Radek Brzózka: - Śpiewałem dla kasy i sławy

fot. archiwum
fot. archiwum
Rozmowa z Radkiem Brzózką, dziennikarzem, reporterem i prezenterem

- Był pan rzecznikiem Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu przez ostatnie dwa lata. Na tegorocznym, w związku z wokalnym sukcesami z programu "Tylko nas dwoje" wystąpi pan w roli śpiewającego?
- O nie! Nie ma takiej możliwości (śmiech). To zbyt poważna impreza, by psuć ją występami kogoś takiego, jak ja. Chyba, że byłby to występ w kabaretach (śmiech).

- Przed tą rozmową przesłuchałam w internecie wszystkie piosenki w pana wykonaniu zaśpiewane w tym programie. I - bez przymilania się - byłam pod wrażeniem jak pan sobie poradził! Na przykład w piosence "Dziwny jest ten świat" Niemena. A to klasyk, po który wielu boi się sięgać.
- Wielu by się z tą piosenką nie zmierzyło, bo są to ludzie mądrzy i rozumiejący sytuację… Tylko największy ignorant muzyczny, na przykład ja, pójdzie na samobójczą misję. Kasia Cerekwicka długo mówiła: nie, nie róbmy tego, to standard, legenda! Ale ją przekonałem. Mówiłem: spróbujmy! Jak nam się choć troszeczkę uda, to będzie szaleństwo.

- Miał pan przekonanie po występie, że się udało?
- Wiem, że na próbach było dużo lepiej. W telewizyjnym wykonaniu słychać dwa poważne błędy. Do dziś pluję sobie w brodę, że one się pojawiły… Na samym początku fatalnie rozłożyły się akcenty, zupełnie inaczej niż w oryginale, a potem jest koszmarny ryk, kiedy włączam się w wykonanie Kasi... Jest tam taki moment - jak to nazywam - wielkiego, wokalnego darcia się. Wtedy właśnie dźwięk mi paskudnie przeskoczył. Słychać to zapewne również w wersji internetowej… (śmiech). Ale szczerze mówiąc - mimo tych dwóch błędów - jestem z tego wykonania zadowolony.

- Uczył się pan kiedyś śpiewu, czy to były pierwsze próby?
- To był absolutny początek. Kiedyś tylko przez niecały rok śpiewałem w szkolnym chórze w liceum, bo chodziła tam przepiękna dziewczyna, w której byłem wtedy potwornie zakochany… Niestety, nic z tego nie wyszło. Z chóru zresztą też.

- Wracając do programu - odkrył pan w sobie pasję śpiewania?
- Zawsze lubiłem śpiewać. Dlatego kiedy pojawiła się propozycja udziału w "Tylko nas dwoje", byłem wniebowzięty. Wcześniej żałowałem, że nie dostałem zaproszenia do żadnej edycji "Jak oni śpiewają". To jedyny z telewizyjnych show, w którym chciałbym wziąć udział. Nie dlatego, żeby się lansować albo coś wygrać, tylko dlatego, że to kapitalna szansa, by się czegoś nauczyć, sprawdzić swoje umiejętności i spróbować sił w tej materii.

- Nie po to, żeby się lansować? A bulwarówki pisały, że brał pan udział w "Tylko nas dwoje" dla - cytuję - kasy i sławy. I podobno sam pan to mówił.
- Oczywiście, że tak. I mogę to powtórzyć raz jeszcze. A jeśli ktoś mówi, że bierze udział w takim programie z innych przyczyn, to kłamie. To normalna praca, w dodatku ciężka. Za to bywa przyzwoicie opłacana. A przy okazji można się fajnie promować, bo te programy mają bardzo przyzwoitą oglądalność. Sława wychodzi z tego może przez małe "s", ale jednak. Nie zmienia to jednak faktu, że już wcześniej chciałem wziąć udział w czymś takim, by się sprawdzić i nauczyć śpiewać. Czy się nauczyłem - nie wiem. Pewnie złapałem podstawy. Doświadczenie na pewno było świetne i chętnie znów wziąłbym w tym udział.

- No to przejdźmy do rzeczy: dobrze płacą?
- Nie mogę mówić o konkretnych stawkach, bo objęte są tajemnicą handlową. Zależą od tego, jak dany uczestnik dogada się z organizatorami. W każdym razie ja nie narzekałem i nie wiem, czy był ktoś, kto narzekał...

- Ma pan już pomysł, na co wydać te pieniądze?
- Żadnego. Mam teraz tyle pracy, że nie ma czasu nawet na to, by wydawać pieniądze. Jeśli już, to kupuję za nie sprzęt potrzebny do pracy. O szaleństwach na pewno nie ma mowy. Choć… Może wyjadę na dwutygodniowy urlop. To zdecydowanie byłoby szaleństwo. Ale nie finansowe, tylko czasowe. Chciałbym polecieć do Turcji. Kupić tylko bilet lotniczy, nie bukować żadnego hotelu, zapakować plecak i paralotnię i iść na kompletny żywioł.

- Czyli nie opuściła pana pasja podniebnych podróży?
- Absolutnie! Nie ma takiej możliwości. Poza tym to świeży mój konik. Zaczął się bodaj w 2006 roku.

- Jak często pan lata?
- Rzadko. Za rzadko. Ale czasem się udaje. Na przykład w ostatni weekend na Mazurach. Nakręciłem film podczas tych lotów. Jak tylko go zmontuję, wrzucę na Youtube'a i będzie sobie można pooglądać piękne widoki.

- Lata pan paralotnią czy motoparalotnią?
- Jednym i drugim. Paralotnią w górach, a motoparalotnią, czyli paralotnią z silnikiem, w Warszawie i okolicach albo podczas festiwalu w Opolu, co mi się kiedyś zdarzyło.

- Która z nich daje większą frajdę?
- To są dwa zupełnie inne doświadczenia. Motoparalotnia daje możliwość latania w miastach i ich pobliżu, gdzie na paralotnię nie ma szans. Mam wtedy kontrolę nad tym, gdzie i skąd podążam, jak i kiedy chcę lądować. Jest się bardzo niezależnym. A w przypadku swobodnego latania - głównie w górach - trzeba brać pod uwagę wiele zewnętrznych czynników. To bardzo techniczne latanie. Trzeba też mieć też mocne nerwy. Mnie ich czasem brakuje. Wtedy staram się szybko zmierzać ku lądowisku…

- Wracając do kasy i sławy. Odczuwa pan skutki tej drugiej? Zaczepiają pana ludzie na ulicach?
- Słowo rozpoznawalność chyba bardziej pasuje do mojej sytuacji. Kiedy pracuje się w mediach elektronicznych bardzo ważne jest to, jakie skojarzenia ludzie mają z daną twarzą. Dzięki temu mogę myśleć na przykład o realizowaniu swoich pomysłów, a mam ich kilka. Myślę na przykład o programie na pograniczu rozrywki i publicystyki czy takim, w którym można by tłumaczyć i pokazywać naukę. Mam nadzieję, że uda mi się je zrealizować.

- Uciekł pan w pracę, odpowiadając na to pytanie… A ja chciałabym wiedzieć raczej, czy pojawiają się na przykład propozycje matrymonialne. Końcu jest pan przystojnym, znanym, młodym mężczyzną…
- Nie… W każdym razie nie ma tego dużo…

- A jednak!
- No dobrze, czasem się zdarzają. Ale naprawdę nie jest ich wiele… Nawet trudno mi o tym mówić. Oczywiście mógłbym pójść w kreowanie różnych skandali, ale po co? Zawsze powtarzam moim bliskim, by ich uczulić na takie sytuacje, że jest świat przed kamerą i tam jestem aktorem odgrywającym jakąś rolę, kimś innym, kto robi dużo różnych rzeczy budujących wizerunek. Prawda generalnie jest taka, że ludzie pracujący w mediach, zwłaszcza elektronicznych, wiele rzeczy robią pod publiczkę. Żeby się utrzymać na powierzchni, dbać o rozpoznawalność, która przekłada się na możliwość realizacji dalszych celów zawodowych, trzeba to zainteresowanie sobą podsycać. Podrzucać gdzie i komu trzeba jakieś plotki, anegdotki, cokolwiek…
- Czyli to prawda…
- Oczywiście. I znów - jeśli ktoś mówi, że jest inaczej, to oszukuje. Wszyscy to robią. Fakt - jest to trochę nieetyczne, ale z drugiej strony - takie jest zapotrzebowanie rynku. A my jesteśmy tylko produktami, które są jak ładne albo nieładne opakowania na półce. Musimy się starać, by ludzie chcieli po nie sięgnąć. Dopiero kiedy sięgną, wykorzystując wypracowaną w ten sposób popularność, możemy próbować pokazać to, co wydaje się nam wartościowe. Niestety, dziś każdy, kto chce pokazać coś fajnego i swojego najpierw musi zwrócić na siebie uwagę. Sposoby są różne. Ja mam nadzieję, że nie jestem w tym zbyt nachalny.

- Po wymijającej odpowiedzi na pytanie o propozycje matrymonialne wnioskuję, że takich newsów pan bulwarówkom nie podrzuca.
- Nawet gdybym to zrobił, to pies z kulawą nogą w tych czasach by się tym nie zainteresował. Dziś, żeby zaszokować, musiałbym z gołym tyłkiem paradować po Krakowskim Przedmieściu…

- … albo oświadczyć, że miał propozycję matrymonialną od Dody.
- Na przykład. Albo że się z nią przespałem, choć to słabo weryfikowalne, więc trzeba by do tego dołączyć jakiś fotomontaż… To wszyscy by łyknęli.

- Trochę smutna ta medialna rzeczywistość.
- Smutna, ale chyba tylko w przypadku tych, którzy stawiają tylko na opakowanie. Kiedy się nimi ktoś zainteresuje - nie bardzo wiedzą, co pokazać. To garstka celebrytów, ludzi znanych tylko z tego, że są znani. I to faktycznie jest żałosne. Ale skoro ktoś to kupuje, to widać i na nich jest zapotrzebowanie. Są też oczywiście ludzie kompletnie omijający media, żyjący w totalnym offie. Ale w moim przypadku trudno pracować w telewizji i udawać, że się ją ignoruje. Jeśli wybrałem drogę bycia dziennikarzem, prezenterem, z dobrodziejstwem inwentarza. Na bycie znanym tylko z efektów swojej pracy mogą sobie pozwolić znani naukowcy czy świetni aktorzy offowi. U mnie bycie dobrym w pracy znaczy również bycie rozpoznawalnym.

- W mediach zaczął pan pracować w czasach swojego liceum, ale nadal jest pan młody na tyle, że mogłaby panu woda sodowa uderzyć do głowy. A nie uderza… Pilnuje się pan?
- Mam to szczęście, że jestem pracoholikiem… To wyklucza poddawanie się uderzeniom sodówki. Kiedy wracam z telewizji do domu, siadam do komputera. Jestem chyba od nich uzależniony. Ale nie próbuję z tym walczyć.

- To stara miłość do informatyki, którą pan kiedyś studiował?
- Tak. Stara, ale ciągle aktualna. Mam nawet pomysły na dwa serwisy internetowe. Mogą stworzyć zupełnie nową jakość w mediach. Kiedy wracam do domu, to pracuję nad nimi - szukam ludzi do współpracy, nowych rozwiązań. Dogrywam też pomysły telewizyjne. Nie mam czasu na wodę sodową. Odbija chyba tylko tym, którzy mają za dużo czasu i zamiast cieszyć się pracą, pławią się w swojej rozpoznawalności. Im zwyczajnie współczuję.

- Jest pan twarzą TVP, a jej w ostatnich latach mocno obrywa za to, że jest stronnicza, upolityczniona. Nie ma pan wewnętrznego zgrzytu w związku z tym? Jak pan to odbiera?
- Wszystkim nam chyba zależy albo chociaż powinno, by media publiczne były, aby funkcjonowały tak, jak to powinno wyglądać w idealnym modelu. Poza tym wizerunek, jaki tworzy jakaś stacja, ma się nijak do życia, które się w niej toczy. Gdyby w TVP było tak fatalnie, jak się czasem o tym mówi, to już dawno mnie i wielu moich kolegów by w niej nie było. Tymczasem wszyscy tam jesteśmy. Ja od 2002 roku, Paulina Chylewska zaczęła bodaj dwa, trzy lata wcześniej. Agnieszka Szulim pracuje od pięciu lat. Są u nas ludzie, którzy przenieśli się z TVN-u czy Polsatu. Mimo wielu burz na górze, sytuacja na dole jest spokojna. A wielka wartość tego miejsca polega na tym, że jest wiele rzeczy, których telewizje komercyjne nigdy nie robiły i robić nie będą.

- A jak pan słyszy, że TVP jest upolityczniona, to próbuje pan z tym dyskutować?
- Nie. Nie ma co dyskutować z tym, jak wygląda proces wyłaniania władz TVP czy samego zarządzania nią. Ale generalnie nie zamierzam na te tematy dyskutować, bo to nie moja działka. Jesteśmy my i góra. Dzieli nas gigantyczny dystans. Mnie interesuje to, co ja mam tam do zrobienia. Póki mogę to wykonywać na zasadach, które mi odpowiadają, to robię to.

- Miewał pan albo miewa propozycje od telewizji komercyjnych- TVN-u, Polsatu?
- Nie, nie miewałem takich propozycji.

- A gdyby się pojawiły?
- Jak jakąś dostanę, to odpowiem na to pytanie.

- Wracam do pana "rzecznikowania" na festiwalu opolskim. To bywa niewdzięczna funkcja. Jaki był najtrudniejszy moment na tej drodze?
- Odnosząc się nieco do pytania o TVP, to przy okazji festiwalu na własnej skórze doświadczyłem, jak bardzo stronnicze potrafią być tak zwane niezależne media. Zdecydowanie najtrudniej mi się było właśnie z tym pogodzić. Oczywiście, że każde radio, gazeta czy telewizja na polskim rynku mają swoją linię. Ale na festiwalu opolskim przekonałem się, że może on być przedmiotem wprost programowych ataków. Co byśmy jako organizatorzy nie zrobili, to zawsze nam się dostanie. Jasne, że każdy popełnia błędy i czasem się nam za coś należy. Ale nie za wszystko i nie z zasady. Rozumiem nawet to, że dziennikarze piszą na jakąś określoną modłę, bo mają takie wytyczne. Ale najbardziej zadziwiające jest to, że oni w to wierzą! Tak czy inaczej na koniec pozostaje badanie oglądalności, które od lat pokazuje, że popularność festiwalu w Opolu nie słabnie, pomimo zaostrzającej się konkurencji na rynku.

- Myślałam, że nawiąże pan raczej do bardzo trudnej sytuacji po pomyłce z przyznaniem Karolinki za Premierę Kasi Cerekwickiej, a nie Zakopowerowi, któremu się ona należała.
- No tak, to była trudna sytuacja. A muszę powiedzieć, że chyba dopiero teraz, po programie "Tylko nas dwoje", w którym Kasia była moim nauczycielem śpiewu, zrozumiałem, jak fatalnie może się czuć artysta, kiedy spotka go na scenie coś przykrego. Wyjście na scenę jest ogromną presją. Ma się krótkie trzy minuty na występ, a jeśli coś nie wyjdzie, nie można zejść i zacząć jeszcze raz. To jest tak, jak ze skokiem Małysza - ma jedną szansę i koniec. Nie może powiedzieć: sorry chłopaki, nie udało mi się, skaczę jeszcze raz. Kasia wtedy wypadła fantastycznie i dlatego było to dla mnie i organizatorów ogromnie trudne, ważne i delikatne zadanie, by tę sytuację załagodzić.

- Raz jeszcze nawiążę do pana młodego wieku. Bardzo się trzeba napracować, by mając ledwie 30-tkę, być jednym z najbardziej rozpoznawalnych prezenterów w kraju?
- Pewnie tak… Ale znam masę ludzi, którzy pracują ciężko, ale nie są popularni. Bo u nas popularność tyczy ludzi muzyki, sceny czy telewizji. Tymczasem gdy się rozejrzymy, to okaże się, że wokół nas jest cała masa ludzi, którzy pracują ciężko i w swoich dziedzinach odnoszą olbrzymie sukcesy. Jak widzę Tomka Bagińskiego, który ma ogromne sukcesy w animacji i zamówienia na nią z całego świata, albo Leszka Możdżera, który jeździ po tym świecie i gdy gdziekolwiek siada przy fortepianie, to cała sala słucha go oniemiała, to mam kompleksy. Mamy całą masę kapitalnych naukowców, biznesmenów zdobywających nowe rynki. A ja? Ja pracuję w telewizji, mam nadzieję, że idzie mi coraz lepiej i tyle.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska