Po wojnie bomby wciąż wybuchały

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Tak wyglądało rozminowywanie okolicznych terenów w latach 1945-1946. W akcji usuwania min wzięli udział zarówno saperzy Wojska Polskiego, jak i minerzy ochotnicy.
Tak wyglądało rozminowywanie okolicznych terenów w latach 1945-1946. W akcji usuwania min wzięli udział zarówno saperzy Wojska Polskiego, jak i minerzy ochotnicy. Oprac. DIM, ze zbiorów P. Smykały
Choć żołnierze Wojska Polskiego rozminowali okolicę, to wciąż trafiały się wypadki z udziałem materiałów wybuchowych. Doszło do nich m.in. w Dolnej, Dziewkowicach, Szymiszowie i Staniszczach.

Gdy zimą 1945 roku wojska sowieckie zaczęły zbliżać się do granic III Rzeszy, Niemcy w pośpiechu rozbudowali swój pas obrony wzdłuż Odry. Miała to być "nieprzekraczalna linia", której celem było utrzymanie przynajmniej części Śląska i zagrodzenie drogi Armii Czerwonej.

W tym celu wojska Adolfa Hitlera zaminowały znaczne połacie terenów. Miny zostały najgęściej usłane w okolicach dużych miast np. pod Opolem oraz przy ważnych, strategicznych drogach. Pod Krapkowicami najwięcej takich ładunków przygotowano w pobliżu Odry.

Były to zarówno miny przeciwpiechotne, jak i przeciwczołgowe. W zdecydowanej większości były to ładunki o działaniu naciskowym, ale zdarzały się także takie, które eksplodowały po naciągnięciu cienkiej linki. Uzbrajano je w metal, beton, a nawet szkło, które po wybuchu miały wyrządzić dotkliwe obrażenia.

Najniebezpieczniejsze były pod tym względem miny wyskakujące, które najpierw niewielki ładunek podrzucały do góry, a następnie, na wysokości około 1,5 metra dochodziło do właściwej eksplozji.

Zaminowaniem miejscowych terenów zajmowali się nie tylko Niemcy, ale także Rosjanie - miała to być "niespodzianka" dla hitlerowców, na wypadek gdyby wojska sowieckie musiały dokonać odwrotu. Pod Strzelcami pól minowych było nieco mniej. Tutaj, z racji bliskości lotnisk w Otmicach, Ligocie Dolnej pozostały jednak spore skupiska bomb lotniczych i różnego rodzaju amunicji.

Ogromna ilość materiałów wybuchowych sparaliżowała w znacznym stopniu życie ludzie po wojnie. Z powodu zagrożenia wybuchem aż 30 procent pól leżało odłogiem, czekając na rozminowanie. Co rusz pojawiały się natomiast informacje o śmierci osób, które stały się ofiarą wojskowych pułapek.

W Strzelcach wiosenna orka zakończyła się tragicznie dla Edmunda Bartetzko, który przed wojną był sołtysem Nowej Wsi. Niewybuch eksplodował w momencie, gdy najechał on pługiem na pocisk. Do wypadku doszło 25 kwietnia 1945 r.

Z kolei pod Dziewkowicami 13 i 14 czerwca doszło do dwóch eksplozji w pobliżu bocznicy kolejowej. Ofiarami niewybuchów były Katarzyna Kamińska i Helena Kamińska - repatriantki, które przyjechały tutaj pociągami ze wschodu.

Do jednej z największych tragedii doszło jednak w Szymiszowie, gdzie czwórka dzieci znalazła niemiecki granatnik przeciwpancerny typu Panzerfaust. W trakcie zabawy odpaliły one pocisk i doszło do wybuchu. Cała czwórka zginęła na miejscu: kuzyni - Erwin Klimek (9 lat) i Theodor Schmeja (11 lat) oraz przebywający w tym czasie we wsi Norbert Hesse (9 lat) i Georg Pogoda (15 lat).

Rozminowaniem ziem pod Strzelcami i Krapkowicami zajęli się w pierwszej kolejności saperzy Armii Radzieckiej - ich zadanie w dużej mierze polegało jednak na oznakowaniu terenów tabliczkami "miny" oraz usunięcie ładunków umieszczonych w niebezpiecznych miejscach. Następnie do pracy przystąpili saperzy Wojska Polskiego.

Prace podzielone zostały na trzy etapy. Od 15 marca do 15 listopada 1945 roku mieli za zadanie rozminować wszystkie tereny. Następnie od 16 listopada do 15 grudnia przeprowadzono powtórne rozminowanie (sprawdzające). Okoliczne ziemie zostały skontrolowane po raz trzeci od 1 kwietnia do 31 maja 1956 roku. Żołnierze nie działali sami. - Dużą pomoc saperom udzielili cywilni minierzy, których szkolili wojskowi. Dążono do tego, by w każdym powiecie było co najmniej 30 minerów-ochotników.

Ale nie tylko miny-pułapki okazały się niebezpieczne. W Staniszczach Małych w 1945 roku doszło do eksplozji w domu należącym do rodziny Janików, w chwili gdy trójka dzieci próbowała rozpalić ogień w kuchennym piecu pod nieobecność matki. Wybuch był tak silny, że uszkodzone zostały stropy budynku. Ogień dotkliwie poparzył dzieci: 3-letniego Waltera, 10-letnią Elfrydę i 11-letniego Józefa. Elfryda zmarła od razu, a pozostałe po kilku dniach.

Okoliczności tego wypadku pozostały niejasne. Wiadomo, że okoliczni mieszkańcy używali wtedy na podpałkę opakowań po amunicji i materiałach wybuchowych, które porozrzucane były po lesie - wątpliwe jednak, by wśród nich mógł zapodziać się wybuchowy ładunek. Jedna z wersji mówi o tym, że najstarsze z dzieci próbowało zrobić fajerwerki ze starego pocisku - w tym celu starało się wydobyć z niego proch. Do wybuchu mogło dojść w momencie rozbrajania niewypału, ale są to tylko przypuszczenia.

Tekst powstał we współpracy z Pioterm Smykałą, znawcą lokalnej historii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska