Torzewscy: U nas zawsze ogień

Archiwum prywatne
- Trzeba  się kochać niezależnie od okoliczności - mówią Marek i Barbara, za nimi trzydziestoletni staż małżeński.
- Trzeba się kochać niezależnie od okoliczności - mówią Marek i Barbara, za nimi trzydziestoletni staż małżeński. Archiwum prywatne
Rozmowa z tenorem Markiem Torzewskim i Barbarą Romanowicz-Torzewską.

- Podrywał pan dziewczyny na śpiew?
Marek Torzewski: - Jako młody śpiewak przyjechałem z Poznania do Łodzi na galę operową i w hotelu spotkałem piękną blondynkę. Trzy dni później śpiewałem na scenie właśnie dla niej. Jesteśmy razem już 30 lat.
Barbara Torzewska: - Nasze spotkanie było iście filmowe. Po skończeniu "Filmówki" i rozpoczęciu pracy w Teatrze Powszechnym mieszkałam w domu aktora. Pewnego razu na korytarzu spotkałam fajnego chłopaka. Dostał pokój obok mojego. Od razu mnie skomplementował i pochwalił się, że jest śpiewakiem. Nie pozostałam mu dłużna i przyznałam, że jestem aktorką. Potem znowu spotkaliśmy się na korytarzu, zamykając drzwi. Okazało się, że Marek nasłuchiwał, kiedy wychodzę.
MT: - Już nie spuściłem z niej oka. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
BT: - Przy kolejnym zamykaniu drzwi zapytał, czy mam telewizor w pokoju (akurat miałam pożyczony) i wprosił się na mecz naszej reprezentacji piłkarskiej. Ten mecz bardzo nas zbliżył.

- A po meczu?
BT: - Pocałował mnie w rękę, elegancko się pożegnał i wyszedł.

- Była pani rozczarowana?
BT: - Zaskoczona. Znałam wielu aktorów, reżyserów. W tym środowisku zaloty na ogół były dosyć obcesowe, a tu taka delikatność. Pomyślałam, że to świetny chłopak. Następnego dnia na butelce mleka pod drzwiami (wtedy tak się mleko zamawiało) znalazłam bukiecik fiołków.

- W tym roku obchodzicie państwo perłowe wesele. Jaka jest recepta na taką sielankę?
MT: - To nie była cały czas sielanka. Zwłaszcza w tym zawodzie to nie jest łatwe. Ale trzeba się kochać niezależnie od okoliczności. Bywało lepiej i gorzej, lecz nigdy nie przekroczyliśmy takiej granicy, poza którą już nie da się naprawić tego, co się zepsuło.
BT: - My jesteśmy takim włoskim małżeństwem. Oboje bardzo emocjonalni. U nas zawsze jest ogień - i w miłości, i w złości.
MT: - A pani myśli, że dlaczego mam takie długie włosy? Żeby łatwiej było za nie ciągnąć (śmiech).

- A tak poważnie, skąd pomysł na ich zapuszczenie?
MT: Nie lubię peruk na scenie. Mam dużą głowę - w obwodzie prawie 60 cm. Jak założę perukę to ona robi się dwa razy większa. Pewnego razu powiedziałem: "Dosyć. Zapuszczam włosy". Jestem bardzo niezależny - nawet w kwestii włosów. I nie lubię zakładania masek.

- Jest pan znany z sympatycznego luzu, który odbiega od stereotypowego wizerunku śpiewaka operowego.
BT: - Powaga jest tarczą głupców. W operowym świecie artyści lubią pogwiazdorzyć, ale my nie chcemy być sztucznie poważni.
MT: - Pracowałem z artystami z najwyższej półki i proszę mi wierzyć, że prawdziwa wielkość to skromność, dystans do siebie i pokora. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z Placido Domingo, który okazał się bardzo dostępnym i miłym człowiekiem, o żartobliwym sposobie bycia. To było w mediolańskiej La Scali. Po próbie generalnej siedzimy w garderobie i nagle pukanie do drzwi. Powoli się otwierają i wychyla się nieśmiało głowa. Placido Domingo! "Przepraszam - mówi - nie chciałbym przeszkadzać, ale przyszedłem ci pogratulować. Znakomicie śpiewałeś".

- No, no. Ma pan zaledwie 25 lat, za chwilę debiut w jednej z najbardziej prestiżowych sal operowych świata i gratulacje składa sam Placido Domingo. Może się przewrócić w głowie.
MT: - Każdy śpiewak chce choć raz stanąć na scenie La Scali - tam, gdzie zaczynał Verdi, gdzie śpiewał Pavarotti, Domingo, gdzie dyrygował Zubin Mehta, Claudio Abbadi. To taki Olimp, a dla artysty prawdziwa weryfikacja. Mimo to nigdy mi się nie przewróciło w głowie. Ani wtedy, ani później, gdy pracowałem z wieloma najwybitniejszymi artystami, świetnymi orkiestrami i śpiewałem w znakomitych salach.

- Na swojej stronie internetowej jako motto umieścił pan fragment hymnu o miłości z pierwszego listu św. Pawła do Koryntian. Miłość jest ważniejsza od kariery?
MT: Oczywiście. Gdybym miłości nie miał, nic bym nie miał. Scena, kariera, sukcesy to rzecz względna. Były cudowne wydarzenia, ale też trudne i bolesne, których do życiorysu się nie wpisuje. Gdyby nie miłość, tobym z nich nie wyszedł. Ojców sukcesu jest zawsze wielu, ale kiedy doznaje się porażki, nagle ulatniają się sprzymierzeńcy i zostają już tylko najbliższe osoby. Dlatego najważniejsza jest miłość.

- Z miłości pojechał pan w 1984 roku na festiwal im. Jana Kiepury do Krynicy i zgarnął tam worek nagród?
MT: - Do Krynicy pojechałem po pralkę. A ściślej - żeby wygrać pieniądze, za które mógłbym ją kupić. Byliśmy młodzi i biedni, a za dwa tygodnie miała się urodzić nasza córka Agata. Wiadomo, że bez pralki przy dziecku ani rusz. Gdyby nie Agata, to nie zjawiłbym się w Krynicy, niczego bym nie wygrał, nie usłyszałby mnie Cesare Mazzonis, dyrektor La Scali, i nie zaprosił. Nic by się nie zaczęło. Więc widzi pani - gdybym miłości nie miał, nic bym nie miał.

- Oboje państwo byliście artystami, ale bardzo szybko okazało się, że tylko jedno może robić karierę. To była trudna decyzja?
MT: - W 1986 roku dostałem angaż do Opery Królewskiej w Brukseli. Wyjazd za granicę w tych czasach oznaczał dla Basi całkowitą rezygnację z ukochanego zawodu. Dała mi tym największy dowód miłości.

- A teraz jeszcze jest pana menedżerką. Praktycznie i tanio.
MT: - Tanio? Przecież to najdroższy menedżer świata! Bierze sto procent. Ale za to pilnuje, żebym włożył czapkę i szalik, albo żebym nie pił za dużo kawy, którą uwielbiam.

- Broni pani też męża przed nadmiernym entuzjazmem fanek?
BT: - Bywało zabawnie. Jesteśmy nad morzem, idziemy razem, a tu nagle wrzask, pisk, tumult. Byliśmy przyzwyczajeni do wielbicieli, ale to był jakiś dziewczęcy obłęd. W ogóle mnie nie zauważały. Gdy siedzieliśmy obok siebie, wciskała się w środek taka pannica, mówiąc: "Pani się posunie". Albo: "Panie Marku, można zrobić zdjęcie? To pani zrobi" - i wciskały mi aparat. Nie odmawiałam, ale jak ktoś był szczególnie bezceremonialny, brałam aparat z szerokim uśmiechem i fotografowałam... same nóżki.

- Od dawna mieszkacie państwo w Belgii. Jaka jest różnica między polskimi a belgijskimi sąsiadami?
BT: - Jako młodzi ludzie dostaliśmy mieszkanie służbowe w Łodzi. Na początku relacje sąsiedzkie były bardzo miłe, uśmiechy, ukłony. Ale pewnego dnia najbliższa sąsiadka rzuciła mi wrogie spojrzenie i wskoczyła do windy, nie dając szans na wejście do kabiny. Zjechałam drugą windą, a na dole kłaniam się tej pani i pytam "co dobrego słychać". A ona na to. "Dobrego słychać? Ja rozumiem, że pani mąż jest śpiewakiem i musi ćwiczyć, ale on nie śpiewa. On ryczy!". Faktycznie wprawki mogą być dla postronnych koszmarem. A Belgowie, spotykając mnie w kamienicy, reagują tak: "O, pani mąż pewnie wyjechał". Rozpoznają po ciszy.

- A pani jak reaguje po tylu latach na wprawki męża?
BT: - Ja go zawsze adoruję, i kiedy ćwiczy, i kiedy występuje. Dla mnie jego głos jest niesamowicie sexy i on to wie, bo na nasze 30-lecie nagrał i zadedykował mi trzy wielkie miłosne arie. Uwielbiam "Toskę" i zawsze płakałam, gdy Domingo śpiewał "E lucevan le stelle". Do kompletu mam "Nessun Dorma" z opery "Turandot" Pucciniego i arię Rudolfa "Che gelida manina" z "Cyganerii". To bardzo cenny prezent.

- W pamięci szerokiej publiczności zapisał się pan jako wykonawca piosenki "Do przodu, Polsko" - która stała się hymnem PZPN - i odtwórca "Mazurka Dąbrowskiego" przed meczami naszej reprezentacji.
MT: - Patrząc na ostatnie poczynania naszych chłopaków - myślę, że "Do przodu, Polsko" powinni im puszczać w szatni przed meczem. A co do hymnu państwowego... Śpiewałem go 18 razy na stadionach i to dla mnie wielki honor. Za pierwszym razem bałem się ogromnie. To był 6 października 2001 roku w Chorzowie. Miałem ogromną tremę, bo nie jest łatwo zyskać aprobatę tego rodzaju publiczności, która zna tylko skrajne uczucia - albo kocha, albo nienawidzi.
BT: - Zwłaszcza jak wychodzi tenor, w garniturze i muszce. To było duże ryzyko. Marek zaskoczył wszystkich, bo zaśpiewał dwie zwrotki hymnu. Graliśmy wówczas z Ukrainą. Ich hymn trwa 3 minuty. Marek mówi: "A nasz tylko 45 sekud. Jak to będzie wyglądało?". I dodał drugą zwrotkę.

- W Korei na mistrzostwach świata pana zabrakło, bo był pan w innej części świata związany kontraktem. Hymn zaśpiewała Edyta Górniak. Żałował pan?
- MT: - Było mi przykro, bo został zamordowany piękny zwyczaj, który już dobrze się przyjął. Zawsze podobało mi się, jak w Ameryce na Super Bowl hymn śpiewają największe gwiazdy, a wraz z nimi cały stadion i cała Ameryka. U nas też była na to szansa. Ale po ryzykownej interpretacji hymnu przez Edytę Górniak władze PZPN już się bały takich eksperymentów.

- Kiedy zaczął pan zagrzewać piłkarzy piosenką "Do przodu, Polsko", oberwało się panu od tzw. środowiska. Opinie o chałturzeniu dotknęły pana?
MT: - Nie. Zawód artysty nie podlega żadnym szablonom, a ja od początku byłem niezależny. To jak śpiewam, co śpiewam i z kim współpracuję, zależy tylko ode mnie. To moje ryzyko. A co do zagrzewania piłkarzy... Placido Domingo śpiewał hymn Realu Madryt, a Jose Carreras hymn FC Barcelona. Jeżeli to jest chałtura, to ja też mogę być takim chałturnikiem.

- Państwa życie artystyczne mocno przeplata się z rodzinnym. Pani jest menedżerem męża, ale także razem państwo śpiewacie. Występuje i nagrywa z wami także córka Agata. To prawdziwy ewenement, uhonorowany tytułem "Przyjaciela Małego Księcia" za najlepszy wizerunek polskiej rodziny artystycznej na świecie.
BT: - Wspólne występy to była naturalna konsekwencja naszej rodzinnej biografii. Z Agatą zawsze razem podróżowaliśmy, dopóki nie poszła do szkoły. Uczyła się równolegle w szkole belgijskiej i polskiej - przy ambasadzie w Brukseli. Nawet zdała polską maturę. Dbaliśmy też o jej edukację muzyczną. Sztukę i muzykę miała w genach. Grała na skrzypcach i pianinie, potem śpiewała w chórze Opery Królewskiej. Kiedy miała 16 lat, bardzo chciała zaśpiewać razem z tatą i tak pojawił się duet - Vivo per lei (Żyję dla ciebie) - na pierwszej płycie Marka. Potem Agata nieraz podróżowała z nami jako artystka.

- Skupi się na tym?
BT: - Sztuka jest jej pasją, ma teraz własny zespół, ale przecież wiadomo, że to nie jest pewny kawałek chleba. Dlatego zależało nam, by miała też alternatywę - skończyła studia ekonomiczne i jest asystentką poważnego biznesmena. Jest zabezpieczona.

- To bardzo rozsądne i takie... normalne.
BT: - Bo my jesteśmy normalną rodziną. Trzeba mocno stąpać po ziemi, bo bez tego odlatuje się w chmury, a to jest niebezpieczne.

- Niech pani jeszcze powie, że mąż wynosi śmieci.
BT: - Wynosi śmieci, gotuje, pomaga. W domu nie ma gwiazdy.
MT: - Uwielbiam kuchnię włoską, szczególnie makarony. I moim dziewczynom to smakuje. Kiedy w jakimś zakątku świata nie mamy okazji razem pochodzić i posmakować lokalnych dobrotek, obserwuję kuchnię, zapamiętuję i po powrocie gotuję w domu.
BT:- Jeśli zdarzy nam się pokłócić - a kłócimy się o wszystko, bo to jest wliczone w miłość - Marek przeprasza mnie gotowaniem. Mężczyźni jak wiadomo mają problem ze słowem "przepraszam". Marek w takiej sytuacji karmi mnie. Może dlatego tak wyglądam (śmiech). Robi wtedy coś fikuśnego - na przykład rybę, której sam nie lubi - i wkłada w to całe serce.

- Jedna z pana płyt nosi tytuł "Nic nie dane jest na zawsze". To takie memento?
MT: - Tak. Śpiewam: "Nawet niebo nad głowami ma swój kres". Szczęście to umiejętność cieszenia się z tego, co się ma. Trzeba hołubić i pielęgnować każdą dobrą chwilę. Niech trwa.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska