MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Numer 149894

fot. Krzysztof Strauchmann
Grzegorz Tomaszewski. Jego kartę ewidencyjną odnalazł kustosz muzeum obozowego w Oświęcimiu - Tadeusz Szymański. Podpisaną przez doktora Mengele.
Grzegorz Tomaszewski. Jego kartę ewidencyjną odnalazł kustosz muzeum obozowego w Oświęcimiu - Tadeusz Szymański. Podpisaną przez doktora Mengele. fot. Krzysztof Strauchmann
W znanym filmie "Życie jest piękne" Roberto Benigni gra ojca, który z 5-letnim synem trafia do obozu koncentracyjnego. Żeby uchronić dziecko przed okropnościami obozowego świata, ojciec wmawia 5-letniemu Giosue, że to wszystko dokoła to zabawa, gra dorosłych. Grzegorzowi Tomaszewskiemu nikt oczu nie zasłaniał.

Ile może zapamiętać 4-, 5-, 7-letnie dziecko? To pytanie zadawał sobie w 1963 roku Tadeusz Szymański, kustosz muzeum obozowego w Oświęcimiu, gdy po raz pierwszy słuchał relacji 35-letniego wtedy Grzegorza Tomaszewskiego.

Słuchał i nie mógł uwierzyć, że pamięć dziecka przechowała aż tyle. Potem zaczął szukać informacji o małym, rudym, wychudzonym chłopczyku w obozowych dokumentach i w relacjach innych więźniów. Znalazł między innymi kartę ewidencyjną z pawilonu higieny z numerem 149 894, podpisaną przez doktora Mengele. Tomaszewski podwija rękaw. Do dziś ma na ramieniu ten numer.

Nic się tam nie zmieniło

Nazwy rodzinnej wioski nie zapamiętał. Znalazła się dopiero w dokumentach Oświęcimia, jakie Rosjanie zwrócili do muzeum obozu w 1995 roku, w 50. rocznicę wyzwolenia. Zapamiętał rodzinny dom. Ojca z karabinem partyzanckim. Innych uzbrojonych mężczyzn, którzy czasem wpadali do ich domu na nocleg. Mieszkali na wschodzie, na terenach dawnego Związku Radzieckiego, zajętych przez Niemców po wybuchu wojny hitlerowsko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku.

Kiedy miał 4 lata, dom spalono, rodzina uciekła do lasu. Pamięta ojca, jak budował szałas, matkę, jak szykowała hamaki do spania, malutką siostrzyczkę, która urodziła się rok wcześniej. Pamięta ścieżki wśród bagien, którymi uciekali w niedostępne miejsca, bo w okolicy pojawiały się konne patrole Niemców.

Ojciec przychodził wieczorami do ich obozu i strzelając z karabinu, odganiał wilki, które usiłowały wyrwać im hodowane w lesie barany i krowę. Pewnego dnia ktoś im tę krowę, jedyną żywicielkę, ukradł. Babka chciała biec za nią, bo po lesie niosło się ryczenie krasuli, ale matka ją zatrzymała. Kilka dni później ich obozowisko odkryli Niemcy.

Całą rodziną szli pieszo na punkt zborny, gdzie spędzano ludzi z okolicy. Tę drogę też zapamiętał. We wrześniu 2008 Grzegorz Tomaszewski po raz pierwszy od 1943 roku pojechał do swojej wioski Latigowo w dzisiejszej Białorusi. Odnalazł tę drogę. Nic się tam nie zmieniło.

Akurat zabrakło cyklonu B...

Samochodami zawieziono ich do Witebska na stację kolejową. Do bydlęcych wagonów i w długą podróż. Ludzie mdleli w zaduchu i ścisku. W nocy pociąg zatrzymał się na stacji Birkenau. Na oświetlonej rampie esesmani podzielili ich na dwie grupy. Jego grupie kazali iść do łaźni. Zapędzono ich do bunkra, szli wzdłuż stołów, przy których siedzieli ludzie w mundurach.

Pamięta, że tobołki musieli zostawić przed wejściem, a potem zgubił się matce w korytarzach. Kucnął obok stalowych drzwi. Sam wszedł do środka, bo w ścisku i hałasie matka przeraźliwie krzyczała, żeby go odnaleźć. W pomieszczeniu rozszedł się dym, jakby para. Nie wiedzieli, co się dzieje, po kilkunastu minutach drzwi się otworzyły i żołnierze kazali im wychodzić z podziemia.

30 lat później kustosz Szymański odnalazł w archiwach Oświęcimia informację o transporcie z Witebska, jaki przyjechał 9 września 1943 roku. W Brzezince akurat zabrakło cyklonu B. To kustosz powiedział Tomaszewskiemu, że wyszedł żywy z komory gazowej.

Pierwszej nocy był barak zwany cygańskim. Spali grupkami na gołej ziemi. Dopiero następnego dnia dostali wspólną pryczę: on, dwuletnia siostrzyczka, matka i babka. Matka chodziła co rano do pracy, przeniesiono ją do innego baraku. W grudniu 1943 roku przyszła po zmroku do swoich dzieci, wycieńczona, w złachmanionym drelichu, i upadła nieprzytomna na ziemię. 5-letni synek widział, jak mężczyźni wloką ją po podłodze baraku. Następnego dnia boso ruszył na poszukiwania mamy. Dotarł aż do szopy za barakami. Pamięta jak otworzył drzwi. Ułożone po sam sufit leżały w szopie ludzkie nagie ciała.

Mamy już nie zobaczył. Rozchorował się na zapalenie płuc i sam trafił do obozowego szpitala. Kustosz Tadeusz Szymański, szukając śladów więźnia numer 149 894, trafił na relację więźniarki z Warszawy, która w tym czasie pracowała w szpitalu KL Auschwitz-Birkenau. Pani Apolonia opisywała: "Utkwił mi w pamięci przerażająco chudy chłopczyk, który z wycieńczenia nie mógł stać na nóżkach. Z rosyjską lekarką Lubow dożywiałyśmy go, żeby Mengele nie zabrał go do gazu. Lekarka włożyła wiele sił, żeby utrzymać chłopca przy życiu.

Po szpitalu trafił na blok dziecięcy. Babki i siostrzyczki też już nigdy nie zobaczył. W dzień praca przy dezynfekcji ubrań, a w baraku dyscyplina, ostry dryl. Pisarz barakowy, szrajber, co dzień na apelu spisywał numery tych, co jeszcze żyją. Te listy obecności zachowały się także. Od dorosłych więźniów podpatrywał, że należy jeść trawę i papier, żeby zapchać jakoś głodny żołądek. Jeszcze po wojnie odzywał się w nim nawyk żucia gazetowego papieru.

Anna Durkacz z Warszawy miała w tym czasie 18 lat. We wspomnieniach opisuje małego, piegowatego chłopca, który zgodził się być jej "adoptowanym dzieckiem" obozowym. Przychodził do jej baraku codziennie wieczorem, a ona dokarmiała go plackami, jakie dostawała w paczkach od rodziny. Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, paczki się skończyły, ale chłopiec przychodził dalej.

Kilkuletnie maluchy z nieco większą swobodą plątały się wśród baraków. On też chodził pod bramę, gdy przyjeżdżały nowe transporty Żydów, bo czasem ktoś rzucił kawałek chleba wychudzonym dzieciom. Po nocach, gdy w baraku zostawał tylko blokowy, słyszał głośne modlitwy Żydów, jęki i płacz.

W listopadzie 1944 roku 19 dzieci przeniesiono do tzw. białego domku, baraku zajmowanego przez palacza krematorium. Wszystkie zostały zbadane i zmierzone przez lekarzy. Następnego dnia wszystkie gdzieś zabrano, wróciły umyte i w czystych ubrankach. Tylko on jeden został, bo był chory. Pamięta, jak im wtedy zazdrościł, jak płakał z żalu. Kiedy trzeciego dnia się obudził, dzieci już nie było. Pewnie trafiły gdzieś w Niemczech do aryjskich rodzin.

Jelita wypadały na zewnątrz

Niemcy szykowali się do ewakuacji. Palili baraki, wysadzili krematorium. Słychać było strzały i harmider. Radzieccy żołnierze, którzy 27 stycznia 1945 roku weszli do KL Auschwitz-Birkenau, znaleźli go leżącego w obozowym szpitalu. Był jednym z 7,5 tysiąca więźniów, w tym kilkuset dzieci, którzy na miejscu doczekali wyzwolenia.

Rosjanie dali chleb. Przez dwa tygodnie z Miśkiem, chłopcem takim jak on, włóczyli się wśród zrujnowanych baraków. Pod bramę przychodzili wtedy, gdy przyjeżdżał kolejny transport z jedzeniem. Nocą kładł chleb pod głowę, a rano znajdował w nim wyżarte przez myszy korytarze. Szczury i myszy nagle wyległy na opustoszały teren w poszukiwaniu jedzenia. W jednym z baraków chłopcy znaleźli na pryczy zwłoki mężczyzny. Szczury obgryzły mu palce u nóg.

Po dwóch tygodniach ktoś zgromadził dzieci w dolnym obozie, w bloku zajmowanym dawniej przez SS. Czekali tam na miejscu, aż ktoś się nimi zajmie. Sami szukali pożywienia, ale w wygłodzonych organizmach każdy kawałek pokarmu powodował tak silne biegunki, że jelita wypadały im na zewnątrz. Doszli do wprawy. Wciskali je sobie wzajemnie do środka.

W archiwum Oświęcimia jest relacja Heleny Bunsch-Konopki. 2 marca 1945 roku przysłano ją z Krakowa, żeby zabrała z Oświęcimia do domu dziecka w Harbutowicach obozowe dzieci. Napisała, że była przerażona wielkimi wszami, jakie chodziły im po głowach i ubraniach.

Dzieci chodziły wszędzie z łyżkami, którymi biły się po głowach i zdrapywały sobie strupy po wszawicy. Kobieta zabrała siódemkę z Oświęcimia na konny wóz i nie bacząc na noc, ruszyła w podróż. Po drodze trzeba było szukać noclegu u chłopów, bo rozpętała się śnieżyca i dzieci zaczęły z przerażenia krzyczeć i płakać. Do Harbutowic dojechały tak słabe, że się przewracały, nie umiały stać. Jadły rękami, moczyły się po nocach, brudziły pościel. Dopiero po kilku miesiącach personel zaczął dostrzegać poprawę.

Odnalezieni po latach

Potem były domy dziecka. Rok w Harbutowicach, prewentorium w Buczach koło Skoczowa. Tam jeszcze trzymali się razem, w siódemkę, ale kilku z nich poszło do adopcji, do rodzin. On trafił do Katowic i potem do Czarnowąs, do domu dziecka prowadzonego przez zakonnice. W 1953 roku na rok do Głuchołaz i do domu chłopców w Kietrzu. W Raciborzu skończył szkołę zawodową i w wieku 17 lat został "usamodzielniony". Znalazł sobie miejsce do życia w Głuchołazach, gdzie odszukał znajomą rodzinę z czasów pobytu w domu dziecka.

- Przez długie lata nie mogłem mówić o zdarzeniach z czasów wojny - wspomina Grzegorz Tomaszewski. - Przeżywałem to ciągle, ale bałem się, że może mnie spotkać jeszcze coś złego.

W 1963 roku muzeum w Oświęcimiu opublikowało apel do byłych więźniów, aby się zgłaszali i składali relacje. Grzegorza Tomaszewskiego zgłosił kolega z pracy. Pojechał. Dzięki kustoszowi Szymańskiemu na nowo spotkał się z siódemką dzieciaków z Oświęcimia. Do dziś utrzymują ze sobą kontakt.

W 2008 roku Tomaszewskiego zaprosiła do Moskwy redakcja programu "Żdi mienia" (Czekaj na mnie), nadawanego przez rosyjską telewizję. Dowiedzieli się o nim w muzeum KL Auschwitz. Poznał formułę programu, więc podejrzewał, że szykują dla niego jakąś niespodziankę. Może dziennikarze odnaleźli jakieś ciotki albo kuzynów w Latigowie?

25 maja 2008 roku usiadł w telewizyjnym studiu. Kamery patrzyły prosto na niego, jak prowadzący program kolejno zapraszał rodzinę Grzegorza: Starszą o rok siostrę, młodszego o rok brata. Dziś mieszkają koło Moskwy. Oni też trafili z transportem z Witebska do Oświęcimia. Leżeli początkowo na sąsiedniej pryczy. Potem przeniesiono ich do obozu w Potulicach, o mniejszym reżimie. Po wyzwoleniu radzieccy żołnierze zabrali ich na wschód.

W Latigowie nie brakuje rodziny Tomaszewskiego. Żyją ciotki, kuzyni. Też byli w moskiewskim studiu, aż się zdziwił przed kamerami: Boże! Dużo was tam jest jeszcze? Od ciotki dowiedział się o losie swojego ojca. Ktoś ze wsi zdradził całą partyzantkę. Ojca zastrzelili Niemcy zaraz po odesłaniu rodziny do zbornego punktu.

W sierpniu 2009 roku niemiecka fundacja Maximilian Kolbe Werke zaprosiła do Niemiec 18 byłych oświęcimiaków z Polski. Pojechał też Grzegorz Tomaszewski. Zawieziono go na spotkanie z młodzieżą gimnazjalną do szkoły w Lüdinghausen.

Nauczyciel czytał przetłumaczoną na niemiecki jego relację z Oświęcimia. Potem zapytał, kto z uczniów miał okazję zwiedzić obóz. Troje podniosło ręce. Jeden z tych uczniów zapytał na koniec Grzegorza Tomaszewskiego, czy muzeum obozowe w Oświęcimiu nie zamienia się powoli w turystyczną atrakcję.

Odpowiedział mu wtedy:
- Co byś wiedział o Zagładzie, gdybyś nie zobaczył Oświęcimia?

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska