Polskie rekordy. Każdy chce być 'naj'

Daniel Polak
Andrzej Szopiński-Wisła pokazuje jedyną gazetę na świecie, którą można czytać pod wodą. Ten egzemplarz "Życia Blachowni” wydrukowano na polietylenie.
Andrzej Szopiński-Wisła pokazuje jedyną gazetę na świecie, którą można czytać pod wodą. Ten egzemplarz "Życia Blachowni” wydrukowano na polietylenie. Daniel Polak
Największy biust w Polsce ma Daniela Zabłocka z Łodzi, a na drzewie najdłużej siedział Paweł Kotuliński ze wsi Słotwina. Zaś profesor Dionizjusz Czubala z Katowic zna najwięcej plotek w Polsce.

Gazeta, którą trzymasz w ręku, drogi czytelniku, jest gruba, ciekawa, zawiera dużo aktualnych newsów, poczytnych reportaży, trafnych analiz i konstruktywnych komentarzy.

Wadą naszej gazety jest to, że nie można jej czytać pod wodą ani użyć jako trwałej podkładki pod kufel z piwem. I właśnie pod tym względem przegrywa z wydaniem kędzierzyńskiego dwutygodnika "Życie Blachowni" z 1987 roku.

Wiele jego egzemplarzy (w przeciwieństwie do samego tytułu) przetrwało do dziś w nienaruszonym stanie, bo wydrukowano je na... polietylenie, czyli bardzo wytrzymałej folii.

Tak o tym niecodziennym pomyśle sprzed lat mówi Andrzej Szopiński-Wisła, były redaktor naczelny ŻB: - Wtedy w Zakładach Chemicznych Blachownia produkowano dużo polietylenu. Pomyślałem, czemu nie wydrukować na nim gazety, szczególnie, że nikt wcześniej tego nie próbował. Zrobiliśmy to na cześć 35-lecia istnienia zakładów i przy okazji 500. wydania gazety - opowiada "Szopa".

Żadna drukarnia nie chciała się jednak podjąć tego zadania. Wreszcie udało się namówić jeden z zakładów we Wrocławiu, by przygotował płyty ze szpaltami ŻB, które następnie przywieziono do Blachowni. To tutaj podjęto się trudu wydrukowania miesięcznika na polietylenie. - Płyty były bardzo ciężkie, więc w procesie powstawania gazety brało udział wielu silnych robotników z zakładów. - Dziś, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że była to jedyna naprawdę robotnicza gazeta w PRL-u - uśmiecha się "Szopa".

To, czy jest wodoodporna, sprawdzili dziennikarze raczkującego wówczas "Teleexpressu". Na oczach milionów telewidzów wylali kubeł wody na "gumowate" Życie Blachowni. Nie nasiąkło wodą, czym na stałe zapisało się w historii prasy.

Jak pływać, to nogami do przodu

Nie ma na świecie ryby, która umiałaby pływać do tyłu, czy też płetwą ogonową do przodu, co na jedno wychodzi. Podobnie jest z ludźmi. Nauczyliśmy się co prawda pływać na plecach, ale zawsze najpierw są ręce, a potem nogi. Co innego wspomniany już red. Szopiński-Wisła, który akurat pływa nogami do przodu.

- Kładę się na wodzie plecami, wówczas moje płuca tworzą swoistą poduszkę powietrzną. Wyprostowuję nogi i płynę w kierunku, który wskazują końcówki moich palców u nóg. Pęd nadają mi równomiernie pracujące ręce pod wodą - opowiada "Szopa".

Pięć lat temu na kędzierzyńskim kąpielisku Azotor przepłynął w ten sposób 1000 metrów, czyli 20 olimpijskich basenów. Zajęło mu to dokładnie 58 min i 51,12 s. Nie ma jakichkolwiek wiarygodnych informacji, by ktoś inny na świecie dokonał czegoś podobnego.

"Szopa" jest multirekordzistą, którego te i wiele innych wyczynów zapisane są w "Księdze polskich rekordów i osobliwości". To taka publikacja, która pojawia się co roku w nowej edycji i zawsze schodzi na pniu, mimo że kosztuje ponad trzy dychy.

Obecnie jest tam już blisko 7 tysięcy różnistych rekordów, w tym grubo ponad setka z Opolszczyzny. Są takie, z których rekordziści będą pękać z dumy do końca życia, i te, których autorzy nigdy by się w książce znaleźć nie chcieli, ale ich tam wpisano.

Do tej pierwszej grupy należy Tomasz Wereszyński z Nowej Wsi Małej (gmina Lewin Brzeski), który jest rekordzistą kraju w odchudzaniu. Jeszcze w 2002 roku pan Tomasz, ważąc 200 kilogramów, był najgrubszym Polakiem. - Przyszedł ten moment, że powiedziałem sobie dość. Nie robiłem tego oczywiście dla rekordu, tylko dla zdrowia - opowiada pan Tomasz.

W marcu 2002 roku pod opieką lekarzy i Klubu Kwadransowych Grubasów zaczął się odchudzać, stosując dietę "1000 kalorii", i spacerować. Początkowo było to kilka kroków, bo tak duża masa ciała nie pozwalała na więcej.

Już po kilku miesiącach chodził na dystansie 16 km dziennie. Po roku wskazówka wagi spadła o 122 kilogramy! Król odchudzania od 2003 roku stara się utrzymywać wagę. - Teraz Tomek troszkę przytył, ale zalecili mu to lekarze. Niemniej nie ma zamiaru wracać do tego, co było, a my mu w tym mocno kibicujemy - uśmiecha się pani Danuta, mama rekordzisty z Nowej Wsi Małej.

Jedni walczą o to, żeby ich ciało było bardziej smukłe, inni są dumni z rozmiaru XXL. Według "Księgi polskich rekordów i osobliwości" posiadaczką największego biustu w Polsce jest wokalistka jazzowa i kompozytorka Daniela Zabłocka z Łodzi (rocznik 1949). Jego obwód wynosi aż 160 centymetrów. Dzięki temu, że pani Daniela "ma czym oddychać", jest w stanie wspaniale naśladować Louisa Armstronga i Ellę Fitzgerald.

Taki pomnik postawili

Leon Piecuch, radny powiatowy z Kędzierzyna-Koźla, to też wyjątkowo barwna postać. Zasłynął rok temu swoimi żądaniami, gdy jako radny oprócz należnej mu diety zażądał ekstra służbowego telefonu komórkowego, samochodu z kierowcą i dwa razy w roku po półtora tysiąca zł zapomogi z powiatu na prowadzenie działalności społecznej (czytaj: osiedlową kampanię wyborczą).

We wspomnianej księdze nie mogło zabraknąć radnego, a raczej jego wiekopomnego dzieła. Zaczęło się od tego, że Leon Piecuch został Kawalerem Orderu Uśmiechu. Radny tak bardzo był rad z tego wyróżnienia, że postanowił uwiecznić ten fakt w wyjątkowy sposób, tj. stawiając obelisk ku czci... tegoż orderu. Wielki kamień z tablicą ufundowano za pieniądze samorządu. Odsłonięto go 12 lat temu w parku w centrum miejscowości, gdzie stoi do dziś.

Kędzierzyn-Koźle jest prawdopodobnie jedynym miastem na świecie, w którym władza postawiła pomnik odznaczeniu, które sama dostała. Fakt ten odnotowano oczywiście w księdze rekordów.
Książkę, o której mowa, przygotowuje Towarzystwo kontroli Rekordów Niecodziennych z Rabki.

Oprócz publikacji wyczynów Polaków organizuje co roku także mistrzostwa Polski w dojeniu sztucznej krowy i jeździe na muszlach klozetowych. Ta ostatnia impreza obrosła już w kraju legendą.

Słynne polskie wyścigi na klozetach miały swoje początki w Paryżu. Prezes towarzystwa Eugeniusz Wiecha pojechał tam na targi niekonwencjonalnych pojazdów, które odbyły się w 1999 roku. Przypadkowo napotkał Nowozelandczyka, który wśród swoich produktów miał właśnie klozety na kółkach.

- Elegancki wehikuł! - Wiecha aż podskoczył z radości.
Prezes zamówił cztery sztuki, które przyjechały do Polski z niemieckiego oddziału nowozelandzkiej firmy. Pierwszy wyścig w Rabce odbył się 19 sierpnia 2000 roku i od razu zgromadził mnóstwo widzów i dziennikarzy z całej Polski.

- Klozet jedzie z prędkością maksymalną 18 kilometrów na godzinę, ścigamy się po torze o długości 60 metrów - precyzuje Czesław Bajer, Naczelny Kontroler Rekordów Podhala.
Zwycięzca, oprócz wpisu do księgi rekordów, może liczyć na 300 złotych nagrody. Chętnych nigdy nie brakuje.

Za szybko pili i nie pobili

Przeszkoleni kontrolerzy, a jest ich obecnie w Polsce 181, jeżdżą wszędzie tam, gdzie ktoś chce pobić jakikolwiek rekord. I praktycznie zawsze wyzwanie udaje się zrealizować, co jest dowodem na to, że Polak jak chce, to potrafi.

- Tylko dwa razy zdarzyło się, że podczas zaplanowanej imprezy nowy rekord nie został pobity bądź ustanowiony - wspomina Dionizy Zejer, redaktor naczelny "Księgi polskich rekordów i osobliwości", który pełni też funkcję "kontrolera wszystkich kontrolerów".

Rzecz działa się w miasteczku akademickim w Katowicach podczas juwenaliów. Wyczyn miał polegać na tym, że każdy z 50 studentów wypije po dwa piwa. Banalne, wydawałoby się, wyzwanie - było jednak ponad siły katowickich żaków.

- Sami byliśmy tym bardzo zdziwieni. Okazało się, że część studentów przystąpiła do zadania mocno przetrenowana - wspomina Dionizy Zejer.

Najprawdopodobniej mocno przetrenowani byli już w momencie, gdy wpadli na pomysł, żeby zbiorową degustację piwa potraktować w kategoriach rekordu, ale to już szczegół.

Wspomniana klasyfikacja często porównywana jest do "Księgi rekordów Guinnessa". - To błąd - zaznacza Dionizy Zejer. - Nie mamy z Guinnessem nic wspólnego, to całkowicie oddzielna inicjatywa.

Bywa nawet, że na linii Towarzystwo Kontroli Rekordów Niecodziennych - informator Guinnessa ostro iskrzy. Wydawcy tego drugiego zarzucili Zejerowi i jego kolegom kradzież intelektualną, bo nie chcieli, żeby ktoś inny notował niecodzienne wyczyny Polaków, a potem jeszcze je publikował.

Sprawą - tym razem na poważnie - zajęli się prawnicy. Wydali opinię, że "Księga polskich rekordów i osobliwości" nie jest żadnym plagiatem. Zresztą informator związany z irlandzkim browarem często pomija ważne wydarzenia.

Np. takie, że Paweł Kotuliński ze wsi Słotwina na Dolnym Śląsku wszedł 23 sierpnia 2004 roku na drzewo i siedział tam dziesięć dni. Na czereśni spał przypięty pasami, aby nie spaść z wysokości 3 metrów. Odżywiał się czereśniami.

Tych owoców w swojej diecie nie używa za to Kazimierz Karwot z Otręby w gminie Kurzętnik (warmińsko-mazurskie). On potrafi odżywiać się jedynie światłem. Kontrolerzy z "Księgi polskich rekordów i osobliwości" potwierdzili, że Karwot umie czerpać kalorie z promieni słonecznych. Udowodnił to w lutym 2001 roku, gdy przez 21 dni przechodził specjalną kurację, podczas której nie zapuszczał się do kuchni, a jedynie połykał światło.

- Moje ciało fizyczne i duchowe zostało wówczas odrodzone. Teraz jestem przygotowany do reinkarnacji - mówi nto pan Kazimierz.

Pan Kazimierz prowadzi w swoim gospodarstwie warsztaty takiego odżywiania. Dwudniowe zajęcia kosztują u niego 1000 złotych. Połykacz światła często zapraszany jest też na wykłady do USA. Amerykanie najwyraźniej mają już dość tuczących hamburgerów i chcą się przerzucić na dużo bardziej kaloryczne światło.

Jeżeli ktoś plotkuje na Śląsku, to prof. Dionizjusz Czubala pewnie wie, o czym. Ten kulturoznawca i antropolog z Katowic jest bowiem największym kolekcjonerem plotek w Polsce. Zna ich ponad 8 tysięcy. Jedna z nich mówi np. o tym, że starych przywódców ZSRR karmiono embrionami polskich dzieci.

Dionizy Zejer nie chce powiedzieć, jaki rekord jest dla niego najśmieszniejszy. - Bo mógłbym kogoś obrazić. Są tacy, którzy traktują naszą książkę z przymrużeniem oka, a niektórzy podchodzą do tego śmiertelnie poważnie. Nie chcielibyśmy ich obrazić - zapewnia Zejer.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska