Tuwim całował mnie w czoło

Jarosław Staśkiewicz
Jarosław Staśkiewicz
Pani Aniela w Wierzbnie ma swój ogródek i niedaleko grób męża. Gdzie jej tam teraz myśleć o Zakopanem.
Pani Aniela w Wierzbnie ma swój ogródek i niedaleko grób męża. Gdzie jej tam teraz myśleć o Zakopanem. Jarosław Staśkiewicz
Mieszkańcy Wierzbna koło Grodkowa zwykli mówić, że diabeł mówi im dobranoc. Ani sklepu, ani kościoła... Aniela Tajs trafiła tu z Podhala. Wcześniej w pensjonacie "Halama" w Zakopanem gotowała frykasy dla Juliana Tuwima i jego rodziny.

W Wierzbnej kuchenne smakołyki zamieniła na treściwe zupy z wkładką dla oborowych, polowych i traktorzystów. Część jej mieszkania to przybudówka - szybko, byle jak i tanio stawiana przez budowlańców z PGR. Tu pani Aniela pakowała do dużych termosów treściwe obiady dla pegeerowców w polu. Dzisiaj ta przybudówka to największe utrapienie pani Anieli. - Ciągle przecieka dach - skarży się 82-letnia kobieta.

Zakopane zostawiła dla tych ugorów i piasków pod Grodkowem.

Przybudówka tonie w kwiatach późnego lata. Ogród jedyny taki w okolicy, jaki mógłby wymarzyć sobie nawet Tuwim. A może taki miał w Aninie przy letnim domku... Ogrodu strzegą porcelitowe owczarki podhalańskie. Przypominają pani Anieli rodzinne strony.

- Do "Halamy" pan Julian Tuwim przyjeżdżał nawet kilka razy w roku, czekaliśmy na niego jak na kogoś bliskiego - sięga w przeszłość pani Aniela. - W "Halamie" na naszych oczach zmarł…

Wpadał do kuchni, gdzie już na piecu buzowały jego ulubione potrawy. - Witał się z naszym szefem, panem Stanisławem, a do mnie mówił: "z panienką po ojcowsku" i cmokał w czoło - wspomina pani Aniela, wtedy jedna z kucharek w pensjonacie ZAIKS-u w Zakopanem.

- Pytał o wszystko: o garnek, o piec. Taki znany i wielki poeta, a pytał o takie zwykłe sprawy - do dziś dziwi się pani Aniela.

Przystawał z portierem i chłopem, co niedaleko pensjonatu drwa rąbał, żeby przez chwilę pogwarzyć. - Był ciekaw ludzi i ich zwykłej pracy - dodaje. - Dla mnie wtedy był to starszy, elegancki pan, który nigdy nie minął człowieka obojętnie.

Krówki na borowinach

Pani Aniela znów wraca w przeszłość - koniec grudnia 1953 roku. Do sutereny, gdzie w kuchni, pośród dziewcząt, krzątała się wtedy 18-letnia Anielka. Wszędzie, aż po poddasze "Halamy" uwijały się pokojówki Tosia ze Stasią. - W pralni Bronia też nie miała lekko, bo przez kilka godzin wtedy się prało jedną zmianę pościeli - dodaje pani Aniela.

- Był koniec starego roku, sezon - nie brakowało roboty, gości się nazjeżdżało. Ale myśmy jak zwykle cieszyli się na przyjazd pana Tuwima - opowiada pani Aniela. - Pamiętał o wszystkich, pamiętał nasze imiona, przywoził upominki.

Po jego przyjeździe podano do stołu, półmisek dla pięciu osób. - Dla pani Stefanii, pięknej żony, dla ich 12-letniej córki z jej nianią - wylicza pani Aniela. - Starsze koleżanki pokojówki mówiły, że Ewa jest przybrana, ale Tuwimowie byli bardzo za nią.

Do stołu z Tuwimami zawsze siadał kierowca.

Choć to były ponure i biedne lata stalinowskie, goście mieli wszystko, co najlepsze.

- Jagnięcina, cielęcina, zawsze świeże mięso w kuchni - opowiada. - Zimą nie było z tym problemu, ale latem przechowywało się je w dużych beczkach z lodem. Jesienią robiłyśmy przystawki do tego mięsiwa: ogórki zielone zaparzane w słodkim syropie, żurawinę i w słodko-kwaśnej zalewie gruszki. To wszystko lądowało przy mięsnych półmiskach.
Szczególnie schodziły te przystawki pod koniec starego i na początku nowego roku.
No i lody, przysmak ze śmietanki zebranej z pachnącego mleka.

- Krowy specjalnie były wypasane na borowinach w lesie. Na różnych ziołach i aromatycznych trawach - wspomina. - Broń Boże kiszonka, bo to zmienia zapach mleka! - Dokładnie zbierałam śmietankę, żeby potem w kawie pani Tuwimowej oka maślane nie pływały, wszystkie panie jakoś były wyczulone na te oka w kawie - zaznacza. - Potem ze śmietanki kręciło się lody. Ile ja się tych lodów nakręciłam! Było takie urządzenie drewniane na korbkę. Najpierw kawałki lodu, potem śmietanę, żółtka, truskawki albo kakao. I się kręciło, aż do momentu, kiedy się miało wrażenie, że ręka odpada. Wtedy w pojemniku pojawiała się puchata góra lodów.

Smugi po krzyżu

27 grudnia 1953 w "Halamie" czekali z obiadem na pana Tuwima.

- Od kilku dni wiał halny, a Giewont spowijały czarne chmury - wspomina pani Aniela.
To zła pogoda dla wszystkich, szczególnie daje się we znaki sercowcom.

- Raz mi powiedzieli, że pan Tuwim jest nad Morskim Okiem, że na obiedzie będzie za jakieś półtorej godziny - wspomina pani Aniela. - Potem jeszcze raz przekładali porę obiadu, na szesnastą. Aż przyszedł, nie jadł, tylko zaraz poszedł do siebie na górę.
Źle wyglądał. Szef pensjonatu dał mu jakieś krople, ale w końcu wezwał do pana Tuwima pogotowie - opowiada. - Po kilkunastu minutach wszyscyśmy weszli do jego pokoju. Jakby spał, ale tak dziwnie. Jedna ręka i noga opadały mu z łóżka. Czuwała przy nim pani Tuwimowa z córką. Nie płakały…

W "Halamie" zmarł na zawał. Anewryzm serca - tak brzmiała oficjalna przyczyna zgonu.
Przy zmarłym czuwali pracownicy "Halamy".

- Z tyłu stała Tosia, Bronia, Stasia i inni. Wszyscy po nim płakali - podkreśla. - Któraś potem powiedziała, że umarł nienawrócony i trzeba było, kiedy spał, po katolicku pana Tuwima ochrzcić. A ja im na to, że taki chrzest to nic by nie znaczył. Był dobry, a to dla Pana Boga pewnie najwięcej znaczy.

Już na schodach ktoś z zakładu pogrzebowego pytał jednego z literatów: - Pan znał poetę? Bo nie mam kogo spytać, jakiego wyznania był Tuwim. Mam trumnę tylko z krzyżem i Chrystusem. Nie wiem, czy mam zostawić Chrystusa…

- Też nie wiem - odpowiedział literat.

Na świerkowym wieku trumny, w której złożono ciało, zostały dwie skrzyżowane, wyblakłe smugi po usunięciu krzyża.

- Miał być w "Halamie" dwa tygodnie, a był zaledwie kilka dni - zamyśla się nad przeznaczeniem pani Aniela. - A trumnę przewieźli z Zakopanego do Krakowa, dalej samolotem, żeby go w Warszawie na cmentarzu Powązkowskim pochować.

Na zachodzie miał być raj

W ogrodzie pani Anieli, który do jesieni tonie w kwiatach, siedzą kobiety. Wspominają, jak kiedyś cała wieś zbierała się u niej na oglądanie "Bonanzy".

- Do Zakopanego ciągnie mnie coraz mniej, bo przecież tu mam grób męża - tłumaczy Aniela. - A dzieci moje rodziły się już tutaj, na zachodzie. Dwoje najstarszych urodziło się pod Zgorzelcem, blisko granicy na Odrze i Nysie. Wtedy dawali po siedemset złotych każdemu, kto chciał się osiedlić. Mówili nam, że tam dużo lepiej niż w naszych stronach, gdzie same chaty słomą kryte. Że na każdego czekają domy.

Potem stolarza potrzebował kombinat PGR z Grodkowa.

- Potrzebowała go też stacja doświadczalna uprawy roślin w Krakowie, tyle że tam mieszkanie dawali za kilka miesięcy, a na Opolszczyźnie od ręki - dodaje pani Aniela.
Wysiedli z pociągu, a ona nie mogła się nadziwić, jak na takich kamienistych piaskach cokolwiek rośnie.

- Ty się lepiej nie dziw, bo na takim samym będziesz gospodarzyć - ktoś mi z boku podpowiadał. - I tak było, chociaż pracowałam w kuchni, to przy ogrodzie albo burakach nieraz się namęczyłam.

Mąż pani Anieli jeździł na traktorze albo pracował w stolarni. A w ramach funduszu socjalnego jeździli na wycieczki z PGR-u do Warszawy, nad morze i do Zakopanego.
Koleżanki tylko się dziwiły i pytały: - Co cię, Anielka, podkusiło? Trzeba było Warszawy albo Zakopanego się trzymać. Tego lepszego świata.

- Ach tam - wzdycha pani Aniela i macha ręką. - Tutaj też dobrze. Nie ma co żałować. Bo kto to wie, gdzie ten lepszy świat? Ale na pewno się cieszę, że poznałam pana Tuwima.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska