Noc na oddziale ratunkowym

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Ratownicy medyczni Łukasz Derkacz i Adam Kitajczuk: – Często na miejsce wypadku docieramy przed policją. Zmorą są osoby postronne, które fotografują i nagrywają, gdy ratujemy czyjeś życie.
Ratownicy medyczni Łukasz Derkacz i Adam Kitajczuk: – Często na miejsce wypadku docieramy przed policją. Zmorą są osoby postronne, które fotografują i nagrywają, gdy ratujemy czyjeś życie. Krzysztof Strauchmann
Najbardziej niespokojne miejsce w mieście - szpitalny oddział ratunkowy. - Wojny może tu nie mamy, ale serię potyczek owszem - przyznaje jego ordynator.

W niedzielny wieczór nie jest aż tak źle, mamy czas, żeby porozmawiać. Na biurku doktora Kazimierza Błońskiego, ordynatora Szpitalnego Oddziału Ratunkowego (SOR) w Nysie, co chwila dzwoni telefon. Lekarz instruuje pielęgniarki albo wychodzi do pacjentów, ale po kwadransie wraca do gabinetu.

- Wczoraj przyjmowałem bez przerwy od 10 rano do 4 rano. Bez picia i posiłku. A jak się nie pije, to nie potrzeba toalety - podsumowuje poprzedni dyżur ordynator. - Tylko się przy mnie zmieniały pielęgniarki. Dzisiaj jest fajnie. Karetki nie jeżdżą, chorzy przychodzą na własnych nogach, ciężkich przypadków dotychczas nie było.

- Wczoraj nie dało się wyjść z gabinetu nawet na chwilę. Jedna koleżanka przyniosła mi butelkę wody, a druga cukierka, żebym nabrała trochę siły - wspomina poprzednią noc Janina Rogalińska, pielęgniarka z 20-letnim stażem. - Jesteśmy zgranym zespołem. Rozumiemy się bez słów, wystarczy gest, spojrzenie. Wspieramy się wzajemnie. Wracając do domu, byłam tak zmęczona, że ledwie weszłam po schodach.

Na oddziale obowiązuje wewnętrzny podział 24-godzinnych dyżurów na męczące, bardzo męczące i takie, po których lekarz nie ma siły się podnieść.

- Ja mogę zasnąć w dowolnej chwili. Śpię, kiedy mam wolne. Ale mogę też nie spać dwa dni i nic złego się ze mną nie dzieje - opowiada dr Kazimierz Błoński. - Jednak są też osoby, które nie dyżurują, bo nie są w stanie znieść braku snu.

Najgorsze są wakacje i świąteczne dni z dużymi, plenerowymi imprezami. Do stałej liczby pijanych dochodzą okazjonalni nietrzeźwi do nieprzytomności, młodzi pod wpływem narkotyków albo z atakami agresji lub szału. W lipcu w czasie "Święta Ognia i Wody", które zgromadziło nad jeziorem dziesiątki tysięcy widzów, oddział przeżył prawdziwą nawałnicę.

Musieli prosić policję o pomoc w uspokajaniu pijanych i agresywnych, którzy zaczepiali innych pacjentów. Dlatego kiedy nadchodzą wakacje, każdy lekarz czuje respekt przed dyżurem weekendowym.

Wrota do szpitala

Personel SOR o swoim oddziale mówi, że to wrota do szpitala albo mały szpital w dużym. Po pierwsze: mają do dyspozycji właściwie komplet urządzeń diagnostycznych - z tomografem komputerowym, endoskopem i laboratorium.

Po drugie: ich zadaniem jest zdiagnozować, rozpocząć leczenie i odesłać dalej. Muszą sobie poradzić z każdym rodzajem pacjenta. Od noworodka po starca. Od w pełni świadomego i szukającego wsparcia po kompletnie nieprzytomną i anonimową ofiarę wypadku.

- Omnibusów nie ma nigdzie, ale dobry lekarz ratunkowy powinien samodzielnie załatwić 90 procent przypadków tu trafiających - mówi dr Błoński. - Najważniejsze jest wykształcenie, doświadczenie i chęć pracy. Żeby być niezłym lekarzem medycyny ratunkowej, trzeba przejść minimum 10 lat pracy na takim oddziale. Obserwować, patrzeć, uczyć się samemu, ale nie na własnych błędach, aż się znajdzie własną drogę diagnostyczną.

Nyski oddział ratunkowy powstał 12 lat temu. Codziennie dyżuruje tu dwóch lekarzy, w tym jeden ze specjalizacją medycyny ratunkowej, oraz trzy pielęgniarki. Do tego na miejscu są trzy zespoły wyjazdowe z karetkami, którymi jednak od stycznia dysponuje Wojewódzkie Centrum Powiadamiania Ratunkowego w Opolu. Pod opieką mają ok. 250 tysięcy mieszkańców południowo- zachodniej Opolszczyzny. Dwa całe powiaty - nyski i prudnicki - i jeszcze rejon Grodkowa w powiecie brzeskim.

- Ten oddział stworzono z myślą, że w ciągu doby średnio tu będzie trafiało około 60 osób. Tak zaplanowano jego wielkość, liczbę personelu. Tymczasem teraz średnio w ciągu doby mamy 100 osób - opowiada ordynator SOR. - W części ambulatoryjnej zwykle siedzi po 20-30 osób, które chcą być przyjęte natychmiast, choć ich schorzenia nie są aż tak groźne czy niebezpieczne. Dużo przyjęć odbywa się za szybko, na zasadzie presji, bo korytarz huczy, drzwi się trzęsą. Trzeba przyjąć następnego. W efekcie mamy mało czasu dla przypadków ciężkich.

Oddziały ratunkowe to w Polsce swoisty wentyl bezpieczeństwa służby zdrowia. Poradnie specjalistyczne, głównie chirurgii ogólnej, urazowej, kardiologiczne, mają ograniczone limity przyjęć. Chorzy, którym wyznaczono wizytę za kilka miesięcy, przychodzą na SOR.
- Na początku próbowaliśmy im tłumaczyć, że lekarz oddziału ratunkowego nie jest ortopedą czy kardiologiem - opowiada dr Błoński. - To jednak nikomu nie przeszkadza.

Każdy chce być załatwiony tutaj. Są ludzie, którzy przychodzą ze schorzeniami występującymi od tygodnia czy miesiąca. Są pacjenci, którzy wcześniej obeszli innych lekarzy, a tu chcą potwierdzenia diagnozy. Częściowo nawet przyznają się do tego sami. W efekcie oddziały ratunkowe, stworzone do ratowania życia, w połowie pracują za lekarza rodzinnego czy specjalistę.

W Stanach Zjednoczonych czy Szwecji poradzono sobie z tym samym problemem w prosty sposób. Za każdą wizytę na oddziale ratunkowym kasa chorych potrąca należność z puli lekarza rodzinnego. Żeby nie tracić pieniędzy, lekarz domowy pilnuje pacjenta, żeby nigdy nie trafił już na SOR. W Polsce wszyscy odpowiedzialni za służbę zdrowia wiedzą o problemie przepełnionych oddziałów ratunkowych. Od lat nikt nic z tym nie robi. A czasem wystarczy tylko zwiększyć kontrakty dla "specjalistyki", żeby poradnie kardiologiczne czy chirurgiczne mogły przyjąć więcej chorych.

Oddział wszelkiego pocieszenia

Co trzeciego chorego przywożą karetki ratownictwa medycznego. Pozostali przychodzą pieszo albo są przywożeni przez rodziny. Większość to ludzie po urazach, skręceniach, stłuczeniach, złamaniach. Najwięcej jest ich na wakacjach.

W zimie tylko na początku, potem każdy się przyzwyczaja do trudnych warunków. Plagą są ofiary alkoholu. Średnio co 10. przywożony przez karetkę i co 7. trafiający samodzielnie. Część z nich to ciągle te same osoby, wracające co kilka dni.

- Jedna osoba nietrzeźwa, chora, agresywna wyłącza na kilka godzin dwie, trzy osoby z personelu. Połowę pracowników na oddziale. I jest tragedia, bo wszyscy inni płaczą, narzekają, ale muszą czekać - mówi dr Błoński. - My ich obserwujemy, zabezpieczamy, żeby nie było następstw zachłyśnięcia się. Po kilku czy kilkunastu godzinach wytrzeźwiały oddala się chyłkiem. Nigdy nikt nie przyszedł przeprosić.

Wśród pijanych przybywa dzieci, nawet w wieku… 7-10 lat. Po wytrzeźwieniu muszą ich odebrać rodzice. Oczywiście wszyscy są "zaskoczeni".

Drugą plagą są narkomani, którym odpaliła szajba. W Nysie dominują ofiary amfetaminy i marihuany. Trafiają tu niedoszli samobójcy, ludzie w ciężkiej depresji czy ataku szału. W Polsce nie ma jeszcze w ramach oddziałów ratunkowych pododdziałów psychiatrycznych, a potrzeba jest olbrzymia.

- Liczba placówek psychiatrycznych w województwie jest zbyt mała - uważa dr Błoński. - Czasem czekamy nawet dwa dni na miejsce dla pacjenta po próbie samobójczej. I on cały czas jest tu z nami, na oddziale. Nie możemy go wypuścić do domu, bo przecież wymaga leczenia.

Maleje natomiast liczba ofiar wypadków samochodowych. 15 lat temu karetki rocznie wyjeżdżały do ok. 1,5 tys. wypadków drogowych. W roku 2012 było ich poniżej 600. Za to latem dziennie zjawia się na oddziale średnio 5 rowerzystów. Potrąconych albo przewróconych przez pęd powietrza mknących ciężarówek. Do tego dzieci i gospodynie domowe, ranne we własnym domu. Oparzone, skaleczone puszką czy stłuczonym słoikiem.

- Kiedyś każdy sam leczył się plasterkiem. Dziś to samo musi zrobić pracownik służby zdrowia, choć goi się tak samo - przyznaje dr Kazimierz Błoński. - Część pacjentów sama przyznaje, że uważa uraz za błahy, ale chce, żeby to skontrolował lekarz.

Trafiają się im schorzenia bardzo rzadkie. Niektórym pacjentom towarzyszą w umieraniu ze świadomością, że mogą im tylko chwilowo pomóc. Niektórym wykrywają poważne, nieuświadomione choroby w czasie tomografii komputerowej czy rentgena. W chorobach też panują mody. Gdy media postraszyły odkleszczową boreliozą, pacjenci przestali sami sobie usuwać kleszcze w domu. Przychodzą do lekarzy rodzinnych, chirurgów, ale najczęściej na SOR, gdzie trwa wieczny dyżur i zawsze ktoś pomoże. W sezonie to kolejnych kilkunastu pacjentów w ciągu doby.

- Wystarczy za parę złotych kupić w aptece szczypce do usuwania kleszczy. Do lekarza idziemy, kiedy pojawia się zaczerwienienie wokół miejsca ukąszenia - mówi dr Błoński. - Borelioza jest rzadkością!

Każdy ma chwile zwątpienia

To nie jest oddział spokojny i wygodny. Doktor Błoński mówi: - Wojny tu nie mamy, ale serię potyczek - tak. Przy drzwiach nie ma ochroniarza w mundurze. Każdy może wejść. Jedna z pielęgniarek w Nysie została kiedyś pobita przez agresywnego chorego.

- Jeśli koledzy ratownicy są na miejscu, możemy liczyć na ich pomoc, ale czasem czujemy się zagrożone - przyznaje Janina Rogalińska. - Najgorsi są nietrzeźwi, chorzy psychicznie przywożeni czy przychodzący nocą. Staramy się wychodzić do nich we dwie, ale czasem nie ma takiej możliwości. Są też pacjenci nieuprzejmi, niegrzeczni, roszczeniowi. Mają pretensje, że ich odsyłamy do poradni całodobowych, a nam brakuje czasu na reanimację ofiar wypadku.

- Często na miejsce wypadku czy zdarzenia przyjeżdżamy jeszcze przed policją - opowiada ratownik Tomasz Kruk. - Najgorsze są bójki w barach. Rozglądam się najpierw, czy ktoś czymś mi nie grozi, zabezpieczam siebie. Zmorą są osoby postronne, które nas fotografują i nagrywają, gdy udzielamy pomocy w miejscach publicznych. Część kierowców na drodze nie reaguje na sygnał karetki. Inni panikują, hamują zbyt szybko. Kiedyś kierowcy na drogach byli bardziej wyczuleni na pojazdy uprzywilejowane.

Swoje stresy i problemy muszą przetrawić w pracy. Nie chcą w domu mówić o ciężkich przypadkach, żeby chronić bliskich. Zresztą są zobowiązani do zawodowej tajemnicy. Dlatego wyżalić, wygadać się mogą tylko we własnym gronie na dyżurze.

Największą traumą dla pracowników oddziału jest śmierć pacjenta. Zwłaszcza młodego albo dziecka. Po każdym zgonie analizują przypadek i własne postępowanie. Proszą o sekcję zwłok. Szukają słabych punktów, żeby następnym razem zwiększyć cudze szanse na przeżycie.

Za dodatkowy stres i większe obciążenie dostają takie same pieniądze jak inni. W całej Polsce 30 procent lekarzy medycyny ratunkowej wróciło do poprzedniej specjalizacji. W Nysie z taką specjalizacją pracuje tylko 5 lekarzy. Dlaczego więc niektórzy zostają?
- Lubię pomagać - przyznaje szczerze dr Błoński, lekarz od 33 lat. Najpierw był chirurgiem, 12 lat temu zajął się medycyną ratunkową. - Tutaj każdy pacjent jest inny, każda choroba jest inna. Mózg pracuje tu cały czas na najwyższych obrotach. Ale każdy z nas ma kilka razy w miesiącu chwile zwątpienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska