnień, jakkolwiek by brzmiały, nigdy nie należy brać serio, bo to tylko słowa, a słowa są jak szybujące zygzakiem cytrynowe motyle, zamieniają się częstokroć w chimeryczną ułudę.

Najcięższe niemieckie bombardowania zaczęły się w Stryju 10 września 1939 r. Było południe. Stojący w oknie wikarówki proboszcz Wojciech Goleń zapamiętał: "Szum w powietrzu, gwizd, błysk, huk - bomba wpadła we frontową ścianę pierwszego piętra kamienicy na Rynku. Słup kurzu - mieszkańcy kamienicy, Żydzi, zostali żywcem pogrzebani. Jako obronę przeciwlotniczą ustawiono przy moście jak na pośmiewisko jeden karabin maszynowy. Dlatego samoloty latały bezkarnie, swobodnie nisko. Miasto pokryły łuny pożarów i krzyki umierających i rannych ludzi".

Tuż po 17 września 1939 r. w Stryju odbyło się spotkanie dwóch zaprzyjaźnionych armii: sowieckiej i hitlerowskiej.

Pierwsi przybyli Niemcy i przez cztery dni potrafili opróżnić wszystkie magazyny i wywieźć cenny materiał do Reichu. Widziałem - wspominał proboszcz - jak liderzy Ukraińców w uroczystych strojach weszli do komendy niemieckiej z powitaniem, pokłonem i prośbą o utworzenie samostijnej Ukrainy. Naiwniacy!

Wkraczającą natomiast armię sowiecką powitało przy bramie kilkudziesięciu Żydów z czerwonym sztandarem. Czerwonoarmiejcy głosili propagandowe hasła "W Rosiji wsiowo mnogo - tolko Boha ne ma" (W Rosji wszystkiego dużo, tylko Boga nie ma).

Młodzi Żydzi biegali po domach i roznosili podobizny Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina z rozkazem nalepiania ich w oknach. Po miesiącu okupacji sowieckiej odbyło się głosowanie za przyłączeniem Ziemi Lwowskiej do ZSRR: 99,8 % głosów padło za przyłączeniem, tym samym za poszerzeniem Kraju Rad.

Sędzia Sądu Okręgowego dr Zdzisław Dawidowicz, nie mogąc z tym się pogodzić, bo zmuszano go jeszcze, żeby donosił na swych kolegów, powiesił się. Po tygodniu przypadkowo znaleziono jego ciało na strychu w jego willi przy ulicy Sienkiewicza.

Kilka dni po zajęciu Stryja przez bolszewików proboszcza Golenia oskarżono, że podarł publicznie portret Stalina i wrzucił do śmietnika. Przesłuchiwany dzień i noc cudem się wytłumaczył, że to nieprawda. Gdyby tego nie udowodnił, zastrzelono by go w piwnicy budynku. Zaczęła się atmosfera strachu i wszechobecnych donosów.

Pierwszymi ofiarami byli prezydent miasta B. Kaim, naczelnik warsztatów kolejowych inż. Feliks Wartalski i dyrektor gimnazjum Pawlik. Odtąd niemal codziennie widziano, jak środkiem ulicy prowadzono grupę ludzi ze spuszczonymi głowami i rękami związanymi z tyłu pod obstawą enkawudzistów.

Przypominało to orszak pogrzebowy, z tym, że jego uczestnicy szli nie w kierunku cmentarza, a w stronę więzienia albo na dworzec, do wagonów towarowych. Po kilku miesiącach polską elitę, jeśli nie zakatowano w więzieniu, to wywieziono w głąb Rosji.

Niemieckie porządki

Gdy Niemcy 22 czerwca 1941 r., uderzyli na swych niedawnych sojuszników, znów pojawiły się bombowce niemieckie nad Stryjem.

Wśród Sowietów powstał ogromny popłoch. Wysadzono mosty i podpalono oblaną benzyną siedzibę NKWD. 1 lipca 1941 r. do Stryja weszły patrole niemieckie i sojusznicze wojska słowackie.

Wtedy na podwórzu sądu z kanału wydobyto przeszło sto trupów w rozkładzie. Jeszcze większa makabra spotkała tych, którzy weszli na dziedziniec więzienia. Setki trupów rozrzuconych w nieładzie, fetor rozkładających się ciał.

Obok siebie leżeli Polacy i Ukraińcy - tu pojednani. Widok ten przywrócił na chwilę zgodę w Stryju. Zorganizowano ogromny pogrzeb z dziesiątkami trumien. Przygotowano wspólny grób w kształcie koła, przy którym odprawili nabożeństwa ksiądz i pop.

Proboszcz Wojciech Goleń wspomina: Wyjechali ci, co mordowali skrycie przy uruchomionych motorach, aby nie było słychać strzałów. A przybyli ci, co mordowali jawnie, publicznie i urządzali polowania na ludzi.

Na ulicy Kolejowej, tej stryjskiej La Rambli, Niemcy powiesili ogromną mapę sytuacyjną, gdzie codziennie chorągiewkami oznaczano postępy wojsk hitlerowskich na froncie wschodnim, aż do Stalingradu, kiedy chorągiewki zatrzymały się i po kilku tygodniach Niemcy zdemontowali mapę.

Jesienią 1941 r. Stryj i okolice nawiedziła powódź o rozmiarach nieznanych w historii miasta. Rzeka zalała całą okolicę, niszcząc doszczętnie niżej położone domy, ogrody i uprawy. Chcąc ratować most, na który napierała potężna fala z niesionymi kłodami drzew, utonęło 16 żołnierzy słowackich, sojuszników armii hitlerowskiej.

Gdy powódź ustąpiła, zaczęło się masowe mordowanie Żydów. Do Stryja przybył z grupą specjalistów młody gestapowiec, który miał tę akcję przeprowadzić metodycznie i sprawnie. Najpierw polecił założyć opaski z gwiazdą Dawida, następnie zakazał Żydom korzystania z ławek w parku, później wprowadził kontrybucję: odbierał towary, żywność, drogocenności.

W końcu zamknął wszystkich noszących gwiazdę Dawida na rękawach w getcie. Najstarszych polecił natychmiast zlikwidować. Od świtu do zmroku trwało w mieście wyszukiwanie skrytek żydowskich, podziemnych tuneli, ziemianek ukrytych w ogrodach i sadach.

Wielką gorliwość wykazywali tutaj ukraińscy policjanci, którzy urządzali w mieście polowania na Żydów. Trupy zabitych godzinami walały się po ulicach. Przed budynkiem gimnazjum kilka dni leżała zabita Żydówka z małym synkiem. Proboszcz Goleń wspominał: Na przedmieściu zobaczyłem policjanta ukraińskiego, jak strzelił z karabinu do chłopaka, obmacał trupa i poszedł spokojnie dalej.

Prawie codziennie wywożono autami Żydów do niedalekiego Hołobutowa. Tam w lesie rozebranych do naga rozstrzeliwano. Mniejsze grupy zabijano na miejscowym żydowskim kirkucie. Inteligencję żydowską zachowano na koniec.

Zgromadzono ich w dwóch kamienicach. Pośrednikiem był niejaki dr Huttenehr - żydowski adwokat, który będąc w stałym kontakcie z gestapo, swoim taktem i ujmującą postacią wyrobił sobie u Niemców sympatię, i tym samym był pewny ocalenia.

W ostatniej akcji "żydowskiej" 5 czerwca 1943, w korytarzu, dostał kulę w tył głowy od idącego za nim gestapowca, po czym na miejscu zastrzelono jeszcze kilka osób, a resztę wywieziono do Hołobutowa. Lekarze w czasie transportu zdołali zażyć przygotowaną truciznę.

Na Polaków organizowano łapanki z celem wywózki na roboty przymusowe do Niemiec. 20 czerwca 1943 r. do Stryja przyjechał gubernator hitlerowski, mający opinię intelektualisty, dr Hans Frank. Przemawiał na placu, mówiąc o obowiązku wszystkich obrony granic przed nadejściem Sowietów. Ale słuchała go już niewielka grupa stryjan.

Czas banderowców

Gdy Niemcy osłabli, zaczęli grasować banderowcy, mordując w okrutny sposób całe polskie rodziny, bez żadnej reakcji ze strony Niemców, szczególnie w okolicznych wsiach. I tak np. na probostwie w Skomorochach zarąbano siekierą Tadeusza Strońskiego - wikarego ze Skolego, obrońcę Lwowa, którego wywieziono do Lwowa i pochowano na Cmentarzu Orląt.

Z parafii Dzierżów nadeszła wieść, że 9 maja 1944 r. kilka rodzin polskich banderowcy zamknęli w kościele i podpalili.

Była to nowa forma pochodni Nerona. Mnożyły się wieści o okrutnych mordach. W pobliskiej parafii Żulin zamordowano proboszcza Franciszka Będkowskiego, który był również szanowany przez Ukraińców, bo umiał żyć w zgodzie.

Na wieść o tym jego przyjaciel, ks. Świeżawski, pod eskortą oficera narodowości węgierskiej pojechał do Żulina, aby zabrać zwłoki przyjaciela i godnie pochować na cmentarzu w Stryju.

Wezwano wójta Żulina, Ukraińca, który beztrosko, z uśmiechem na twarzy oświadczył, że księdza pogrzebano w zbiorowej mogile, a jest tam tyle zwłok zmasakrowanych, że identyfikacja będzie niemożliwa.

Ekshumacja nie miała więc sensu. Patrząc na butę i słysząc ton ukraińskiego wójta, sympatyka banderowców, węgierski oficer, wzburzony taką postawą bądź co bądź urzędnika państwowego, wyciągnął pistolet i zastrzelił go na miejscu.

Tego typu historie można mnożyć. Był to mroczny czas, kiedy sumienie i rozum zasnęły. W samym Stryju, po klęsce hitlerowców pod Stalingradem, Ukraińcy zaczęli malować na murach znak tryzuba i mordować również Niemców. W rewanżu za jednego Niemca skazywano na śmierć 10 zakładników. Egzekucje odbywały się publicznie. Z zachowanych dokumentów wiemy, że w Stryju odbyło się ich 12.

W relacjach świadków znajdują się dziesiątki opisów takich dramatów. Adam Zieliński tak pisał o pierwszej sowieckiej okupacji Stryja: Sowieci urządzili w więzieniu rzeźnię, tyle że zamiast bydła pozarzynali stryjan.

Pięciuset zabitych to liczba przerażająco abstrakcyjna, ale kiedy usłyszysz, że na betonie więziennych cel rozpoznano ciała Wesołowskiego, Izdebskiego, Górskiego, tragedia od razu stanie się bezgraniczna.

Przecież Wesołowski to ten blondyn z długimi, wiecznie pofalowanymi wąsami, pstrykający palcami na znak podziwu dla przechodzących panienek... A Izdebski? Prowadził kurs jazdy na lodzie i ciągle podszczypywał podopieczne, a nawet te leciwe, już dobrze po czterdziestce... Górski natomiast... Mój Boże, nikt nie grał tak pięknie chopinowskich mazurków jak on. Ile kwiatów, znoszonych do jego domu przy Lwowskiej w podzięce za muzyczne wzruszenia i uronioną łezkę, musiał przyjmować... teraz wszyscy leżą we własnej krwi, każdy z kulą w potylicy, oczy otwarte, jakby w bezgranicznym zdumieniu.

Paręset trupów! I pan wicestarosta Kolbuszewski między nimi. Właśnie on, dzień po dniu służący Stryjowi, opiekun kościołów, cerkwi, synagog, uparty inicjator rozbudowy węzła kolejowego oraz miejskiego szpitala... A że były legionista? No to co? Za to, że ktoś walczył za swoją ojczyznę, trzeba mu od razu strzelać w potylicę?

Historia jest bezlitosna. Ledwo pozwoliła uciec ze Stryja komunistom, a już rozpanoszyli się hitlerowcy. W okamgnieniu więzienie w Stryju wypełniało się znowu, jeszcze gęściej aniżeli w czasach bolszewizmu. Nocami miasto zamierało, bo huk salw karabinów maszynowych przedostawał się przez mury więzienne na zewnątrz. (...)

Miasto uległo nieludzkiej panice: - Żydów zabijają! Żydów palą żywcem! Żydów likwidują! Żydów katują! Prawda, Żydów nigdy nie kochaliśmy. Ale czy jak się nie kocha, to od razu trzeba zabijać?

Szesnaście tysięcy rozstrzelanych pochowano w Hołobutowie, dziesięć kilometrów od Stryja, ale apetyt niemieckich wampirów nie wydawał się wcale zaspokojony. Miasto konało z trwogi, z przerażenia, z doznawanej pogardy dla ludzkiego życia, ze wstrętu do tego, z upodlenia, jakie przyniosły mu młot, sierp i swastyka. Każdego dnia przepadali najbliżsi. Kto miał odwagę, zdrowie i był zdesperowany - znikał w lasach.

Inny świadek tamtych wydarzeń, Zygmunt Linke, w swej kronice w 1942 r. notował: W Stryju nad rzeką Niemcy rozstrzelali ośmiu ludzi. Nie wiem, jakiej narodowości. Rzekomo za rozbój. Dla przestrogi mieli tam leżeć trzy dni.

Po pierwszej nocy żaden z nich nie miał już butów. Ostatnio zmniejszono przydziały chleba na kartki. Polakom i Ukraińcom z 2 kilogramów na 70 dkg tygodniowo. Żydzi dostają tylko 35 dkg.

Po kilku dniach stryjan poraziła wieść, że lubiany karczmarz, Abraham Mechel, zmarł z głodu. Jego zagłodzoną, umierającą żonę Rachelę zawieziono do szpitala przy ulicy Krzywej. W mieszkaniu zostały ich dwie córeczki. Łatwo przewidzieć, jaki los je spotkał.

Idąc Kolejową - czytamy we wspomnieniach Linkego - zobaczyliśmy kolumnę Żydów pędzoną w stronę dworca. To ci złapani w czasie akcji. Oni i my wiemy, że idą na śmierć. Wi-dok straszny. Przeważała biedota, w opłakanym stanie, wychudzeni, idące trupy, na wielu widać ślady pobicia.

To ukraińska policja i Służba Batkiwszczyźnie (Ojczyźnie) ma okazję wyżywać się i przypodobać Niemcom. Wśród prowadzonych widzę naszego polonistę z rosyjskiej dziesięciolatki.

Tego kalekę, co to chodził z czerwoną gwiazdą w klapie marynarki i któremu tak dokuczaliśmy. A on z dobrotliwym uśmiechem przyjmował nasze wygłupy. Teraz idzie na śmierć. Spojrzał. Czy mnie poznał? Chciałoby się do niego podbiec i powiedzieć: przepraszam, panie profesorze, daruj!

Na Kilińskiego następna kolumna Żydów. Któryś nie może iść, zostaje zastrzelony. Trupa odciągają z jezdni do bramy. (…) Tego dnia wywieziono ze Stryja kilka tysięcy Żydów. W pierwszych transportach nie odebrano Żydom pieniędzy. Za flaszkę lemoniady (60 groszy) płacili 500 zł, za kubek wody można było dostać zegarek.

Pewnego dnia przyszedł do nas rosły, z lagą w ręku, Ukrainiec i pouczył, aby nie kusiły nas pootwierane mieszkania po wywiezionych Żydach, gdyż to grozi śmiercią. Przyjęliśmy to do wiadomości. Wyszedł od nas, rozejrzał się i wszedł do sąsiedniego domu, z którego już wyprowadzono Żydów. Po chwili wyszedł z wypchaną bluzą.

W tym momencie nadszedł niemiecki policjant. Krzyknął coś, szarpnął za bluzę, spod której wypadły jakieś koszule i szmatki. Niemiec cofnął się o krok, wyjął parabellum, chłopak padł przed nim na kolana, ręce złożył do modlitwy, zaczął strasznie krzyczeć.

Niemiec strzelił mu prosto w pierś. Ukrainiec padł w błoto. Niemiec przyglądał się mu jeszcze chwilę, po czym oddał jeszcze jeden strzał w głowę. Przyszedł do nas do młyna i coś nam tłumaczył, pewnie ostrzegał. Po jego odejściu stoimy w oknie, patrzymy na ciało leżące tuż koło wjazdu do młyna. Nie możemy ochłonąć. Za chwilę nadchodzi kolejny policjant, podchodzi do ciała, przygląda się, wyjmuje parabellum, oddaje trzeci strzał, widocznie dobił. Tak zamykała się historia polskiego Stryja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska