Taras z widokiem na Półwieś i inne równie magiczne światy. Wywiad z Janem Goczołem

Redakcja
Jan Goczoł: – Wyczułem, że rzeczywistość zmierza do gry grup, które nie kierują się głębszą refleksją, tylko doraźnymi emocjami. Poczułem się tym wszystkim zmęczony.
Jan Goczoł: – Wyczułem, że rzeczywistość zmierza do gry grup, które nie kierują się głębszą refleksją, tylko doraźnymi emocjami. Poczułem się tym wszystkim zmęczony.
Kiedy w 80. urodziny zadzwonił Wiesław Myśliwski, Jan Goczoł usłyszał: "Nie myśl o tym, co jeszcze powinieneś zrobić, lecz co jeszcze masz do zrobienia". To zdanie jubilat wziął sobie mocno do serca.

Jan Goczoł

Jan Goczoł

Poeta, dziennikarz, poseł na Sejm (1985-1991) urodził się w 1934 r. w Rozmierzy w rodzinie śląskiej. Studiował filologię polską na WSP w Opolu, od 1970 do 1990 pracował w redakcji miesięcznika "Opole" i w kwartalniku "Regiony". Od 1990 na emeryturze. Odznaczony m.in. srebrnym medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Wybrane publikacje: "Małgorzata" (1961), "Topografia intymna" (1961), "Sprzed drzwi" (1969), "Manuskrypt (1974)", "Poezje wybrane" (1985), "Znad Odry" (1996), "Zapisy śladowe" (1999), "Na brzozowej korze" (2000), "Z pogorzeliska" (2011).

Stary Ślązak, któremu obiecałeś powieść, wciąż czeka...
Nieliczni przyjaciele, którzy jeszcze mi pozostali, też czekają. Napisałem 150 stron i mam świadomość, że tekst domaga się dopowiedzenia. Bo dla mnie Stary Ślązak to nie tylko postać stworzona, historyczna czy kulturowa...

... To twoje alter ego.

No właśnie. Wszystko zaczyna się w nie nazwanej tak, jak ona rzeczywiście się nazywa, wiosce. Występuje wiele motywów, które są pewnym uogólnieniem losu mojego pokolenia, pamiętającego jeszcze wybuch wojny. To nie tylko losy rozmierzan, ale i ludzi z innych wiosek, z którymi przebywałem, to sprawa nauczyciela, który namawiał mamę, żeby mnie posłała do szkół, bo "szkoda chłopaka, żeby poszedł do stolarki". Początkowo nie dała się przekonać.

Nic dziwnego. Wszyscy twoi koledzy kończyli edukację na szkole podstawowej.

Tak było jeszcze za czasów niemieckich. Taka była tradycja.
Młodzież kończyła edukację na zawodówce, w najlepszym przypadku na technikum. Chodziło o zdobycie praktycznego zawodu.
Oczywiście. W moim przypadku na jednej wizycie nauczyciela, zarazem kierownika szkoły się nie skończyło. Pojawił się u nas w niedzielę, po mszy, kiedy to tradycyjnie piło się kawę, powtórnie przekonywał, żeby jednak tego Janka kształcić, bo nazajutrz miałem się pojawić u stolarza w Grodzisku, gdzie czekały piły i hebliki. Powiedział: "Niech się pani zastanowi", a mama w jakimś wewnętrznym rozdygotaniu pobiegła na drugi koniec wsi do swojego rodzinnego domu, gdzie mieszkała ciotka, i po powrocie powiedziała: "Synku, jak tak bardzo byś chcioł iść do tej szkoły, weź koło, pojedź do Strzelec, może tam znojdziesz jakieś gimnazjum".

No i wsiadłeś na koło...

Drogę znałem, bo dwa razy w tygodniu jeździłem 6 albo 7 kilometrów na wolny handel, z różnymi produktami z naszego ogródka i obory, w wózku, który jeszcze sklecił ojciec. Jedno gimnazjum zastałem zamknięte, ale ludzie skierowali mnie do drugiego, administracyjno-handlowego. Rudowłosa sekretarka, do dzisiaj ją pamiętam, zagadnęła: "Chcesz się uczyć? Jutro jest egzamin wstępny". Po czterech latach zdałem maturę jako pierwszy uczeń z naszej wioski.
Kiedy Cybis odwiedzał rodzinny dom już jako uznany malarz, a potem profesor Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, nie mógł przeboleć, że mieszkańcy Wróblina się z niego śmiali: dorosły mężczyzna, a bawi się kredkami. Jak było w przypadku Goczoła dziennikarza?
Obraz jest bardziej dostrzegalny niż tekst, więc mnie ten los ominął. Poza tym zdobyłem uznanie, bo pomagałem ludziom, pisząc listy i podania. Nie bez znaczenia był także fakt, że szanowano moją matkę. Rodzina ojca to byli znakomici cieśle, ona była bardzo ściszona, wręcz liryczna. I rozśpiewana.

Wczoraj oglądałam twoje zdjęcia w internecie. Na jednym jesteś z mamą. Zwraca uwagę jej wyrazista, niemal uduchowiona twarz.
Pochodziła z rodu Gawlików. Miała jednego brata, którego niecałe pół roku przed ślubem zabił spłoszony koń, i osiem sióstr. Pamiętam te wszystkie ciotki o oryginalnej, dziwnej urodzie. Przed laty, będąc w Teksasie, poszukiwałem krewnych mamy; wiedziałem, że przybyli do Rozmierzy z Płożniczki, skąd poszła pierwsza fala emigrantów. Po dwu tygodniach pobytu z zespołem Silesia wychodzę po mszy pożegnalnej. Idę przez pusty kościół i w pewnym momencie staję jak wryty. Zupełnie jakbym zobaczył dziadka Gawlika, który stawiał u nas wrota. Co się okazało? Był to ojciec organistki, z rodziny Gawlików.

Wracając do Starego Ślązaka - może go już nie ma? Wtopił się w nową zbiorowość z domieszką krwi kresowej, a oprócz rosołu z nudlami i rolady zajada barszcz i pierogi, popijając colą?
Mówisz o rzeczywistości dosłownej. Mój Stary Ślązak żyje w świecie, który się toczy poza doraźnym czasem. To czas mitów, ale również tych źródeł, które, niestety, już wysychają. Myślę głównie o języku, bo on stanowi istotę tożsamości duchowej i kulturowej każdej odrębnej społeczności. Oczywiście także poddaje się zmianom, jak mówią niektórzy - także się wzbogaca, ale ja tego tak nie odbieram. Tym bardziej że śląskie wioski, tutejsze społeczności są coraz bardziej przenicowywane i poprzez małżeństwa, i poprzez wyjazdy na Zachód.

Jakim cudem częściowo poddawany podobnym doświadczeniom ostałeś się ze swoją śląskością?
Być może byłem nią zafascynowany, a już szczególnie codziennym językiem, światem rodziny mojej matki. Dla mnie to były wciąż nowe, wspaniałe odkrycia; do dziś żyję nimi i całą śląską etymologią. Wydaje mi się, że zbliża mnie do prawdy życia antenatów. Szczęśliwie się złożyło, że w czasie studiów - bo znowu jako jedyny ze wsi wybrałem się na studia do Opola - wszedłem w krąg, który tworzyli Henryk Borek, Stanisław Rospond, Zdzisław Kempf, wrocławsko-opolska grupa znakomitych językoznawców, zaś przede wszystkim dialektologów.

Ludzie żyją sprawami doczesnymi, ale to ich sprawa. Ja przebywam w innym świecie


Jako trybun śląskości mógłbyś mieć znacznie większą siłę przebicia, gdybyś dłużej pozostał aktywny zawodowo. Tymczasem zdecydowałeś się na wcześniejszą emeryturę.

Działając w Sejmie, również w Związku Literatów Polskich, bardziej instynktownie niż racjonalnie wyczułem, że rzeczywistość zmierza do gry grup, które nie kierują się głębszą refleksją, tylko doraźnymi emocjami. Poczułem się tym wszystkim zmęczony. Miejsce Rozmierzy zajęły miasta i salony. Wybrałem życie w spokoju w mojej Półwsi.

Nie bez tego, że zmiana ustrojowa zastała cię w głębi Rosji. Wróciłeś do kraju cokolwiek zdezorientowany i zagubiony?
Zanurzony w autajskim eposie szamana Kałkina, zbliżonym do "Kalevali", tłumaczącym sens życia i tego, co nad nami, wśród gwiazd, wróciłem do zupełnie innego świata.
Porozmawiajmy wreszcie o poezji: wydawałoby się, że po nagrodzie Stanisława Piętaka, najważniejszej dla poetów, będziesz pisał tomik po tomiku. Tymczasem nie pojawiło się ich za wiele.
Daj Boże, żeby inni napisali tyle. A poważnie: mój problem polega na tym, że lękam się słowa.

Bo im bliżej poznajesz, tym bardziej przekonujesz się o jego ułomności?
Właśnie. I o swojej nieudolności. Niemniej, być może, zebrałby się teraz zeszycik 20 wierszy, ale jeszcze poczekajmy, może uda się dołożyć drugie tyle. Wciąż żyję.

Przypomnij, jak doszło do wydania pierwszego tomiku.

Nawiązałem kontakt z "Tygodnikiem Kulturalnym" Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Kiedyś, tropem tekstów, pojechałem do Warszawy. Zadzwonili po Myśliwskiego: "Chodź, masz gościa", a on po pierwszym kieliszku zwraca się do mnie: "Dostałem pana wiersze. Wydrukujemy. Może nawet tomik wydamy". Zdębiałem, nie wiedziałem - dziękować czy milczeć, a on: "Sprawa załatwiona. Wódka czeka". Tak zaczęła się nasza przyjaźń.

Nie odnosisz wrażenia, że rozmieniłeś się na drobne? Że zbyt wyraźnie dał o sobie znać zmysł społecznikowski, który cię wywiódł a to do Związku Literatów Polskich, a to do Stowarzyszenia Instytut Śląski w charakterze prezesa, a to do Opolskiego Związku Kulturalno-Oświatowego... Do tego cały czas pracowałeś jako naczelny "Opola" i pisałeś dla innych redakcji.
Nigdy nie byłem tak zdyscyplinowany, żeby codziennie o świcie zasiąść do pisania, to nie moja natura. Natomiast co do pozaliterackich zajęć - gdzieś tam człowiek nasiąkł chęcią spotykania się z ludźmi, którym o coś szło. W OTKO m.in. wydawaliśmy "Kalendarz Opolski", ku satysfakcji i radości autorów, głównie literatów, organizowaliśmy różne imprezy i wystawy. Wysyłaliśmy je m.in. do Berlina.

W tamtych czasach z równym zaangażowaniem potrafiłeś rozmawiać o poezji - szczególnie dobrze pamiętam dysputy z Markiem Jodłowskim, który miał tę potrzebę, żeby "podzielić się" właśnie napisanym wierszem - jak i oceniać mecze Ruchu Chorzów. To były dla ciebie równoważne światy.
Kiedyś sam grałem w piłkę nożną, a świat klubu chorzowskiego przeżywałem w kręgu przyjaciół. Dzisiaj już nie wyobrażam sobie, żeby jechać na mecz i kibicować. To już zupełnie inna, wyrachowana rzeczywistość, owinięta w slogany pseudosportowe. Wychodzę z pokoju, kiedy w telewizji wypowiadają się dawni trenerzy reprezentacji narodowej. Mundialu nie oglądałem. Zawodnicy to milionerzy. Nic mnie z nimi nie łączy.

A twoich dawnych przyjaciół? Franciszka Pieczkę, Kazimierza Kutza?
Kutz nie wycofał się we właściwym czasie i wsiąkł w to bagno. Wykazał się pseudośląskością, jak całe Katowice. Kilka lat temu uczestniczyłem tam w uroczystości rocznicowej poświęconej Wilhelmowi Szewczykowi. Niby fajna impreza, ale zorientowałem się, że mam do czynienia z zupełnie innymi ludźmi, skażonymi formalizmem.

Czym było dla ciebie pisanie wierszy za czasów "Małgorzaty", czym stało się teraz, kiedy zdajesz sobie sprawę z ułomności języka i emocje już nie te?

To nieporównywalne sytuacje. Przecież nasza wiedza, a w związku z tym odczuwanie, wciąż się zmienia.

Dla mnie Śląsk nadal pozostaje tym, co w polskiej kulturze wyrosło z tego regionu


To przeszkadza czy pomaga?

W poezji wszystko przeszkadza. W poprzek kładą się wszelkie konwencje - kulturowe, językowe, obyczajowe. Człowiek musi je pokonać, wszystko ponazywać, żeby przeszkadzać przestało.

Za PRL-u sporo jeździłeś, jak na tamtejsze możliwości. Potem doszedłeś do wniosku, że człowiek poznaje nowe kraje po to, żeby się przekonać, że najciekawsze, najbardziej budujące są nasze podróże wewnętrzne.
Oczywiście. Mniejsza o podobieństwa lądów, o odczytywanie duktów zewnętrznych, tu chodzi o coś głębszego, czego nie pozna się i poprzez najdalsze wyprawy. Jednej nie odbytej jednakże żałuję. Starałem się wyjechać na Zakaukazie, aż na granicę z Turcją. Rozmawiałem na ten temat z Okudżawą, a on - "Nie dostaniesz zezwolenia, zakryty rejon". "Chciałbym znaleźć grób ojca, bo tam go zabili" - tłumaczyłem, Okudżawa w dalszym ciągu nie dawał mi jednak nadziei: "A gdzie byś go szukał? Nie ma żadnego śladu. Tam co kilkaset kroków jest cmentarz, ale niewidoczny, ziemia nad nim wyrównana". Znał prawdę, bo jego matka odwiedzała pobliski łagier.

Wyjazd do Ałtaju doszedł do skutku. I, jak zauważyłeś wcześniej, pozostawił głęboki ślad.

Mój przyjaciel, rosyjski poeta Aleksander Plitczenko, obiecał mnie tam zawieźć, oczywiście za zgodą syberyjskich pisarzy. Polecieliśmy do Nowosybirska i po kilku dniach pobytu w hoteliku z robactwem na ścianach, terenowym samochodem pojechaliśmy do rejonu, gdzie oczekiwano nas w krawatach, a jakże, przy wódce. Następnego dnia ruszyliśmy dalej, już w towarzystwie osobistych stróżów. Dotarliśmy do jakiegoś sowchozu, składającego się z samych ałtajców i jednego Rosjanina, dyrektora, do osady, gdzie mieszka szaman. Najpierw była wielka uczta, znowu obficie podlewana alkoholem - dyrektor na tę okoliczność pobrzękiwał medalami i opowiadał, jak to "wyzwoliliśmy waszą złotą Pragę". Potem dwa dni wspinaliśmy się na koniach. Zwróciłem uwagę, że na gałęziach wisiało mnóstwo skrawków płótna. Okazało się, że to miejsca, które wysyłają nieomal sakralną energię, które należy uczcić własnym skrawkiem. Wreszcie dotarliśmy do osady, gdzie częściowo w lesie, częściowo na pastwisku postawiono lepianki. W środku dogorywało palenisko. Spytano nas, po co przyjechaliśmy, a kiedy okazało się, że chcemy się spotkać z szamanem, usłyszeliśmy, że szaman nas pozdrawia i skontaktuje się w swoim czasie. Czekaliśmy pięć dni, aż pojawili się najstarsi osady, syn szamana i on sam. Miał pod siedemmdziesiątkę, na jedno oko już nie widział, co było dobrym znakiem, bo ałtajcy wierzą, że jak śpiewak zaczyna ślepnąć, jego druga dusza ożywa i śpiew staje się bardziej przejmujący. Przyprowadzono jagnię i je zabito, potem nacięto palce szamanowi i mnie. Po zmieszaniu naszej krwi z krwią jagnięcia nadano mi imię Gijangiel, znaczy - Niebieskooki. Gospodarz nastroił instrument i zaczął śpiewać swój epos.

Wracałeś mocno poruszony?

Już nie pamiętam swojego stanu, ale kiedy szaman, jak to jest w zwyczaju, odprowadził nas do pierwszej przełęczy - za nią miał nami opiekować się już inny duch - nabrałem przekonania, że spotkałem niesamowitego człowiekia. Jego epos do dzisiaj brzmi mi w uszach.

W jakie teraz wybierasz się podróże?
(śmiech) Do Rozmierzy i z powrotem.

A czas pomiędzy nimi? Czym go przede wszystkim wypełniasz?

Małgorzata, moja żona, z całą czułością odnosi się do tego, co rośnie w ogrodzie; tyle w tym energii, tyle siły, tyle motywacji, że aż trudno mi to zaakceptować. Ja tylko patrzę i kojarzę. Czuję się znakomicie na tarasie, z widokiem na jabłonie, leszczynę, krzewy agrestu i porzeczek, wśród kwitnących rudbekii, floksów i liliowców, a kiedy przychodzi czas przycinania, wchodzę na drabinę. Jak tylko sprzyja pogoda, razem pijemy kawę, w niedzielę przyjeżdżają córki i zięciowie z wnukami, z których dwoje już po studiach, a pozostała dwójka właśnie się do nich przygotowuje. Wtedy - no cóż - przyznaję, że czuję się jak patriarcha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska