MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Piotr Lempa - śpiewak z miasta stolarzy

Fot. Archiwum Prywatne
Fot. Archiwum Prywatne
Rozmowa z Piotrem Lempą, znanym w świecie solistą operowym.

- Najmłodszy solista Opery Bałtyckiej, potem absolwent Royal Academy w Londynie, uczestnik festiwalu operowego w Glyndebourne, gdzie wcześniej śpiewały takie polskie sławy sceny operowej jak Teresa Żylis-Gara, Wiesław Ochman czy Mariusz Kwiecień… Słyszeli o panu w Anglii, Francji, we Włoszech, w Szwajcarii. Do tego solowy koncert w Nowym Jorku, dla uczczenia ofiar WTC. Ma Pan 34 lata, jest już uznanym basem w Europie. A na Opolszczyźnie, skąd pan pochodzi, niewiele osób słyszało o Piotrze Lempie.

- Chyba dlatego, że zaraz po maturze wyjechałem. Na początku studiowałem w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, po roku przeniosłem się do Gdańska, potem wyjechałem do Londynu. Tylko sporadycznie śpiewałem w Filharmonii Opolskiej.

- Tak jak wielu Opolan opuścił pan prowincjonalną miejscowość, żeby już nie wracać…
- Skąd taki pomysł? Lubię tam być. Jak tylko mogę, to zawsze jadę do Dobrodzienia i nie wyobrażam sobie świąt bez moich najbliższych: rodziców, babci i rodzeństwa.

- Pochodzi pan z miasta stolarzy, a został śpiewakiem operowym.
- Moja rodzina nie wyłamuje się z tej tradycji, od wielu pokoleń też jesteśmy stolarzami, teraz mój tato i brat. Mnie pewnie też wyznaczono podobną drogę, ale poszedłem własną. Tak już było, że ja zawsze miałem na uwadze milion pomysłów.

- Rzemieślnicze klimaty to raczej nie miejsce dla artysty.
- Nic takiego, spędziłem tam beztroskie dzieciństwo i okres późniejszy. Dobrodzień to miejsce, gdzie można się doskonale rozwijać. A w ludziach jest tyle zakorzenionych wartości, o które trudno gdzie indziej. O pięć lat starsza siostra mówi, że zapamiętała mnie jako stale podskakującego i podśpiewującego dzieciaka. A to zamiłowanie do tej beztroski i swobody trochę mi później zaszkodziło, bo skreślono mnie z listy uczniów szkoły muzycznej.

- Ciekawa historia w życiorysie absolwenta Royal Academy Opera…
- Grałem na klarnecie i akordeonie. Szkoła muzyczna ma swój program, ileś gam, a ja wolałem grać to, co mi odpowiadało. Więc grałem nadal, ale już poza szkolą. Potem musiałem to wszystko nadrabiać. Zawsze ceniłem sobie wolność, zresztą do dzisiaj bronię się od wszelkich zależności, struktur i od przyjmowania jakiegokolwiek etatu.

- Po odejściu ze szkoły muzycznej niedoszli absolwenci obrażają się na muzykę.
- Obraziłem się na jakieś dwa lata. Ale nasz ksiądz zapytał: Piotrek, ty tam coś grasz, czy zagrałbyś na mszy? Tak zostało. Gra na organach w kościele to szkoła życia. Jeśli się dogrywa, nie wiadomo w jakiej tonacji ludzie zaśpiewają, wtedy nabywa się takiej praktycznej biegłości.

- W tym pragmatycznym podejściu przebija śląskie wychowanie. To konkretne podejście pewnie też nie pomaga.
- Musi przebijać, bo też dostałem porządne śląskie wychowanie. Teraz, kiedy co dwa tygodnie jestem w innym kraju, moja śląskość, to uporządkowanie, bardzo mi pomaga. Oczywiście, zgodnie ze śląskim wychowaniem na początku nie było mowy o kształceniu artystycznym, dopóki nie zdobędę jakiegoś fachu. Tato zawsze mi mówił "synek, najpierw zrób fach, bo tą muzyką nie zarobisz na chleb". Tak, czy inaczej to gdzieś też w mojej podświadomości siedziało, więc poszedłem na Politechnikę Częstochowską.

- Co tam wybrał chłopak z duszą artysty?
- Marketing i zarządzanie, żeby było bezboleśnie. I od razu zacząłem śpiewać w akademickim chórze Collegium Cantorum. Już wtedy w chórze namawiali mnie, żebym zdawał do akademii muzycznej. A ja miałem kompleks chłopaka z małej miejscowości. Na czwartym roku politechniki, kiedy został mi rok do magisterium, tak dla świętego spokoju, żeby nigdy nie żałować, postanowiłem spróbować. Ale zanim złożyłem dokumenty w Akademii Bydgoskiej, pomyślałem, że wcześniej muszę spojrzeć rodzicom w twarz. Wiedziałem, co mogę usłyszeć: "Co ten Piotrek znowu wymyślił?".

- Miał już pan w garści fach...
- I prawie poukładane życie, więc tak naprawdę zdawałem trochę wbrew sobie. Pomyślałem: czego można w życiu jeszcze szukać? Ale pojechałem na egzamin, zdawało dwieście osób. Przyszła mi wtedy refleksja: "Wiele z nich pochodzi z dużych miast, to gdzie mnie, chłopakowi z Dobrodzienia, ubiegać się o miejsce na takiej uczelni?" Naprawdę, oczekując na wyniki, chciałem się nie dostać. Ten egzamin to miało być tylko na uspokojenie, żebym nie żałował, że nie spróbowałem.

- Co czuł pan, kiedy na liście wśród dwunastu osób, spośród dwustu, które zdawały, zobaczył swoje nazwisko?
- Nie zapomnę tego uczucia - szczerze się wtedy zmartwiłem. Pomyślałem, że teraz to ja za swoje będę miał. Rzeczywiście, tak było, bo to był bardzo pracowity okres w moim życiu. Ostatni rok studiów na Politechnice Częstochowskiej, a pierwszy w muzycznej akademii. Kursowałem pociągiem nawet dwa razy w tygodniu z południa na północ Polski i z powrotem. A kiedy już miałem dyplom magistra marketingu i zarządzania, profesor z bydgoskiej Akademii Muzycznej, który był moim opiekunem, zaproponował mi przeniesienie do Akademii Muzycznej w Gdańsku.

- Tak zaczęła się kariera najmłodszego solisty w Operze Bałtyckiej?
- Studiowałem i chciałem już sam się na tych studiach utrzymywać. Dostałem pracę w Operze Bałtyckiej za 400 złotych. Niewiele, więc ucieszyłem się, kiedy dodatkowo Teatr Muzyczny w Gdyni zaproponował mi kontrakt. Na co dyrektor opery nie na żarty się wściekł. Krzyczał, że jak zamierzam zdzierać głos w "miuzikalach", to on mnie zwalnia z opery. I zwolnił. Na szczęście wcześniej podpisałem kontrakt na sześćdziesiąt spektakli "Drakuli" w Szwajcarii.

- To musiało być duże przeżycie.
- I pierwsze duże, jak mi się wtedy wydawało, pieniądze. Mieszkaliśmy na przedmieściach, skąd przed spektaklem zwozili nas do teatru. To były spartańskie warunki.

- Pewnie gorzko pan żałował, że stracił etat w Operze Bałtyckiej.
- Po powrocie dyrektor opery zatrudnił mnie ponownie. Byłem ulubionym najmłodszym solistą studentem i znienawidzonym przez studentów solistą…

- Ukończone studia, etat w operze, czyli już spokojne życie.
- Pomyślałem, że już tak jednostajnie i monotonnie będzie przez następne czterdzieści lat.

- Ale nie było.
- Zaśpiewałem koncert w Niemczech i po tym koncercie zaproponowano mi kontynuację nauki w Royal Academy Opera. Złożyłem dokumenty, ale pomyślałem sobie, że znów gdzieś się pcham, kiedy wszystko już jest poukładane. Podczas egzaminu członkowie rodziny królewskiej siedzą w komisji egzaminacyjnej, a ja przecież mam taki straszny defekt…

- Jaki defekt?
- Nigdy nie czytam żadnych instrukcji. Podobnie potraktowałem wykaz tego, co trzeba przygotować do egzaminu do królewskiej akademii. Siedziałem już w metrze, kiedy odkryłem, że wykaz tego, co trzeba było przygotować, oprócz pierwszej strony, z którą się zapoznałem, ma jeszcze dwie pozostałe. Do tego jeszcze drobno zapisane… Pomyślałem, że najważniejsze się nie zbłaźnić, nie skompromitować. Szczególnie wobec tych wszystkich, którzy mi pomagali, bo za darmo mieszkałem i nie pokrywałem kosztów utrzymania. Bo zapomniałem jeszcze dodać, że mam szczęście do ludzi, zawsze się znajdzie ktoś, kto mi pomoże. No więc jadę metrem, przerzucam te strony i sobie myślę, że rozsądniej będzie zrezygnować z egzaminu. W końcu zdecydowałem: dostać się nie dostanę, bo to przecież druga w rankingu światowym akademia, ale pojadę, bo skoro poszła już krowa, to za nią postronek…

- Ha, ha, ha…
- To jest powiedzenie mojego taty.

- Trudny był egzamin?
- Z językiem niemieckim nie było problemów, babcia, żeby ukryć coś przed nami, mówiła po niemiecku. Więc się nauczyliśmy. Gorzej z włoskim, który każdy śpiewak operowy musi znać. Pozostała część, to głównie śpiew. Zdałem tę nieprzygotowaną resztę. I czekałem.

- A potem zobaczył pan, że na liście tych, którzy zdali, jest Piotr Lempa.
- Kiedy mnie zapytano, co bym powiedział o pełnym stypendium, to pomyślałem, że to jakaś bajka. Ale widać, że wszędzie czekają miejsca na ludzi z małych miejscowości. To były dwa niezapomniane lata mojego życia, które szybko mi tam upłynęły.

- Czego może jeszcze oczekiwać śpiewak operowy? Śpiewał pan już z wieloma sławami, takimi jak Simon Keenlyside, uczył się u Mirelli Freni, Kiri Te Kanawa, Roberta Lloyda, o co zabiega wielu śpiewaków operowych.
- Można jeszcze oczekiwać na propozycje z włoskiej La Scali lub Metropolitan Opera, gdzie dotarło kilku Polaków.

- Takie oczekiwanie nie wypala?
- Ja nie żyję dla jutra, cieszę się tym, co mam. I też nie zamierzam po trupach zmierzać do celu. Nie można wyłącznie czekać na to, co przyjdzie. A śpiewa się tak długo, jak warunki fizyczne na to pozwolą. Niektórzy mężczyźni do sześćdziesiątki, ale są tacy, co po "40" kończą karierę. W przypadku kobiet jest jeszcze trudniej, bo po "40" najczęściej warunki fizyczne już na to nie pozwalają… A niecierpliwie czekam tylko na telefon od mamy, która często mnie pyta: i jak tam jest w tym twoim wielkim świecie?

- I co pan odpowiada?
- Ten wielki świat jest taki jak Dobrodzień. Jest tam wiele ulic, ale nie można być jednocześnie wszędzie. Trzeba się trzymać tej jednej i zmierzać do przodu.

Czytaj e-wydanie »
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska