Marta nie miała jeszcze 21 lat, Kuba nie skończył 25. W czerwcu tego roku obchodziliby drugą rocznicę ślubu. W Tułowicach mieszkali od roku. Pracowali na stacjach benzynowych w Rzędziwojowicach - ona po jednej stronie autostrady, on po drugiej. Zmiany w pracy ustawiali tak, by dojeżdżać i wracać razem.
- Oni wszystko chcieli robić we dwójkę, to była wielka miłość - wspomina mama Marty, Edyta. - Poznali się dwa lata przed ślubem, zaprzyjaźnili, a potem zakochali. Mieli masę planów na życie. Chcieli się dorobić, mieć dzieci. Martusia mówiła, że zrobiłaby jakieś studium kosmetyczne, a potem może otworzyła swój gabinet pielęgnacji włosów i paznokci... Kuba chciał kupić auto, żeby było im łatwiej...
Wszystkie ich marzenia przerwał rajd Mariusza Ł. 26 marca ubiegłego roku, kierując fiatem ducato, z prędkością 137 km na godzinę wjechał na jadące rowerami małżeństwo. Był piątek, około godz. 21. Marta i Kuba - jak zawsze razem - wracali z pracy. Do wypadku doszło w Tułowicach, kilkaset metrów od ich domu. Oboje zginęli na miejscu.
Zmasakrował i uciekł
Wygląd samochodu, którego zdjęcia dwa dni później drukowały wszystkie opolskie media, mroził krew w żyłach. Prawa strona przodu masywnego, dostawczego fiata była zgnieciona jak kartka papieru. Przednia szyba od strony pasażera pękła, jakby od uderzenia potężnym kamieniem. Części od rowerów, którymi jechało młode małżeństwo, rozrzucone były w promieniu kilkudziesięciu metrów. Lampka na jednym z nich jeszcze migała, gdy zbiegli się mieszkający w okolicy ludzie.
- Siła uderzenia musiała być ogromna - nie miał wątpliwości pan Jarosław, który był wtedy na miejscu. - Rower tej dziewczyny dosłownie owinął się wokół znaku "teren zabudowany". Ona leżała na poboczu kilkanaście metrów dalej.
Najpierw jednak znaleźli Jakuba, leżał na drodze. Ktoś próbował go reanimować, ale bezskutecznie. Ciało Marty zauważyła chwilę potem 16-letnia Agnieszka. Wybiegła z domu, gdy usłyszała huk.
- Buty leżały na jezdni, ciało na poboczu - opowiadała. - Dziewczyna twarz miała w liściach. Odwróciłam ją i szukałam pulsu, ale nie było oznak życia.
Lista obrażeń, które każde z małżonków odniosło w śmiertelnym wypadku, w aktach sprawy zajmuje prawie dwie strony. Złamanie kości czaszki, złamanie żeber, kręgosłupa, stłuczenie i rozerwanie płuc, śledziony, wątroby, nerek itd. Wiadomo, że oboje byli trzeźwi.
Czy trzeźwy był Mariusz Ł. - nie wiadomo. Sprawca tragedii uciekł z miejsca wypadku. Zostawił stojące w poprzek drogi auto i zniknął. Ktoś ze świadków mówi, że widział tuż po zdarzeniu człowieka, który biegał po jezdni i powtarzał: "Co myśmy, k..., zrobili...". Jeszcze gdy na miejscu była policja, pojawił się 21-letni mężczyzna. Powiedział, że to on prowadził fiata ducato. Po przesłuchaniach został jednak zwolniony.
Okazało się, że był podstawiony. Ta sprawa, zakwalifikowana jako utrudnianie postępowania karnego, została skierowana do odrębnego postępowania.
Urządził sobie wyścig
Mariusza Ł., 32-letniego miejscowego przedsiębiorcę, policja zatrzymała w sobotę wieczorem. Przyznał się, ale odmówił składania zeznań. - Postawiono mu zarzut spowodowania wypadku, w którym zginęły dwie osoby, i ucieczki z miejsca zdarzenia - informowała wtedy Lidia Sieradzka, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Opolu. - Grozi mu do 12 lat więzienia.
W chwili zatrzymania, w nocy z soboty na niedzielę, sprawca tragedii był trzeźwy. Prokurator wyjaśniała jednak, że ucieczkę z miejsca wypadku traktuje się tak, jakby kierowca był pijany.
Czego Mariusz Ł. nie powiedział policji, dopowiedzieli śledczym świadkowie. Jeden z nich, tak jak Ł., jechał z Niemodlina do Tułowic. Widział, jak biały fiat ducato wyjeżdżał z parkingu hotelu "Domino" w Niemodlinie. Z relacji innych świadków i z hotelowego monitoringu wiadomo, że sprawca wypadku spotkał się tam wcześniej z kilkoma osobami. Czy pił alkohol - tego nikt nie udowodnił.
Kierowca, który widział, jak fiat ducato wyjeżdża z parkingu, widział również, jak kierujący nim porozumiewa się z osobą prowadzącą inne auto - ciemne bmw. - Potem oba samochody mocno przyspieszyły i zaczęły się ścigać. Jeden drugiego na przemian wyprzedzał - relacjonował mężczyzna.
To dlatego prokurator w akcie oskarżenia użył stwierdzenia, że Mariusz Ł. zrobił sobie z drogi "tor wyścigowy". Do Tułowic wjechał, mając grubo ponad setkę na liczniku. Biegły sądowy, który badał sprawę, stwierdził, że w chwili wypadku droga była sucha i czysta, a miejsce gdzie doszło do wypadku - oświetlone. Ktoś, zwłaszcza w czerwonej kurtce, a takiego koloru okrycie miała na sobie Marta, powinien być dobrze widoczny - wbrew temu, co mówił Mariusz Ł.
Z analiz wynika, że kierowca fiata ducato zaczął hamować dopiero siedem metrów za miejscem uderzenia. To, że młode małżeństwo jechało obok siebie, a nie jedno za drugim, nie miało większego znaczenia, bo osoba jadąc tuż przy poboczu też została przez pędzące auto uderzona.
Biegły nie miał wątpliwości - przyczyną wypadku była zbyt szybka jazda i zbyt późne hamowanie. Gdyby Mariusz Ł. jechał 50 km na godzinę, Marta i Kuba by żyli.
Obrona Mariusza Ł. będzie próbowała niektóre argumenty tej opinii zbijać. - Przede wszystkim ten, czy sam początek zdarzenia, czyli moment uderzenia, miał miejsce na terenie zabudowanym. Moim zdaniem nie - mówi mec. Waldemar Miedziejko. - Po drugie - naszym zdaniem już po zdarzeniu, a jeszcze przed badaniami, które przeprowadził biegły, w tym miejscu wycięto przydrożne drzewa. To poprawiło widoczność na tym odcinku.
L4 na początek
Mariusz Ł. przed sądem odpowiadać będzie z wolnej stopy. Na początku grudnia ub. roku wpłacił 70 tys. zł kaucji i uchylono mu areszt tymczasowy. Na pierwszym terminie rozprawy, wyznaczonym na koniec stycznia tego roku, się nie zjawił. Przysłał dwóch adwokatów i zwykłe L4. Sędzia prowadząca rozprawę zażądała, by w ciągu siedmiu dni potwierdził je lekarz sądowy - jak wymaga tego procedura. Do wtorku takich dokumentów w aktach nie było.
W sądzie stawili się natomiast rodzice obydwu ofiar, ich bliscy i znajomi, przyjaciele, 17-letnia siostra Marty i jej babcia. - To dla nas wielka tragedia. Uznaliśmy, że wszyscy powinniśmy być na tym procesie - mówi pan Marek, ojciec Marty.
Zgodnie twierdzą, że to, co zrobił Ł., to przeciąganie sprawy. Obawiają się też, że sprawca będzie proces przedłużał i że próbuje uniknąć sprawiedliwości.
- Wiemy, że wielokrotnie domagał się cofnięcia mu zakazu wyjazdu z kraju. A że ma ojca za granicą, to obawiamy się, że może próbować do niego wyjechać - mówią.
- Poza tym dla nas każdy kolejny termin to rozdrapywanie tej traumy na nowo - stwierdza matka Marty. - Liczyliśmy, że sprawa zacznie się 3-4 miesiące po wypadku. Tymczasem minął prawie rok. Już się nieco wyciszyliśmy. Choć kiedy dzwoni moja młodsza córka, która ma bardzo podobny głos do Martusi, to często przez moment myślę, że to może ona. Teraz trzeba będzie tego wszystkiego wysłuchiwać, roztrząsać tę sprawę na nowo...
Nie było skruchy
Mamę Marty bardzo boli również to, że Mariusz Ł. nie wyraził szczerej skruchy. Podczas zeznań wprawdzie przyznał się do winy, ale stwierdził, że rowerzystów nie widział, bo byli nieoświetleni. W związku z tym nie czuje się winny.
Ojciec Jakuba rozpamiętuje z kolei to, że jego syn i synowa wcześniej nie przeprowadzili się do nich, do województwa dolnośląskiego. - Mieli taki plan. Jeszcze w marcu rozmawiałem o tym z Kubą - wspomina pan Jerzy. - Na początku mieli się wprowadzić do nas. Jeszcze leżą w domu materiały budowlane na remont pokoju dla nich...