Sami z choinką

Redakcja
W święta pani Danuta Czajkowska wyciąga zdjęcie ze starej "Przyjaciółki”. Te dwie dziewczynki na tle łąki to ona i jej przyjaciółka Roma.
W święta pani Danuta Czajkowska wyciąga zdjęcie ze starej "Przyjaciółki”. Te dwie dziewczynki na tle łąki to ona i jej przyjaciółka Roma. Paweł Stauffer
Święta Bożego Narodzenia spędzane w gronie rodzinnym wyglądają zawsze pięknie i radośnie. Najtrudniej jest wtedy samotnym. Dla 80-letniej Danuty Czajkowskiej z Opola każde święta to trauma. Bo z grudniem związane są dwa najważniejsze wydarzenia w jej życiu: radosne i tragiczne. To drugie przesłoniło wszystko, zabiło w niej radość na zawsze.

W Mikołaja 1953 roku, w dniu, który dzieciom tak wspaniale się kojarzy, urodził się mój ukochany i długo wyczekiwany syn - wspomina starsza pani. - Niestety, Jacek zginął w wypadku, gdy miał zaledwie 33 lata.

Dramat rozegrał się 16 grudnia 1987 roku, pamiętam, jakby to było wczoraj. Syn wracał autem z kolegą z Wrocławia, gdzie pojechali kupić narty, bo wybierali się po świętach w góry. Między Oławą a Brzegiem nagle wjechał na nich ciągnik z przyczepą, obaj zginęli na miejscu. Pochowałam mojego jedynaka w Wigilię, to było przeżycie, którego nie da się w żaden sposób opisać. Od tamtego dnia grudnia nie znoszę.

Pani Danuta została sama, bo już trzy lata wcześniej zmarł jej mąż. Miała jeszcze matkę, ale i ona odeszła po długiej chorobie. A jej jedyny brat zginął w czasie wojny, ledwo skończył 17 lat. Największą wyrwę w sercu starszej pani pozostawiła jednak strata syna.
- Jacek mieszkał ze mną, był takim dobrym synem.

Malował piękne obrazy, wszyscy się nimi zachwycali. Kilka z nich musiałam sprzedać, żeby dołożyć do skromnej emerytury i popłacić rachunki. Na pozostałe też byli chętni, ale zostaną ze mną do końca. Nie sprzedam już żadnego, nawet gdyby mi brakło na chleb.

Pani Danuta krząta się po mieszkaniu. Jest czysto, przytulnie, ale żadnej oznaki Bożego Narodzenia nie widać. Jakby na przekór tradycji na stole stoi wazon z polnymi kwiatami. Jedynie zza szyby kredensu spogląda figurka św. Mikołaja.

Przez ostatnich 26 lat nigdy nie spędzała świąt u siebie. Przeważnie wsiadała w pociąg i jechała do przyjaciółki, Romy, do Warszawy. Starała się w ten sposób święta przetrwać. Dwa lata temu jednak zaszwankowało zdrowie i żaden wyjazd już nie wchodzi w grę. Na szczęście w ubiegłym roku znajomi zaprosili ją na Wigilię. I tak wieczór minął. Ale pozostałe dwa dni przesiedziała sama, przed telewizorem.

- Nie wiem, co ze mną będzie w tym roku. Tak bym chciała, żeby Boże Narodzenie już minęło. Jeszcze nigdy nie przeżywałam świąt tak jak w tym roku. A może im człowiek staje się starszy, tym bardziej żyje przeszłością. Tęskni, wspomina…

Zauważyła, że osoby, którym się powiodło, mają normalną rodzinę - nie rozumieją jej. Są zniecierpliwione, gdy porusza tematy tabu, takie jak choroba, śmierć, przemijanie. A może właśnie święta to czas, żeby się nad dotychczasowym życiem zastanowić, a nie tylko siedzieć za stołem i się objadać.

- Moja mama mówiła mi kiedyś: "Pamiętaj, przyjaciele są tak długo, dopóki niczego nie potrzebujesz". To były trafne słowa. Znajomi zarzucają mi, że za dużo rozmyślam, mówię o synu, że się wykończę. Trzeba przeżyć, żeby zrozumieć.

W święta zadzwoni do Romy i będą razem wspominać dawne czasy. To jej najlepsza przyjaciółka, poznana jeszcze w dzieciństwie. Mieszkały wtedy z rodzicami w Starachowicach. Gospodyni pokazuje okładkę tygodnika "Przyjaciółka" z 1948 roku, na której fotograf uwiecznił Romę i ją. Dwie roześmiane dziewczynki na tle łąki.

Pani Danuta nie pamięta okoliczności, jakie towarzyszyły temu zdjęciu. Ale po raz pierwszy, patrząc na nie, uśmiecha się tego wieczoru. Oprócz zdjęć rodziny, mocno pożółkła "Przyjaciółka" to jej najcenniejsza pamiątka.

Nie chcę popsuć komuś świąt

Gdy Anna Lewińska składała sobie życzenia z mężem w czasie ubiegłorocznej Wigilii, mówili "do następnych świąt". Bali się, że tego Bożego Narodzenia już razem nie spędzą. Od czterech lat Anna walczy z rakiem, przeszła kilka operacji, więc można było się spodziewać, że to raczej jej zabraknie przy świątecznym stole. Tymczasem los chciał inaczej. Dramat rozegrał się kilka miesięcy później, w Wielkanoc.

- Mąż poszedł do kościoła, poświęcić jajka, a ja zostałam w domu, bo byłam właśnie po kolejnej chemioterapii i nie najlepiej się czułam - wspomina Anna. - Stefan coś długo do domu nie wracał, więc pomyślałam, że pewnie chce jeszcze sobie pospacerować. A może kogoś znajomego spotkał i się zagadał. Nawet mi do głowy nie przyszło, że wydarzyło się coś złego. Przyszła do mnie sąsiadka i zaczęła opowiadać, że właśnie wraca z kościoła.

Widziała, że jakiś mężczyzna upadł na posadzkę i już się nie podniósł. Przyjechała karetka, lekarz próbował go reanimować. To był zawał serca. Ja czułam podświadomie, że może chodzić o męża, ale mocno się przed tą myślą broniłam. Można odgonić myśli, ale nie da się śmierci.

Anna ma pięknie urządzone mieszkanie w centrum Opola. Razem z mężem, rok przed tamtą Wielkanocą, wyremontowali je, kupili nowe meble. Byli zgodnym, kochającym się małżeństwem. Niektórzy im tego zazdrościli. Ale teraz nic już jej nie cieszy, nie interesuje, od Wielkanocy żyje z dnia na dzień, jak w letargu.

Właśnie wróciła z kliniki onkologicznej, miała kolejną operację. Rak nie odpuszcza i zaatakował kolejny narząd. Lekarze znowu z nim wygrali, ale Anna już nie jest pewna, czy na życiu zależy jej tak jak kiedyś.

Już pod koniec listopada znajomi i krewni zaczęli do niej wydzwaniać, żeby ją zaprosić na święta. Siostrzeniec męża zobowiązał się, że przyjedzie po Annę samochodem i odwiezie, kiedy ona tylko zechce. Wszystkim odmówiła.

- Nie będę nikomu psuć świąt, bo nie powstrzymam płaczu. Wolę je spędzić sama. Porozmawiam z mężem, którego zdjęcie mam na widoku. Poradzę się, zapytam o zdanie, jak zwykle. Nie będę patrzeć na czyjeś radosne święta ani na jedzenie, którego nie będę mogła skosztować. Nie zniosę tego, że inni się śmieją. Najlepiej się czuję we własnym mieszkaniu.

Anna nie musiałaby świąt spędzać sama ani być zdana na dalekich krewnych, bo ma córkę, wnuki, zięcia. Ale córka nie chce jej zaprosić do siebie ani do niej przyjechać. Mieszka w innej części Polski i już dawno zerwała z matką wszelkie kontakty.

- To dla mnie szczególnie bolesny temat - mówi ściszonym głosem Anna. - Nie zdarzyło się nic, co by uzasadniało postawę mojej córki. Powiedziała kiedyś, że nie będzie chodzić koło nas, jak się zestarzejemy ci wyprowadziła się z domu. Nie była też na pogrzebie ojca, przyjechał tylko wnuczek. Mam jeszcze dwie wnuczki, ale dowiedziałam się, że one też gdzieś wyjechały za granicę. Zerwały z moją córką więź. Historia się powtarza. Postąpiły ze swoją matką tak jak ona ze mną.

Długo nie wiedziałam, co to święta

Jan Wojtczak prawdziwego Bożego Narodzenia, obchodzonego w rodzinnym gronie, nie zaznał nigdy, choć stuknęło mu 61 lat. Gdy miał dwa i pół roku, zmarła mama i ojciec ożenił się ponownie. A potem wszystko potoczyło się jak w bajce o złej macosze. Tylko że w tej historii szczęśliwego zakończenia nie było.

- Macocha była dla mnie okrutna, swoje dzieci traktowała dobrze, a mnie biła, nie dawała jeść, nie chciała, żebym chodził do szkoły. Na ojca też nie mogłem liczyć, bo się jej podporządkował i ani razu nie stanął w mojej obronie. Aż w końcu przyszła mi z pomocą mama mojej kuzynki, która szykując kanapki do szkoły dla swojej córki, pamiętała też o mnie. Spędzałem u nich więcej czasu niż w swoim domu, choć trudno tak było go nazwać.

Gdy miałem 9 lat, sąd odebrał prawo do opieki nade mną macosze i ojcu, trafiłem do domu dziecka. Spędziłem w nim dziesięć lat. Warunki były przyzwoite, opieka też, ale zawsze brakowało mi rodzinnego ciepła. Świąt Bożego Narodzenia z tamtych czasów w ogóle nie pamiętam.

Ojciec nigdy go nie odwiedził. Jakby zapadł się pod ziemię. Jan wyuczył się zawodu stolarz-cieśla. Przez trzy lata pracował w Łodzi, po czym opuścił rodzinne strony i pojechał na Śląsk. Zatrudnił się w hucie Katowice, a ponieważ nie miał pieniędzy ani szansy, aby dostać własne mieszkanie, jego kolejnym domem stał się hotel robotniczy.

- Gdy zatrudniłem się w hucie, to ani nie paliłem, ani nie wiedziałem, co to wódka. A potem zacząłem palić i pić. Bo łatwo można sobie wyobrazić, jak wyglądało takie życie w hotelu, w którym mieszkali sami mężczyźni. Każdy dzień po pracy wyznaczały imprezy po pokojach, alkohol lał się strumieniami. Aż w końcu wpadłem w nałóg i mnie wywalili - z pracy i z hotelu.

Przyjechał do Opola. Próbował wziąć się w garść, ale pociąg do alkoholu znowu wziął górę. Jan stoczył się na samo dno. Przez siedem lat mieszkał na wysypisku w Nowej Wsi Królewskiej. Znalazł trochę desek, zbił z nich budę, która przez cały ten okres służyła mu za dom.

- To nie było życie, tylko wegetacja. Zbierałem butelki, złom, sprzedałem, a co zarobiłem, to przepiłem. Patrzyłem tylko, żeby na alkohol było - i tak mijał dzień za dniem. Wytrzymywałem w tej budzie nawet wtedy, gdy na dworze było 20 stopni mrozu. Takich jak ja kręciło się tam wielu. Przez siedem lat ani razu nie pomyślałem nawet o świętach. To było dla mnie obce słowo, ale też i nie miałem dokąd pójść. Ojciec od dawna nie żyje, ale i tak nie chciałem go znać.

Pewnego dnia dostał na wysypisku ataku epilepsji. Ktoś zadzwonił na pogotowie, trafił do szpitala i tam, stopniowo, zaczęło się odmieniać jego życie. Trafił na terapeutę, jak mówi, z prawdziwego zdarzenia, który zaproponował mu pomoc w wyjściu z nałogu.

Jan podjął wyzwanie, chodził na terapię przez siedem miesięcy i wygrał z wódką. A nie było to takie proste, bo nadal koczował na wysypisku, wśród innych, którzy pili. Na szczęście udało mu się stamtąd wyrwać. Zamieszkał w jednym schronisku, potem w drugim, w "Gawrze", którą pomagał wyremontować. Przydał się wyuczony fach. Dostał pracę w cementowni, aż w końcu, dzięki opiece społecznej, ma kawałek własnego kąta. Od ośmiu lat mieszka w kawalerce, meble dostał od dobrych ludzi w prezencie.

- Jestem alkoholikiem niepijącym od 18 lat. Teraz wiem, że żyję. Nadal jednak najbardziej trudnym dla mnie okresem jest Boże Narodzenie. Brak rodziny odczuwa się w święta szczególnie dotkliwie. Z powodu nałogu nie zdążyłem się ożenić, ale też żadna porządna kobieta za męża by mnie wtedy nie chciała. Bardzo lubię dzieci i tego mi teraz brakuje. Ale już na to za późno.

W ubiegłym roku zaprosił go na Wigilię znajomy, potem pan Jan poszedł na pasterkę. Śpiewa w chórze "Bagatela", który działa przy Domu Dziennego Pobytu "Maria-Magda", więc skorzystał z okazji i przyłączył się do kościelnego zespołu.

- I tak mi Wigilia minęła, wśród ludzi, w kościele. Do domu wróciłem dopiero o trzeciej nad ranem. A potem dwa dni przesiedziałem sam, przy choince i telewizorze.

W tym roku dostał zaproszenie na Wigilię dla samotnych i ubogich, którą organizuje jak zwykle ksiądz Lubieniecki. Z domu "Maria-Magda", gdzie chodzi na darmowe obiady, otrzymał paczkę z żywnością na święta.
- Jakoś sobie poradzę. Na pewno znajomy znowu mnie na wigilię zaprosi. Jestem dobrej myśli.

Wspomnienia nad albumem

Irena Piekarska spędzi święta tak jak zwykły dzień, nawet potraw świątecznych nie będzie.
- Ja nie lubię gotować, więc nic szczególnego nie przygotuję. Nie będzie karpia ani uszek czy pierogów. Mogę nie jeść, wystarczą mi dobre książki do czytania. Do tego jogurcik, owoce. Kupię jedynie jakieś ciasto, najbardziej lubię sernik i biszkoptowe.

Pani Irena przygotowuje się do świąt duchowo. Wyjmie album ze zdjęciami, powspomina rodziców, męża, tych, którzy odeszli. Wypije lampkę wina. Na pasterkę nie pójdzie, bo to dla niej za późno. Wybierze się na mszę dopiero w pierwszy dzień świąt.

- Aż się boję, żeby tylko ktoś nie próbował mnie na święta zapraszać. Chcę zachować spokój ducha. Przynajmniej nie będę się musiała z czegokolwiek tłumaczyć, wysłuchiwać rozmów o chorobach, czyichś narzekań: na męża, na dzieci, na synową. Ludzie lubią krytykować innych, a nie pomyślą, że może sami są winni. To będą moje pierwsze samotne święta. I już z góry wiem, że będę zadowolona.

Jest wdową od 41 lat , mąż zginął w wypadku. Była dopiero po trzydziestce, ale już nie ułożyła sobie życia z kimś innym. Poświęciła się synowi, który miał wtedy 9 lat. Teraz on mieszka za granicą, pracuje jako informatyk w dużej firmie i co jakiś czas przenosi się z kraju do kraju. Pani Irena ma też siostrę, która wiele lat temu wyemigrowała do Szwecji.

- Przeważnie spędzałam święta za granicą. Byłam u syna w Anglii, w Irlandii, w Belgii. Obchodziłam Wigilię na różne sposoby i jadałam przeróżne rzeczy. Jedynie Wigilia w Szwecji przypominała mi rodzinny dom, bo siostra odziedziczyła talent kulinarny po mamie. Jej karp po żydowsku nie ma sobie równych. Ona też owdowiała, święta spędzi również sama.
Pani Irena porozmawia 24 grudnia z synem na skypie.

- Będzie mi smutno bez niego. Bo tak na co dzień jestem wielką optymistką.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska