Polskie wojsko opuszcza Irak

Jarosław Staśkiewicz
Jarosław Staśkiewicz
Ostatnio takich obrazków było coraz mniej. Na początku misji Irakijczycy traktowali Polaków serdecznie. W każdym razie znacznie lepiej niż Amerykanów.
Ostatnio takich obrazków było coraz mniej. Na początku misji Irakijczycy traktowali Polaków serdecznie. W każdym razie znacznie lepiej niż Amerykanów. Archiwum prywatne
Opolscy żołnierze zapamiętali ogromny upał, nocne ataki moździerzowe, ale też biedę i brud kontrastujące z przepychem w pałacach Husajna.

- Okazałe wille, trawniczki równiutko przystrzyżone przez arabskich ogrodników, sadzawki z łabędziami i rybkami, palmy uginające się od daktyli. A do tego wszędzie te baseny, nie jakieś 25-metrowe, ale olbrzymie, czasem długie na 100 metrów - podpułkownik Marek Żurek, lekarz z Opola, opowiada z takimi detalami, że niemal przenosimy się do raju w centrum Bagdadu.

Wybudowała go przed laty saddamowska elita. Teraz byłoby tam równie pięknie jak 10 lat temu, gdyby nie moździerze, którymi od czasu do czasu przypominają o sobie terroryści.

- Podczas kąpieli ciągle czuło się niepokój. Bo woda ma zupełnie inną gęstość niż powietrze i gdyby pocisk eksplodował w basenie, to z człowieka nic by nie zostało - studzi wyobraźnię Żurek.

Opolski lekarz miał szczęście spędzić w tzw. zielonej strefie pół roku. Zajęta przez Amerykanów luksusowa dzielnica w centrum Bagdadu była marzeniem każdego żołnierza, który pojechał na iracką misję.

- Kiedy trzy lata później wróciłem do Iraku, dostałem już przydział do zwykłej bazy i nie opuściłem jej przez sześć miesięcy. Dlatego nie dziwiłem się marzeniom żołnierzy o basenach w zielonej strefie. Większość służyła właśnie w bazach na pustyni, skąd wyjeżdżali wyłącznie w kamizelkach i hełmach, obładowani sprzętem, narażeni na piekący wiatr - mówi pułkownik. - Tam była wojna, a tu w centrum Bagdadu nagle wjeżdżali do innego świata.

- Raz udało mi się tam trafić, oczywiście skorzystałem z kąpieli i mógłbym nigdy nie wychodzić z basenu - potwierdza Grzegorz Laskowski, starszy szeregowy z 10 Opolskiej Brygady Logistycznej (w Iraku spędził łącznie rok). - Sporo jeździłem w konwojach i patrolach, a opancerzony samochód nie miał żadnego okna. Na pierwszej zmianie schudłem 27 kg! Potem musiałem zmieniać mundur.

Od 2003 roku Opolanie wylatywali do Iraku dziesięć razy. Pierwsze dwa tygodnie każdego żołnierza na ziemi między Eufratem a Tygrysem wyglądały tak samo.

- Najpierw aklimatyzacja. To było konieczne, bo tamtejszy klimat jest dla nas zabójczy - mówi kapitan Mirosław Ochyra (w Iraku był jako jeden z pierwszych, już w kwietniu 2003 roku). - Kiedy o piątej rano wyszliśmy z samolotu i uderzyło w nas gorąco, byliśmy przekonani, że to od silników maszyny. Ale odeszliśmy od samolotu i wcale nie zrobiło się chłodniej. A w południe pierwsi żołnierze zaczęli mdleć. Trzeba było się nauczyć, ile i jak pić, żeby znosić upały.

Nie o wszystkim mówi się rodzinie

Pierwsze dwa tygodnie to też setki rozmów i pytań, kierowanych głównie do Amerykanów: - Jak tu jest? Kto do nas strzela? Gdzie jest niebezpiecznie? Czy można się z nimi dogadać?

Potem telefony do Polski. Po każdym ostrzale naszych żołnierzy nagłośnionym przez media te same pytania od rodziny, przyjaciół, znajomych: - Czy nic ci nie grozi? Jak to wygląda na miejscu? Czy do was też strzelali?
- Nie wszystko mówiliśmy, bo nie było sensu martwić najbliższych - przyznaje kapitan Ochyra.

Patrole, w których jechał Grzegorz Laskowski, dwa razy najeżdżały na miny-pułapki.
-Nie było za ciekawie - niechętnie wraca do wydarzeń sprzed trzech lat.
-Najważniejsze, że wtedy nikomu nic poważnego się nie stało i ranni koledzy wrócili do służby po kilku dniach.

Dwa ataki to bardzo niewiele, jeśli policzyć, ile razy Laskowski wyjeżdżał z bazy:
- Podczas czwartej zmiany w 2005 roku zaliczyłem 240 wyjazdów bojowych. To był rekord w całej dywizji.
Pod tym względem był wyjątkiem wśród logistyków, którzy większość czasu spędzali w bazie.

- Ale to nie oznacza, że byli bezpieczniejsi - zastrzega kapitan Ochyra. - Ze statystyk wynika, że ostrzały bazy są zdecydowanie częstsze niż ostrzały konwojów. I najczęściej dochodzi do nich w nocy albo nad ranem, bo wtedy napastnikom najłatwiej uciec.

Pierwszą lekcję "nowi" w Iraku dostawali zwykle już po przekroczeniu bramy. Terroryści mieli doskonałe rozeznanie. - Na drugi dzień po przyjeździe na czwartą zmianę mieliśmy atak samobójcy, który wysadził się przy bramie - mówi Laskowski.

- A nas ostrzelali tego samego dnia, kiedy wjechaliśmy - przypomina plutonowy Krzysztof Jura z Opola. - Na dzień dobry usłyszeliśmy moździerze i od razu przywitaliśmy się ze schronami.

Na zdjęciach te schrony przypominają małe garaże bez drzwi i tylnej ściany, obłożone workami. - Każdy żołnierz miał tam swoje ściśle wyznaczone miejsce. A hełm i kamizelka musiała być zawsze pod ręką. W czasie pierwszej zmiany były takie okresy, że przez kilka dni z rzędu po bazie mogliśmy się poruszać tylko w tym sprzęcie - przypomina Ochyra.

Schrony dobrze poznała też mł. chor. Joanna Antoszczyszyn (na irackiej misji w 2004 roku). Każdy alarm oznaczał ewakuację szpitala polowego, w którym pracowała jako pielęgniarka: - 3-4 rano czy 12 w południe - za każdym razem trzeba było ewakuować wszystkich chorych, nawet tych najciężej rannych. Irakijczycy tak organizowali nam czas wolny, że misję spędziłam między szpitalem a schronem - śmieje się dziś pani Joanna.

Polscy okupanci

Chorąży Joanna Antoszczyszyn: - Mieszkańcy Diwanii mogli liczyć tylko na nasz mały szpitalik.
(fot. Archiwum prywatne)

W 2003 roku o misji można było jeszcze mówić: pokojowa. Dlatego nasi żołnierze podczas pierwszej zmiany zobaczyli najwięcej.

- W Babilonie mieszkaliśmy w jednym z pałaców Husajna - opowiada Laskowski.
- Chociaż ogołocony z części wyposażenia, i tak robił olbrzymie wrażenie. Wszędzie marmury, złote klamki i krany - nie wiem, czy gdzieś w Europie można spotkać taki przepych. Ludzie byli też całkiem przyjaźnie nastawieni. Byłem zachwycony, że mogłem zobaczyć np. kolebkę cywilizacji w Ur.

Na trzeciej czy czwartej zmianie o zwiedzaniu zabytków Babilonu żołnierze mogli już zapomnieć. Mimo to Irakijczycy nie dawali się jeszcze tak mocno we znaki.
- Do Polaków odnosili się lepiej niż do Amerykanów - zgodnie mówią żołnierze z Opola. I zaraz dodają: - Do czasu, aż nie zaczęliśmy jeździć hummerami - wtedy zaczęliśmy się chyba im mylić.

- Kiedy wjeżdżaliśmy do wiosek z pomocą i darami, przywitanie było niezwykle serdeczne. Ale następnego dnia, wjeżdżając do tej samej wioski, mogliśmy spotkać dzieci rzucające kamieniami - przypomina Grzesiek.

- Bo też Irakijczycy odbierają nas jak okupantów, tego nie da się ukryć - tłumaczy pułkownik Żurek. - W amerykańskich samochodach, uzbrojeni po zęby, wjeżdżamy do ich wiosek z patrolami, by zaraz potem odjechać.

Ich sytuacji to nie zmienia, tam nadal rządzi prawo pięści i interesy miejscowych klanów. Widać, że Irakijczycy tęsknią za silnym, sprawiedliwym władcą. Demokrację kojarzą raczej z chaosem i anarchią. Biedy, która była przecież i za Saddama, wiele nie ubyło.

Najlepiej było to widać w szpitalach, które w ramach pomocy humanitarnej przyjmowały również cywilów. - Odwiedzali nas chorzy w tragicznym stanie - pamiętam jednego policjanta, który przez trzy miesiące przychodził do nas z gnijącą nogą - mówi Joanna Antoszczyszyn.

- Opieka medyczna w Iraku jest płatna, a bywało, że ludzie, którzy do nas trafiali, nie mieli nawet butów. Nie stać ich na zapłacenie lekarzowi, a też wielu lekarzy pouciekało z niebezpiecznych rejonów kraju - dodaje pułkownik Żurek. - Mieszkańcy liczącej - według różnych szacunków - od 100 do 250 tysięcy Diwanii mogli liczyć tylko na nasz mały szpitalik z czterema lekarzami.

Bardzo często przychodzili z poparzeniami. W Iraku gotuje się na palnikach gazowych rozkładanych na ziemi i ofiarami poparzeń zwykle były dzieci. Niektóre wymagały wielomiesięcznego leczenia, a my mogliśmy je tylko opatrzyć i odesłać.

Po misji dzieci przybywa

Jak opolscy żołnierze skorzystali na irackiej misji? Odpowiadają zgodnie:
- Zdobyliśmy doświadczenie. Żaden poligon ani szpital w kraju nie dałyby nam tyle, co jedna półroczna misja w Iraku.

- A dzięki temu do przodu poszła też armia - mówi kapitan Ochyra. - Na pierwszą zmianę jechaliśmy honkerami i Amerykanie żartowali, że jesteśmy bardzo odważni. Mieliśmy niedostosowane mundury, buty, gorszą broń i wyposażenie. Teraz możemy stanąć w jednym szeregu koło Amerykanów i nasi żołnierze nie mają się czego wstydzić.

Koszty są równie oczywiste. Choć wśród 22 ofiar polskiej misji nie ma Opolan, to wielomiesięczne rozstania nierzadko kończyły się rodzinnymi tragediami. Tymi większymi, jak rozwody, i małymi, które dało się jakoś załagodzić.

- Po moim wyjeździe syn obraził się na mnie na trzy miesiące i przez ten czas za nic nie chciał podchodzić do telefonu - mówi plutonowy Jura, który w lutym wrócił z Iraku. - Miał siedem lat i wielki żal, że nie wziąłem go ze sobą na pustynię. Musiałem to jakoś odrobić i w końcu pojechaliśmy razem na pustynię - do Egiptu. A teraz nie chce słyszeć o ponownym rozstaniu i liczy, że zawsze będziemy jeździli razem.

Rozwody wśród misjonarzy? - Są, ale to prywatne sprawy każdego żołnierza - komentują nasi rozmówcy. - Możemy tylko powiedzieć, że na misjach zdecydowanie łatwiej jest pannom i kawalerom.

Kapitan Ochyra podkreśla, że jeśli ktoś ma kłopoty rodzinne, to powinien odpuścić sobie wyjazd. - Jak mąż nie może się dogadać z żoną przed wyjazdem, to nie ma co liczyć, że w trakcie misji nagle znajdzie z nią porozumienie przez telefon. I że potem, po powrocie, będzie tylko pięknie - tłumaczy.

- Ale, jak słyszę w jednostce, po zakończeniu każdej misji zwykle przybywa raczej potomków niż rozwodników. Po sześciu miesiącach rozłąki trzeba nadrobić stracony czas - śmieje się Joanna Antoszczyszyn.

Wojskowy lekarz, szeregowy specjalista od łączności, pielęgniarka, kancelarysta, oficer prasowy. Każde z nich spędziło w Iraku po kilka albo kilkanaście miesięcy. Kiedy pytamy, czy chcieliby tam wrócić, wszyscy przecząco kręcą głowami.

- Chyba że się uspokoi, Irakijczycy zapomną o wojnie i będzie bezpiecznie. To wtedy czemu nie? Chętnie bym jeszcze pozwiedzał - mówi Grzegorz Laskowski.

Pułkownik Żurek nie ma złudzeń: - To zupełnie inna cywilizacja i jeszcze długo nie będą umieli wykorzystywać swoich bogactw. Dzięki Eufratowi i Tygrysowi mają bezcenną w tym klimacie wodę, mają ropę, zabytki. Ale ciągłe wojny odstraszają turystów.

Ostatnio zrobiło się jakby spokojniej i może nawet trochę szkoda, że wyjeżdżamy właśnie teraz. Ale nie mam wątpliwości: to nie wynik interwencji militarnej, tylko rozmów i negocjacji. Ograniczając się do walki z partyzantami, nigdy nie da się doprowadzić do pokoju.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska