Shuty z Huty

Redakcja
Sławomir Shuty - przedstawiciel krakowskiej alternatywy, komentator zjawisk konsumpcyjnych. Prozaik, fotograf, reżyser filmów udergroundowych, urodzony w 1973 r. "w blokach Nowej Huty, które mają radioaktywne ściany”. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie. 6 lat temu zadebiutował opowiadaniem "Smak”. Autor czterech książek, z których ostatnia - "Zwał”, utrzymana w formie pamiętnika opowieść pracownika zagranicznego banku, została nagrodzona Paszportem Polityki.
Sławomir Shuty - przedstawiciel krakowskiej alternatywy, komentator zjawisk konsumpcyjnych. Prozaik, fotograf, reżyser filmów udergroundowych, urodzony w 1973 r. "w blokach Nowej Huty, które mają radioaktywne ściany”. Absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie. 6 lat temu zadebiutował opowiadaniem "Smak”. Autor czterech książek, z których ostatnia - "Zwał”, utrzymana w formie pamiętnika opowieść pracownika zagranicznego banku, została nagrodzona Paszportem Polityki.
Ze Sławomirem Shuty rozmawia Danuta Nowicka

Gospodarz otwiera drzwi obszernego krakowskiego mieszkania, odpowiada krótkim "dobry wieczór" i natychmiast znika. W obszernym przedpokoju łasi się owczarek. Rozglądam się za wolnym wieszakiem, na próżno. Wchodzę do wysokiego pomieszczenia, które za dobrych czasów musiało służyć za salon, zaś teraz chaotycznie łączy rozmaite funkcje i style. Sprzęty nietypowe - szkielet telewizora z fotografiami w miejsce ekranu i sztaluga, na niej jakiś napoczęty obraz. Shuty ociągając się wstaje od komputera. Siadamy przy niskim, niewielkim stole. Żeby wygospodarować miejsce na dyktafon, odsuwam resztki kolacji. Za oknami, w których zachowały się piękne mosiężne klamki, wielkie płatki śniegu rozmywają kontury cebulastych wież po przeciwnej stronie placu Matejki. - Chciałbym w czymś takim mieszkać - mówi autor "Zwału".

- Po uroczystości wręczenia Paszportu Polityki jeden z dziennikarzy napisał, że na pana temat wiadomo tylko jedno: nazwiska Shuty się nie odmienia.
- Wiadomo dużo więcej, ale to są rzeczy, o których wygodnie niektórym nie pisać.
- Na pseudonim zdecydował się pan po rozmowie telefonicznej z siostrą kolegi?
- Prosiłem, żeby powtórzyła bratu, że dzwonił Sławek z Huty, a ona zapisała to jednym słowem i tak już zostało.
- Podobało się panu?
- Było śmieszne. A poza tym już wcześniej chciałem publikować pod pseudonimem.
- Huta musiała panu szczególnie pasować...
- Wtedy się z nią utożsamiałem. To był okres, kiedy nie było jeszcze mody na Nową Hutę; wśród mieszkańców Krakowa uchodziła za siedlisko bijatyk, pijaństwa, chuligaństwa, wszelkiego kurestwa, patologii. Spędziłem w niej dużo czasu - całe dzieciństwo i młodość. Kiedy jeździliśmy z kolegami na wakacje, oni mówili, że są z Krakowa, a ja podkreślałem, że z Nowej Huty. Brzmiało to, rzecz jasna, pejoratywnie i wywoływało reakcje w rodzaju: wiadomo, jakiś alkoholik... Koledzy, którzy rozumieli, że żartuję, zaczęli nazywać mnie Hutnik. To była moja pierwsza ksywa.
- Bardzo późno poznał pan Kraków.
- Do piętnastego roku życia nie wychodziłem z osiedla, bo poza kościołem miałem w nim wszystko, co trzeba: przedszkole, podstawówkę, sklepy, place zabaw, boisko do gry w piłkę. Poza tym rodzice nie przejawiali takich aspiracji i ciężko pracowali, ojciec na trzy zmiany. Nie działo się tak, że - aha, jest sobota czy niedziela, wybieramy się na wycieczkę do zoo czy na Wawel. Jeśli już wyjeżdżaliśmy, to na wieś, w rodzinne strony.
- Potem pan to sobie odbił, wysiadując godzinami na krakowskim rynku?
- Nie było tam jeszcze życia towarzyskiego, bo nie było tylu knajp co dzisiaj - co krok jakaś knajpa czy pub. Może poza Feniksem, ale tam zbierali się starsi. Młodzież siadała najczęściej pod ratuszem. Przez długi czas tak właśnie wyglądało moje życie - przyjeżdżałem na rynek, spotykałem się ze znajomymi, wypijałem jedno piwo i łaziłem aż do odjazdu ostatniego autobusu. Z dziewczynami chodziliśmy na koncerty. Tkwiliśmy w kręgu kultury punk rock i sceny niezależnej.
- Akademia Ekonomiczna do pana z tamtego okresu jakoś nie pasuje...
- Na czwartym roku zdałem sobie sprawę, że mi się nie podoba, że nie chcę tym się zajmować, ale pomyślałem, że nie zacznę nowego kierunku, bo nikt nie będzie mnie utrzymywał. Postanowiłem - OK, zrobię te studia, a potem zastanowię się, co dalej.
- Po studiach na drodze stanął bank.
- Po banku firma, wojsko, znowu zacząłem pracować, wyjechałem do Londynu...
- Zatrzymajmy się w nim bodaj na chwilę. Chyba warto?
- Nie bardzo. Dostałem pracę na czarno, przez agencję. Nadawali mi fałszywe numery identyfikacyjne, fałszywe ubezpieczenie. Miałem sprzątać w hostelu, tymczasem wylądowałem w schronisku dla rozmaitych mętów. Pełno narkomanów, emigrantów niewiadomego pochodzenia, ostry syf... Trzeba było odbekać swoje i tyle. Potem zatrudniłem się w piekarni. Też ciężka praca i żadne kokosy.
- Przyszłemu prorokowi antykonsumpcjonizmu zamarzyła się fura zielonych.
- A co miałem robić? Trzeba było z czegoś żyć. Ciągnęła się za mną błędna decyzja co do studiów, bo miałem nieustającą potrzebę wyrażenia się poprzez sztukę. Cały czas to było obecne: pisałem pamiętniki, wiersze, historie o znajomych, opowiadania.
- Do szuflady?
- Poza tekstami piosenek, które śpiewałem z zespołem w Nowej Hucie. Potem powstały abstrakcyjne kolaże "Nowy wspaniały smak" i "Bełkot". W "Cukrze w normie" jest już obserwacja betonowych blokowisk i dużo życia.
- Publikował pan pod pseudonimem m.in. po to, żeby się ukryć przed rodzicami. Obawiał się pan, że nie strawiliby wulgaryzmów, przede wszystkim ze "Zwału"?
- Oni by tego nie zrozumieli. To im się nie podoba. Pytają, po co te słowa i ataki na Kościół.
- Autor ryzykownych happeningów i promocji, biczujący się parówkami z hipermarketu - liczy się z reakcją mamy i taty?
- To, co robię na pokaz, oddzielam od prywatnego życia. Mam inne priorytety niż bycie artystą.
- Na przykład rodzinę, która, nawiasem mówiąc, się rozpadła?
- Nie tylko. Chodzi o niezależność od miasta. Mam nadzieję, że pisanie mi w tym pomoże.
- Należy pan do ostatniego pokolenia, które doskonale wie, co to komunizm, stan wojenny, jak smakuje mięso za kartki. A jednak kiedy nastała era konsumpcji, ostro się pan jej przeciwstawił.
- Krytykują mnie za to, że jestem przeciw kapitalizmowi. Tymczasem to nieprawda. Uważam tylko, że życie to nie tylko praca, picie i oglądanie telewizji. Ono ma różne wymiary i tkwić w iluzji bezpieczeństwa to nic dobrego. Można przejść przez nie, ślizgając się jak po maśle i umrzeć w nieświadomości. Człowiek to także pewne aspekty duchowe i warto je poznawać. Poza tym kapitalizm w wydaniu obecnym jest sprzeczny z założeniami. Po 89 roku czekaliśmy na wolność, kojarzoną z uczciwością, ze sprawiedliwością, a tymczasem wokół nas pełno krętaczy i złodziei publicznych pieniędzy. Wali się służba zdrowia, szkolnictwo, a wszystkie instytucje, w których państwo maczało palce, okazują się nierentowne. Mam swoją teorię, zresztą niezbyt oryginalną: komuniści, beton z minionego ustroju, oddali władzę Solidarności, a sami wzięli kasę. Kapitalizm w polskim wydaniu wygląda tak, że na niby to wolnym rynku są lepsi i gorsi. Zaś kolesie z mediów bezpodstawnie szafują takimi uogólnieniami jak kapitalizm, konsumpcjonizm, antykonsumpcjonizm.
- Pan sam określił się prorokiem antykonsumpcjonizmu...
- Nie ja. Zrobił to jakiś dziennikarz, pewno po przeczytaniu moich felietonów w "Ha!arcie", w których wystąpiłem w roli założyciela nowej religii. Napisałem dwa manifesty w sprawie powołania pierwszego kościoła konsumpcyjnego w Polsce, dorobiłem do tego odpowiednią teologię, wymyśliłem modlitwy i litanie. No i coś, co miało być żartem, zaczęło żyć własnym życiem.
- I bez tego żartu wierni po mszy pielgrzymują do hipemarketów.
- Mało tego - to stało się tematem z pierwszej dziesiątki najczęściej podejmowanych. Ale kiedy pisałem, jeszcze tak nie było.
- Kim teraz jest Shuty?
- Dowie się pani po przeczytaniu mojej nowej książki. Niedługo się ukaże. Teraz zajmuję się robieniem krótkich fabularnych filmów. Zbieramy się z grupą znajomych, jedziemy z kamerami i dźwiękowcem, wszyscy się przy okazji dobrze bawią. Chcę coś tam napisać na konkurs Starego Teatru na dramat współczesny.
- Zaskoczył pana Paszport Polityki?
- Pewno tak by się stało, gdybym dostał go dwa lata wcześniej. Teraz nie zmienia mojego życia w istotny sposób, bo nie jestem już człowiekiem znikąd. Od czasu "Zwału" wokół mnie stale dzieje się coś medialnego.
- Nie wszystkie recenzje książki były entuzjastyczne. Niektórzy mieli panu za złe jej niespójność.
- Toteż nie byłem pewny nagrody.
- Proszę się przyznać: skorzystał pan z okazji, żeby odrobinę odegrać się na byłej szefowej, w "Zwale" nazwanej panią Basią?
- Przede wszystkim była w tym potrzeba odreagowania pracy w banku, podjęcia tematu. Ucieszyłem się, kiedy koleżanka zwierzyła mi się, że u niej w biurze panuje taki sam syf, ucieszyłem się w sensie, że nie jest to tylko moje indywidualne doświadczenie, że inni widzą pewne rzeczy podobnie.
- Autorka tekstu w krakowskiej wkładce "Gazety Wyborczej" dzieli pana życiowe doświadczenia na ważne i nieważne. A może wszystkie okazały się przydatne, z pracą w banku i studiami ekonomicznymi włącznie? Może gdyby to była polonistyka, jako pisarz utraciłby pan niewinność?
- Nie przypuszczam. Raczej zarobiłbym już na Nike albo Nobla. Wierzę, że nie popadłbym w totalny akademicyzm.
- Teraz, po latach, jaki wymyśliłby pan sobie pseudonim?
- Nie mam pojęcia. A może bym go nie zmienił? Przecież nie przestałem być człowiekiem z Huty...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska