Nie ma śladów po El Polaco

archiwum prywatne
Archiwalne zdjęcie z 1970 roku. Od lewej Antoni Szymkowicz i jego brat Stanisław. Osoby obok nieznane.
Archiwalne zdjęcie z 1970 roku. Od lewej Antoni Szymkowicz i jego brat Stanisław. Osoby obok nieznane. archiwum prywatne
W boskim Buenos po Antonim Szymkowiczu został tylko wpis w księdze cmentarnej. Starannie wykaligrafowana i odkreślona linijka - nazwisko, data pogrzebu, adres za życia oraz numer kwatery i grobu po śmierci. Na koniec dopisek: "Polaco".

Czterdzieści lat po śmierci dziadka Antoniego jego wnuk, głuchołaski lekarz Marek Szymkowicz, wszedł na teren cmentarza Avellaneda w Buenos Aires. Administracja jest tuż za cmentarnym murem.

Na migi i łamanym hiszpańskim wytłumaczył pracownicy biura, że zna tylko nazwisko i datę śmierci dziadka, ale bardzo by chciał odnaleźć jego grób. Życzliwa kobieta przyniosła z archiwum stare księgi zgonów i wertując po datach, znalazła zapis o Antonim.

Na miejsce zaprowadził go pracownik cmentarza. Przez główną część nekropolii idzie się wyasfaltowanymi alejkami wzdłuż okazałych grobowców, ściśniętych jak kamienice w centrum Beunos Aires.

Przez szybkę w drzwiach widać w nich stłoczone trumny. Mija się wielki brzydki budynek, jak opuszczony fabryczny biurowiec. Gigantyczne kolumbarium na tysiące urn z prochami zmarłych.

Bo Buenos ma teraz 12 milionów mieszkańców. Ludzi trzeba gdzieś chować po śmierci - opowiadał przewodnik. Doszli wreszcie do kwatery 3, takiej biedniejszej, podobnej do naszych cmentarzy. Grabarz bez wahania pokazał grób wyłożony gładkimi flizami. W tym miejscu leżał już obcy człowiek. 18 lat po śmierci Antoniego administracja zlikwidowała jego nagrobek.

Przez cały świat

Antoni Szymkowicz poznał żonę Teofilę w Argentynie, choć oboje pochodzili z sąsiednich wiosek pod Wilnem. Był rok 1933. Tysiące Polaków wyjeżdżały z kraju ogarniętego jeszcze wielkim kryzysem do Argentyny, nowej ziemi obiecanej. W Polsce mówiono im, że w Ameryce dostaną ziemię, pieniądze i pracę.

- Babcia Teofila zmarła w grudniu 1999 roku w Głuchołazach - opowiada Marek Szymkowicz, który przed wyjazdem przestudiował rodzinne dzieje i historię Argentyny. - Lubiła opowiadać o latach spędzonych na emigracji, znała jeszcze nawet kilka wierszyków po hiszpańsku. Kiedy tam dotarli w 1933 roku, opowieści o ziemi i pieniądzach okazały się fikcją.

Grunt na gospodarstwo można było dostać tylko w dalekiej Patagonii. Ale nie było im źle. Mieli pracę. Wynajęli mieszkanie w robotniczej dzielnicy Avellaneda na południu Buenos. Dziadek pracował w fabryce na tej samej ulicy. Babcia była pomocą domową u właściciela fabryki.

W 1936 roku wrócili do Polski, w rodzinne strony pod Wilnem, ale z zamiarem powrotu do Ameryki. Kilka miesięcy później urodził się ich jedyny syn Marian i powrót trzeba było odłożyć, aż dziecko podrośnie. Potem wybuchła wojna wrześniowa. W lutym 1940 roku Stalin zorganizował im nową emigrację. Całą rodzinę wywieziono na Syberię. Antoni Szymkowicz z bliskimi trafił do kopalni złota na Ałtaju.

- Po napaści Niemiec na Związek Radziecki dziadek zgłosił się jako ochotnik do polskiego wojska, tworzonego przez generała Władysława Andersa - opowiada Marek Szymkowicz. - Razem z Andersem udało mu się wyjechać do Palestyny. Trafił do Brygady Strzelców Karpackich i przeszedł cały szlak bojowy karpatczyków przez Libię, Egipt, Sycylię aż po Monte Cassino.

Babcia z synem zostali na Ałtaju. Kontakt, choćby listowny, zerwał się. Kiedy wojna się skończyła i we Włoszech rozformowano II Korpus Wojska Polskiego, Antoni Szymkowicz stanął przed dylematem: wracać do Polski, szukać bliskich czy emigrować dalej, a potem ściągnąć rodzinę do siebie. Znał Argentynę, wiedział, że tam sobie poradzi.

- Dziadek już wiedział, co się dzieje z żołnierzami Andersa, którzy wracają do Polski, prosto do więzień UB - opowiada dr Szymkowicz. - Bał się wracać. Wraz z młodszym o rok bratem Stanisławem, który też walczył u Andersa, wyjechali do Argentyny.

Babcia z synem po kilku latach wróciła z Sybiru do Polski. Jako repatriantka trafiła aż pod Szczecin. Wraz z mężem szukali się cierpliwie przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Gdzieś na początku lat 50. Teofila dostała pierwszy list od męża z Buenos.

- Dziadek pracował w tej samej fabryce co poprzednio. Miał mały domek w sąsiedztwie, gdzie mieszkał wraz z bratem - opowiada dr Szymkowicz. - W latach 50. wyjazd za granicę ze stalinowskiej Polski był po prostu niemożliwy. Po odwilży 1956 roku ich syn, a mój ojciec już studiował, chciał sobie ułożyć życie w Polsce. Odłożyli spotkanie do czasu, aż dziadek przejdzie na emeryturę. Jego korespondencja czasem przychodziła do babci, ale dopiero teraz, z rozmów z Polakami w Argentynie dowiedziałem się, ile listów do rodzin w Polsce zginęło w trakcie "kontroli" bezpieki.

W 1971 roku Teofila Szymkowicz dostała z Buenos list od nieznajomych Polaków, którzy mieszkali w sąsiedztwie jej męża. Pisali, że Antoni nagle zachorował. Trafił do szpitala, lekarze chcieli go operować, podejrzewając pęknięte wrzody żołądka. Nie zgodził się. Umarł siedem dni po postawieniu diagnozy. Nie zdążył nawet sam napisać do żony. Jego brat Stanisław umarł jako kawaler rok później. Ich dom sprzedała polska ambasada.

Gazeta pomoże

- Od dzieciństwa ciągnęło mnie, żeby odnaleźć ślady dziadka, a przy okazji zobaczyć miejsca znane z przygodowych książek - opowiada Marek Szymkowicz z Głuchołaz. Szykując się do wyjazdu, wiele godzin spędził, sprawdzając w internecie miejsca znane z listów czy fotografii dziadka, wklepując w wyszukiwarkę nazwisko "Szymkowicz".

Wreszcie w lutym z okien samolotu zobaczył światła Buenos Aires i potężną deltę rzeki Parany.

- Zdawałem sobie sprawę, że po 42 latach odnalezienie śladów dziadka będzie bardzo trudne, ale miałem cichą nadzieję, że spotkam kogoś, kto go znał - opowiada.

Pierwsze rozczarowanie przeżył na cmentarzu, patrząc na obcy grób. Życzliwa pani z administracji odradziła mu szczerze wizytę na ulicy Kosquin, gdzie był kiedyś dom dziadka. Zła dzielnica, wielu bezrobotnych, tam lepiej nie wyciągać z torby aparatu fotograficznego.

- To było jedyne miejsce w Argentynie, gdzie bałem się o siebie - przyznaje dr Szymkowicz. - Nikt mnie nie zaczepiał, ale miejscowi patrzyli podejrzliwie. Dom odnalazłem po numerze. Nawet przypominał ten z fotografii dziadka.

Biały mur od ulicy, zielona brama. Dziś nikt tam nie mieszka, a budynek popadł w ruinę. Nie sposób się dostać do środka. Próbowałem pytać kobietę na sąsiednim podwórzu, ale uciekła bez słowa. Znalazłem jeszcze fabryczkę dziadka, dziś już też opuszczoną i zrujnowaną, oraz dom tych Polaków, którzy pisali w 1971 roku do babci. To miejsce też jest już kompletnie opuszczone.

Następnego dnia Marek Szymkowicz odwiedził siedzibę Związku Polaków w Ameryce. Okazałą, świeżo wyremontowaną kamienicę w porządnej dzielnicy miasta. Pieniądze na remont przekazał Senat RP.

Pogadał z miłą panią w biurze o trudnym życiu Polaków w Argentynie, ale nie była mu w stanie pomóc. Kiedyś w Buenos Aires działał Związek Karpatczyków, złożony z byłych żołnierzy Andersa. Większość już zmarła i związek się rozpadł. Marek Szymkowicz dostał jednak telefony domowe do dwóch ostatnich członków.

- Zadzwoniłem tam - opowiada lekarz. - Rozmawiali ze mną po polsku, ale niestety nie pamiętali mojego dziadka.

Doktor Szymkowicz zjadł jednak obiad u potomków Szymkowiczów z Buenos Aires. Zdecydowała o tym dziecięca ciekawość świata. 15-letnia córka głuchołaskiego lekarza, Ania, rok temu dostała przez internet wiadomość od swojej rówieśnicy - Domiceli Rodriguez z Buenos Aires.

Jej pradziadek nazywał się Jose Szymkowicz i przyjechał do Argentyny z Polski. Domicela szukała w internecie swoich polskich korzeni. Ania i zaangażowany w szukanie rodzinnych koneksji jej ojciec nie bardzo potrafili pomóc młodej Argentynce.

Doktor Szymkowicz rozmawiał nawet przez skype z matką Domiceli - Norą Rodriguez. Nie dogadali się, bo Argentynka nie znała angielskiego. Przed wylotem do Buenos Polak szukał jej ponownie w internecie. Nie znalazł.

- Będąc już w Argentynie, w wolnej chwili usiadłem przy komputerze i wstukałem w wyszukiwarkę nazwisko Nora Rodriguez. Bardzo szybko wyświetliła mi się strona małej firmy, w której pracuje - opowiada lekarz. - Pojechałem tam. Kobieta zaraz mnie poznała dzięki fotografii ze skype'a. Natychmiast bardzo serdecznie zaprosiła mnie do swojego domu.

Rodzina Rodriguezów miała świadomość polskiego pochodzenia, ale nikt już słowa nie wymówi w języku przodków. W 1938 roku Jose-Józef Szymkowicz przyjechał do Buenos Aires, jak zapamiętano - gdzieś spod Wilna.

Już na miejscu ożenił się z Domicelą Wielicką spod Kowna. Ich synem jest 70-letni dziś Juan Carlos, a wnuczką Nora Rodriguez.

- Razem z Juanem Carlosem obejrzeliśmy stare fotografie mojego dziadka. Na jednej, z 1960 roku, wykonanej w czasie jakiegoś wesela, z dużą liczbą ludzi, Juan Carlos rozpoznał swojego kuzyna, stojącego obok mojego dziadka. Prawdopodobnie więc mamy jakichś wspólnych przodków - opowiada Marek Szymkowicz.

Wspólny kuzyn z fotografii już nie żyje, a kontakt z jego bliskimi się stracił. Mąż Nory Nestor Rodriguez w trakcie spotkania wziął książkę telefoniczną Buenos Aires i znalazł w mniej kilku abonentów o nazwisku Szymkowicz. Do wszystkich zadzwonił, po hiszpańsku wypytał o polskie korzenie. Nikt nic nie wiedział.

9 marca, po dwóch tygodniach argentyńskiej przygody, Marek Szymkowicz wylądował w Polsce i już myśli o powrocie.

- Polacy w Argentynie wydają swoje pismo - "Głos Polski" - mówi podróżnik. - Pani ze Związku Polaków w Buenos Aires poradziła mi, żebym napisał do nich list, opisał swoje poszukiwania dziadka. Zamieszczą to w najbliższym wydaniu i może ktoś, kto go znał, skontaktuje się z redakcją. Mam jeszcze szansę znaleźć ślady dziadka, bo Polacy w Argentynie chętnie czytają polską prasę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska