Skazani na wodę. Po powodzi w Głuchołazach

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Irena Ritheler z Głuchołaz nie chciała wierzyć strażakowi, że wielka fala wraca, choć oni jeszcze nie zdążyli posprzątać szkód po pierwszej powodzi.
Irena Ritheler z Głuchołaz nie chciała wierzyć strażakowi, że wielka fala wraca, choć oni jeszcze nie zdążyli posprzątać szkód po pierwszej powodzi. Krzysztof Strauchmann
Wynoszenie sprzętu domowego na strych mają opanowane do perfekcji, cięższe meble - jak wersalki - wstawiają na beczki. Ale pojedynek z żywiołem jest nierówny.

Wszyscy możemy być powodzianami. Wystarczy, że w sąsiedztwie spadnie 60 litrów wody na metr kwadratowy gruntu. Niektórzy są nimi jednak notorycznie. Bo takie mają miejsce na ziemi.

Życie obok wody, nawet małej rzeczki, to sztuka wymagająca niezwykłej cierpliwości, umiejętności przetrwania, a nade wszystko - dostosowania się. Nie ma tu natomiast miejsca na zniechęcenie.

Do trzech razy...

Piaseckich w Biskupowie zalało w 1997, potem w 2007 i teraz ostatnio w środę. Za każdym razem przebiega to podobnie. Potok Mora wzbiera. Sto metrów powyżej ich domu, koło sąsiada, przelewa się przez wał. Płynie ulicą jak nowym korytem. Dom jest w zagłębieniu terenu między wysoko zbudowaną drogą, wałem potoku i sąsiednim mostem. Woda napełnia ten minizbiornik jak wannę, aż przeleje się przez szosę i popłynie niżej. Wtedy u Piaseckich jest w mieszkaniu po kolana wody.

- Mój mąż na moście namalował farbą swoje znaczniki. Kiedy dłużej pada deszcz, chodzi i co chwilę sprawdza poziom wody - opowiada Agata Piasecka. - Jeśli potok osiągnie pewien poziom, biegnie wyżej, do sąsiada i sprawdza, czy już dochodzi do korony wału. Wraca biegiem do domu i daje hasło. Wtedy wszyscy zaczynamy wynosić rzeczy z parteru na piętro.

W ubiegłym roku mieli fałszywy alarm. Wszystko ewakuowali wyżej. I wtedy przestało padać, rzeka opadła. Ciężkich mebli nie da się wytargać na górę. Mają więc przygotowane beczki, na których ustawiają meble, żeby ich woda nie dosięgła. W ostatnią środę było jej tak dużo, że beczka się przewróciła. Kanapa wpadła do wody, nasiąkła szlamem. Trzeba ją było wyrzucić. Szkoda.

- W 1997 roku było więcej czasu na przygotowanie się - wspomina pani Agata. - W ostatnią środę poszło błyskawicznie. O 14 jeszcze świeciło słońce, a ja grałam z wnukiem w piłkę na podwórzu. Moja mama mieszka w sąsiednich Sławniowicach. Rozmawiałam z nią przez telefon, też nie widziała niczego niepokojącego. Dopiero kiedy mąż pojechał wyżej sprawdzić, co się dzieje, to podniósł alarm. Wywieźliśmy wnuka w bezpieczne miejsce i zaczęliśmy wynosić rzeczy na piętro. Więcej nic nie możemy zrobić. Worki z piaskiem u nas nic nie pomogą. Kiedy już woda wchodzi do mieszkania, mąż wyłącza prąd i uciekamy. Stajemy po drugiej stronie ulicy, przy wiejskim domu ludowym, który jest wyżej. Razem z całą wioską, bo mnóstwo ludzi zbiera się wtedy w tym miejscu, patrzymy jak zalewa nasze mieszkanie.

Wrócili o 2 w nocy, brnąc przez podwórze po pas w wodzie. Znajomi zapraszali na nocleg, ale po takich emocjach każdy chce wrócić do siebie. Na piętrze czekało na nich suche łóżko. Sprzątanie domu, obejścia z błota i szlamu zaczęli rano.

Nie bądź bezpieczny

W środę wieczorem ulewa nad czeskimi górami, na pograniczu Głuchołaz, wylała w ciągu 2 godzin 60 litrów wody na każdy metr kwadratowy ziemi. 6 centymetrów deszczu. Tak przynajmniej szacują czescy meteorolodzy. Polscy jeszcze tego nie policzyli. We wrocławskim Biurze Prognoz Hydrologicznych IMGW powiedziano nam, że nie będą robić tak szczegółowych analiz. No, może kiedyś będzie to badał jakiś klimatolog. Zamiast czekać na oficjalne wyniki natężenia opadów, łatwiej samemu wystawić za okno naczynie i sprawdzać, jak szybko się napełnia deszczówką. Jeśli spadnie 6 centymetrów, trzeba myśleć o ratowaniu siebie i dobytku.

W Podlesiu powódź też przyszła po raz trzeci od 1997. Na końcu wioski za dawną przędzalnią Froteksu stoi nad potokiem duża poniemiecka kamienica komunalna. Mieszka tu 6 rodzin. W środę w ostatniej chwili uratowali trzy samochody. Próbowali jechać ulicą do leżącego wyżej centrum wioski. Sto metrów dalej droga była już zalana. Pojechali więc autami przez podmokłą łąkę na stok, aż pod las.

- Każdy z nas już wie, gdzie uciekać - opowiadają dwie sąsiadki Ewa Teterwak i Urszula Równiak. Panią Ewę mąż niósł na barana przez rozlewisko, bo miał wysokie wodery - wodoszczelne spodnie z butami. W takim miejscu to podstawa wyposażenia. Podobnie jak własna pompa, zapas wody do picia.

- Dobrze, że mój mąż wyszedł wieczorem na podwórze, żeby sprawdzić, co się dzieje z anteną telewizyjną. Dopiero wtedy zauważył, jak szybko potok przybiera - opowiada Ewa Teterwak.

- Zdążyłam zapakować dokumenty, koc, zapasowe ubranie dla męża, bo był już całkiem przemoczony, ale już leków zapomniałam zabrać - dodaje Urszula Równiak.

W otoczonym przez wodę budynku została tylko jedna osoba. Reszta sąsiadów spędziła kilka godzin w lesie. Mężczyźni co chwila chodzili sprawdzać, czy woda opada. O 23 wrócili do domu, bo potok opadł. O północy przyszło do nich trzech strażaków, żeby zabezpieczyli cenne rzeczy, bo o 2 spodziewają się drugiej fali i muszą być gotowi na ewakuację. Na szczęście deszcz ustał.

Teoretycznie oni też mogą uciekać na piętro. Kamienica jest wysoka. Ani w 1997 roku, ani teraz woda nie wlała się na wysoki parter. Tylko, że w lipcu 97 powódź trwała długo. Górski potok zaczął podmywać drogę do ich domu. Zabrał ją ze sobą, brzeg zamienił w wyrwę. Patrzyli, jak ta wyrwa zbliża się do ich domu.

- Sąsiadowi wyżej woda podmyła wtedy murowaną stodołę, która się zawaliła - opowiadają kobiety. - Boimy się katastrofy. Nasz dom też mógłby się zawalić.

Podlesie to wioska starych ludzi. Młodzi stąd wyemigrowali. W czasie klęski szczególnie brakuje silnych rąk do zabezpieczania ludzi i dobytku. W kamienicy na końcu wioski mieszkają dwie osoby po osiemdziesiątce. Tej nocy też przestały kilka godzin w lesie, bo nie były w stanie wspinać się przez las do górnego Podlesia.

W sąsiedniej osadzie Gęstwina, gdzie przy czeskiej granicy mieszka tylko kilka rodzin, 88-letni Edmund Kacprzak cały wieczór dzielnie walczył z naporem wód na swój dom i podwórze.

- Tragedia. Beznadzieja. Wydawało się mi, że już nas zatopi - opowiada, dziękując za zainteresowanie. - Woda płynęła na podwórze z sąsiedniego zbocza, a po drugiej stronie potok dochodził do krawędzi wału. Sami musieliśmy sobie radzić. Nikt nie dojechał z pomocą.

Nie popełniaj błędów

Stan zagrożenia, klęska naturalna boleśnie ujawnia wszystkie popełnione wcześniej błędy. W Gęstwinie zbocze nad osadą było kiedyś pokryte siatką rowów melioracyjnych, którymi woda bezpiecznie spływała, omijając domy. Teraz całe zbocze jest zaorane, rowy wyrównano. Tak było komuś wygodniej. Woda płynie prosto na domy.

W Burgrabicach jedną z posesji zalał potok, który wezbrał na moście do domu sąsiada. Betonowy mostek zbudowano nisko nad rzeką. Wysoka woda niosła gałęzie, zaczęły się osadzać, blokować przepływ, zrobiły tamę i woda popłynęła bokiem. - Ten mostek trzeba natychmiast przebudować, podwyższyć, bo znów nas zaleje - skarżą się poszkodowani sąsiedzi.

Wychodzą też nie załatwione problemy.

Mieszkańcy ostatniej kamienicy w Podlesiu mogliby swoje auta bezpiecznie ewakuować przez sąsiedni most graniczny na czeską szosę. Ale właściciel sąsiedniej czeskiej fabryki zatarasował przejazd dla Polaków, bo jacyś złodzieje kradli mu złom. Kilka lat temu ustawił wielki głaz na środku drogi. Przez ten głaz nie dało się autami uciekać przed wodą. Dopiero w noc powodzi, tuż przed północą, kiedy już woda zaczęła opadać, z czeskiej fabryki przyjechała koparka z ludźmi. Usunęli kamień. Otworzyli przejazd. Przez kilka dni to był jedyny dojazd do domu dla sześciu rodzin, bo polska droga była podmyta i nieprzejezdna.

Błąd budowlany spowodował zalanie mieszkania sześciu rodzin na ul. Matejki w Głuchołazach. Oni również mieszkają w lokalnym obniżeniu terenu, otoczonym z trzech stron przez drogę, nasyp kolejowy i skarpę wzgórza. Kiedy wzbiera potok Starynka, zalewa im partery do wysokości piersi. A potem zbiornik przelewa się przez tory i płynie do centrum Głuchołaz.

- W 1997 roku było inaczej - opowiada Irena Ritheler, najsłynniejsza z głuchołaskich powodzian. Jej historię o tym, jak uratowała córkę, wyciągając ją przez okno z zablokowanego i zalewanego coraz wyżej pomieszczenia, opublikowały chyba wszystkie media. - Wtedy woda najpierw zaczęła się wylewać z kanałów i studzienek. Próbowaliśmy ją zbierać, potem mąż powiedział, że to nie ma sensu. Wszystko trwało wolniej. Woda podnosiła się coraz bardziej, więc poszliśmy na piętro domu i patrzyliśmy z góry, jak nas zalewa.

Przed tygodniem zalało ich dwa razy. We wtorek w środku dnia, przed godziną 15. Usłyszeli szum. Przez podwórze płynęła fala powodziowa. Wtedy ledwie zdążyli uciec z parteru na piętro, brodząc wśród pływających mebli. Gdy opadła woda, przyszli znajomi, sąsiedzi i razem zaczęli sprzątać. Zmywać muł, wynosić zniszczone meble, płukać brudne naczynia z kuchni. Następnego dnia odpoczywali wieczorem zmęczeni, gdy przybiegł strażak, krzycząc, że nadchodzi druga fala. Jeszcze większa.

- Co pan opowiada! Nie słuchaj go, Basiu, to niemożliwe - wołałam do córki - opowiada pani Irena. Tym razem bez szumu, po cichu, dwie rzeki nadpłynęły z dwóch stron. Jeszcze wyżej niż dzień wcześniej.

- Straszny żywioł. Nic nie pomoże. Możemy tylko uciekać na piętro swojego domu - mówi Irena Ritheler. - Póki ta mała rzeczka w sąsiedztwie nie zostanie uregulowana, póki most nie zostanie podniesiony, żeby był większy przepływ, my nie możemy się czuć bezpiecznie.

Przygotuj się i czuwaj

Głuchołaska powódź w maju 2014 była kameralna. 126 poszkodowanych rodzin, z tego ok. 30 zalanych mieszkań. Duża i szybka pomoc strażaków, władz. Duże zainteresowanie społeczne. W ciągu dwóch dni powodzian odwiedził wojewoda, marszałek, premier. I kilkanaście ekip dziennikarskich, telewizyjnych. Większość z nich w przygnębieniu czeka na choćby gest zainteresowania. Władze zapowiadają, że wyciągną wnioski z błędów. Powołają zespoły fachowców - budowlańców, hydrologów. Przebudują niebezpieczne miejsca, koryta rzek, żeby już nikomu nie zagroziły.

Ale mądry powinien być każdy. Warto pomyśleć wcześniej - skąd do ciebie nadejdzie wielka woda? Gdzie uciekniesz? Gdzie możesz zostawić samochód? Co zabierzesz na wypadek ewakuacji? Czy masz w domu zwykłe kalosze i zapas baterii do latarki? 28 maja wieczorem w Głuchołazach setki ludzi w popłochu zadawały sobie takie pytania. Dla większości, na szczęście, to była tylko próba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska