Petr Zelenka: Reżyser jest bogiem

Redakcja
Petr Zelenka
Petr Zelenka Paweł Stauffer
Rozmowa z Petrem Zelenką, czeskim scenarzystą i reżyserem

- Jeden z filmowych bohaterów pana "Braci Karamazow" wyznaje: "Lubię Polskę". I jak tu pana nie lubić?
- To człowiek z Ostrawy, wie, co mówi, ma częste kontakty z Polakami. Natomiast jego filmowi koledzy w ogóle nie rozumieją języka polskiego, pewno nigdy w Polsce nie byli i czują się w niej jak w obcym kraju. Ta sytuacja obrazuje stosunek Czechów do Polaków. Jeżeli poznamy Polskę, z miejsca się w niej zakochujemy, ale 95 procent Czechów nic o niej nie wie.

- Jak to możliwe? Przecież jesteśmy sąsiadami...
- Wstyd mi, że zamykamy się we własnej przestrzeni. Nie inaczej było zresztą przed wojną: w latach 30. Francuzi starali się zbliżyć oba nasze narody, w trosce o mocny związek w Europie Środkowej na wypadek wojny z Rosją czy z Niemcami. Bez powodzenia.

- Naprawdę nie domyśla się pan przyczyn?
- Daje o sobie znać czeski kompleks. Niewiele wiemy o sąsiadach, nie wyłączając Niemiec, choć sporo do nich eksportujemy. To, co dotyczy gospodarki, co nam służy, jest jeszcze przedmiotem zainteresowania. Gorzej z kulturą.

- Powiedział pan kiedyś na wpół żartobliwie: "Polska to Czechy plus papież"...
- Brałem pod uwagę naszą geograficzną bliskość, podobny język, kulturę. Ludzie są trochę inni, bo podczas gdy czeska inteligencja pochodzi ze średniej XIX-wiecznej burżuazji, polska rekrutuje się z wyższych, arystokratycznych warstw społeczeństwa.

- Chwaląc Polskę i Polaków, nie naraża się pan we własnym kraju?
- Znajomi śmieją się, że "bardziej cię w Polsce kochają niż u nas", nie zastanawiając się nad przyczynami. Krok w tym kierunku starał się zrobić Marek Nejbrt. Usłyszał powiedze-nie "czeski film" i za pieniądze uzyskane na krakowskim fe-stiwalu Off Plus Camera nakręcił "Polski film". Niestety, przedstawił temat w sposób powierzchowny.

- Za to pan zrealizował nagrodzonych "Braci Karamazow", o tym, jak czescy aktorzy wystawiają w Nowej Hucie Dostojewskiego. To nie odosobniony przykład współpracy z Polakami; w Starym Teatrze można było zobaczyć spektakl w pana reżyserii.
- Obie realizacje przebiegały równocześnie w 2007. To był naprawdę szalony rok.

- Podobno przygotowując przedstawienie, m.in. z udziałem Krzysztofa Globisza i Jana Peszka, umocnił się pan w propolskich przekonaniach.
- To prawda. Z myślą o tych aktorach napisałem "Skutki uboczne", ale do realizacji tej sztuki nie doszło w Krakowie, reżyserowałem ją w czeskim Narodowym Teatrze. To ze względu na nią uczyłem się polskiego. Niestety, mój polski jest bardzo prosty, miałem nawet kłopot ze wskazaniem aktorowi, w którym powinien iść kierunku.

- Dzisiaj by go pan nie miał.
- Nie sądzę. Nie było mnie w Polsce półtora roku i Polacy, myśląc, że mówię po czesku, zauważają: "Ależ te języki podobne!".

- To dzięki filmowym dokonaniom nazwisko "Zelenka" stało się sławne, tymczasem na kilka lat zniknął pan z ekranu. Nastąpiła zdrada kina na rzecz teatru?
- W teatrze reakcja jest natychmiastowa, powodzenie sztuki gwarantuje reżyserowi kolejne zlecenie, podczas gdy realizacja filmu staje się coraz trudniejsza. Człowiek zrobi dobrą rzecz, zdobędzie nagrody i nic z tego nie wynika. Mimo że staram się bardzo oszczędzać, o fundusze za każdym razem muszę walczyć.

- Już za swój pierwszy tytuł, "Guzikowców", otrzymał pan nagrody. Potem pojawiły się następne. Jak robi się filmy, żeby wzbudzić uznanie jurorów?
- Z "Guzikowcami" trafiłem na dobry moment. Pod koniec lat 90. widownia szukała filmu, który by mówił jej językiem. Czegoś, co mogłaby zaakceptować jako własne.

- Wcześniej zajmował się pan tłumaczeniami z angielskiego i na angielski. Co sprawiło, że zajął się pan reżyserią?
- Zmienił się system, to po pierwsze. Po drugie - reżyserzy, korzystając z czyjegoś scenariusza, robili film po swojemu i jedynym wyjściem z sytuacji było samemu stanąć za kamerą. Nie jestem człowiekiem obrazu, kadru, dla mnie film to tekst i aktorzy, idea jest zawarta w scenariuszu. Traktuję reżyserię nie jako zawód artystyczny, lecz jako coś bardzo technicznego i, zapewniam panią, gdybym spotkał świetnego reżysera, chętnie powierzyłbym mu swój tekst.

- Odnosi się wrażenie, że podejmując tematy rozbitych rodzin, rezygnacji, poddania się, a tym samym wytyczając pewne wzorce etyczne, zachowuje pan dystans.
- To prawda, ale równocześnie kocham swoich bohaterów.

- Kocha pan człowieka, który nie radzi sobie w życiu?
- Oczywiście. Ze swoją pasywnością, gotowością do wysłuchiwania innych, nawet własnych rodziców, jest typowym bohaterem współczesnym. Nie sądzi, nie określa, co jest dobre, a co złe, przyjmuje świat takim, jakim on jest naprawdę. W imię tego, by był lepszy, doprowadza nawet do samozniszczenia.

- Za co kocha pan guzikowców?
- Bo też są świetni. Kiedy przed realizacją tego filmu ogłosiłem casting, miałem kłopot z naborem. Aktorzy nie chcieli zagrać "wariatów obrywających guziki sztuczną szczęką". Nie byli w stanie sobie wyobrazić, że guzikowcy to ludzie zasługujący na sympatię, w scenariuszu nie doczytali się opowiadania o narodzinach przyjaźni z innymi "wariatami".

- Sugeruje pan, że wszystkie te dziwne przypadki opowiedziane w pana filmach zdarzają się nie tylko w Czechach. Poznajemy Hindusa, Japończyków, bohater "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" wylatuje na Kubę. Równocześnie w "Guzikowcach", "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie", w "Roku diabła", a nawet w "Braciach
Karamazow" nietrudno dopatrzyć się ironii...

- ... i paradoksu. Skwapliwie korzystam z każdej okazji, by się nim posłużyć.

- Jaromir Nohavica bez wahania zgodził się zagrać w "Roku diabła"? Zakładam, że orientował się, co mu grozi.
- Uprzedziłem go, że do mnie będzie należało ostatnie słowo, że tym samym pocznę z nim, co będę uważał za celowe. Powiedział, że jeśli zgodzi się na współpracę, będzie to oznaczać, że wszystko zaakceptuje. Bodaj po dwu miesiącach usłyszałem "tak"... Miał niezłe pomysły i nigdy nie wzbraniał się przed realizacją moich. Karel Plihal, facet, który w "Guzikowcach" kieruje taksówką, w "Roku diabła" także zaakceptował fakt, że na planie reżyser jest bogiem i wszystko mu wolno nawet wówczas, gdy ma do czynienia z realnymi postaciami. Po prostu mi zaufał.

- I zgodził się milczeć...
- Ma z tym kłopot, jest socjopatą. Tak bardzo lęka się wszelkich kontaktów, że istniała obawa, że ucieknie z planu, ostrzegano mnie nawet: "Zwariowałeś! Plichal do filmu?". Gdy go pytałem, czy następny koncert z jego udziałem faktycznie odbędzie się w Pradze, zaprzeczył: "Nie, dzisiejszy to mój ostatni". Niemniej jakoś się przemógł. Ludzie mu mówili: "Karel, jedyna szansa, byś nie został prawdziwym wariatem, to wystąpić u Zelenki". Posłuchał. Tak zakochał się w procesie kręcenia, tak dobrze poczuł się z tym, że miał zaprogramowany dzień, że próbował przyjść na rozdanie nagród. Niestety, zatrzymał się na progu sali mieszczącej dwa tysiące osób i... "Chłopacy, przepraszam, muszę zawrócić", powiedział.

- Właściwie dlaczego podjął pan ryzyko i go zatrudnił?
- Bo to doskonały facet, a przy tym jedyny przyjaciel Nohavicy, który w zasadzie nie zawiera przyjaźni.

- Nohavica jest bardem, nie aktorem. Nie było z tym problemu?
- Cieszył się, że potrafi zagrać, co zresztą daje się zauważyć, przynajmniej ja to widzę. Trafiłem na specyficzny okres jego życia. Skończył pięćdziesiątkę, od wielu lat był na szczycie. Wszystko już miał za sobą.

-Daje pan aktorom wolną rękę?
- Nie trzymam się kurczowo scenariusza, byle tylko nie oddalali się od tematu. Jeśli ich wersja jest bardziej przekonująca, idę na to. W "Guzikowcach", w opowieści z pluciem na lokomotywę, aktorka drastycznie skróciła dialog. Zamiast długiej kwestii ze scenariusza, w scenie przed telewizorem powiedziała tylko: "Nie przynosisz do domu pieniędzy, nie masz prawa zmieniać programu". Wystarczyło.

- Świat pana filmów rządzi się przedziwnymi prawami: ludzie znikają, eksplodują...
- To wynika z piosenek Nohavicy, z historii o facecie, którego najbliższy przyjaciel był aniołem. Nastąpiła spontaniczna eksplozja i anioł zostawił go samego. Niezupełnie realistyczne, ale i pieśni Nohavicy takie nie są.

- Uważa pan, że Japończycy powinni nauczyć się przeklinać?
- Jakiś czas temu dowiedziałem się, ku swojemu wielkiemu zdumieniu, że nie potrafią, i dostrzegłem w tym paradoks. Zła pogoda uratowała wam życie, chcielibyście powiedzieć "fuck in weather", gdy tymczasem brakuje takich słów. Po pokazie "Guzikowców" na festiwalu w Grecji, w knajpie zastałem kilku Japończyków: dwóch z nich widziało film, a dwóch nie. Słyszałem, jak ci pierwsi uczyli drugich: "fuck in weather". Było to zabawne.

- Zaistniał pan z powodu swoich wcześniejszych filmów. I nagle dokonał wolty, zwracając się ku Dostojewskiemu...
- Nie dostrzegam istotnej różnicy pomiędzy "Guzikowcami" i "Braćmi Karamazow". To fakt, że Dostojewski jest bardziej skomplikowany, ale w "Guzikowcach" także poruszam istotne problemy: to rzecz o bombie atomowej, o śmierci dzieci, których rodzice właśnie planują ślub. Tyle tylko, że tragicznych wątków widz może nie zauważyć, bo wokół dzieje się wiele rzeczy zabawnych.

- "Bracia Karamazow" to zarazem prognoza pana twórczości?
- To już się nie powtórzy. Już byłem pod wrażeniem aktorów, którzy wchodzą na scenę i po sekundzie stają się kimś innym, co zawsze mnie fascynowało...

- Na swoich filmach odciska pan rodzaj pieczęci, podpisując je: "Petr Zelenka i jego przyjaciele".
- Zwłaszcza dziennikarze mają skłonność do łączenia filmu z jednym nazwiskiem. Ale to nie fair, bo na jego rzecz pracuje kilka poważnych profesji i nie należy ich pomijać. Jako reżyser jestem tylko kierownikiem grupy.

- Kiedy znowu na ekranie zobaczymy pański podpis?
- Może w przyszłym roku. Od trzech lat pracuję nad nowym scenariuszem i jego sfinansowaniem.

- Czyżby nazwisko "Zelenka" nie otwierało w pana ojczyźnie wszelkich sejfów?
- Niestety nie. Toteż zwróciliśmy się do Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Byłbym szczęśliwy, gdyby mogła powstać kolejna produkcja czesko-polska.

- Narzeka pan na komercjalizację filmu, na nakładanie twórcom kagańca. Gdyby tego nie było, jakie filmy by pan realizował?
- Takie same jak dotąd. Zniknęłaby tylko otoczka, filmy stanowiące 90 procent ogólnej oferty. Skończyłby się dyktat amerykański i lżej byłoby oddychać. Ze swoimi filmami nie uplasowałbym się obok amerykańskiego mainstreamu, który jest tak nudny i przewidywalny, że po prostu wstyd. Moje miejsce byłoby pośrodku, obok innych fantastycznych, dziwnych i ekscytujących obrazów.

Petr Zelenka był gościem specjalnym 10. Festiwalu Filmowego "Opolskie Lamy".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska