Wakacje na skraju Puszczy Białowieskiej

fot. Tomasz Miarecki
Kręci się sękacz na żywym ogniu, koniecznie z drzew liściastych. Sto jaj, dwa litry śmietany, kilogram masła, kilogram margaryny, dwa kilogramy cukru, dwa kilogramy mąki, zaprawy smakowe. Do rozrobienia ciasta wyznaczyliśmy Maćka.
Kręci się sękacz na żywym ogniu, koniecznie z drzew liściastych. Sto jaj, dwa litry śmietany, kilogram masła, kilogram margaryny, dwa kilogramy cukru, dwa kilogramy mąki, zaprawy smakowe. Do rozrobienia ciasta wyznaczyliśmy Maćka. fot. Tomasz Miarecki
Z samochodowego odtwarzacza płyną dźwięki "Tryswiatoje". Tuż obok na łące jakiś klekotun wypatruje myszy dla swoich młodych. Jedziemy na koniec Europy, gdzie zbierającej szczaw Eufrozynie Iwaszczuk ukazała się Matka Boska.

Już co najmniej od kilku lat w naszej telewizji i kinie mapa Polski sielskiej i arkadyjskiej rozrasta się konsekwentnie. Kto zaczął? Chyba Jacek Bromski swoim filmowym cyklem pokazującym, co też dzieje się u Pana Boga za piecem, w ogródku i za miedzą.

Jesteśmy więc z bohaterami tych opowieści w Królowym Moście, Sokółce... Pisząc o filmowej prowincji ze ściany wschodniej, nie sposób zapomnieć o Wilkowyjach, chociaż jak słusznie wielu zauważa, to zabawna opowieść o nas wszystkich, bo Wilkowyje są wszędzie.

Poza tym serial i film powstawał w Jeruzalu, w powiecie mińskim, czyli bardziej w Warszawie niż Białymstoku. Uroczy wschód Polski to także serial "Blondynka", której tytułowa bohaterka, wyjeżdżając z warszawskiego szczurowiska do Majaków, wyznaje zasadę: "Chcę tylko nie być byle kim, nie robić byle czego, byle gdzie...".

Ta moda (w pozytywnym rozumieniu tego słowa, dlatego nie należy mylić go z lansem) na beztroski polski wschód w ostatnim czasie wyszła poza filmowy świat, wkraczając w realne plany urlopowo-wakacyjne bardzo wielu osób. Sam zresztą też uległem tej wschodniej nostalgii. I pewnie film nie był tu tym najważniejszym elementem, chociaż...

Kiedy pewnego wiosennego wieczoru siedzieliśmy ze znajomymi i Anita (dziewczyna wiecznie poszukująca i miłośniczka wilkowyjskich historyjek) zaczęła cytować z filmowego "Rancza" dialog o kozie, zrodził się pomysł na zagospodarowanie części tegorocznego urlopu. No, ale żeby ów zaczyn podróży na polski wschód poznali wszyscy, zacytuję serialowy dialog:
"- Jedną mamy, to wiem, co mówię, zwierzę bez kultury osobistej, wszystko zeżre. Razu jednego z płota gacie zeżarła.
- Co prawda, to prawda, niewybredna jest.
- A mściwa jak Tatar. Razu jednego wchodzę do domu, a ona na wersalkę z kopytami wlazła i telewizję ogląda sobie jak jakaś pani. Won, do budy, mówię, a ta małpa na mnie z rogami. Dopiero jak pizdłem w nią popielniczką, to uciekła.
- A jak się zemściła?
- Kto?
- No, ta wasza koza.
- Aa, miesiąc potem nawaliła na schody, no i pośliznąłem się i rękę złamałem.
- Naród kozacki od tego pochodzi, że kozy trzymał.
- Kozaki?
- No".

I tak właśnie, wykorzystując pretekst kozy i związków tego zwierzęcia z Tatarami i Kozakami, w cztery osoby wybraliśmy się na wschód. Z góry jednak założyliśmy, że stawiamy na puszczańskie klimaty. Tym bardziej że Sławek (jeden z naszej czwórki) od kilku lat jest zapalonym myśliwym. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do niektórych gajowych, on strzela obecnie jedynie ze swojego nikona.

A trofea ma - jak na amatora - naprawdę bogate, co widać prawie na wszystkich ścianach jego mieszkania. Ptaki, żuczki, zwierzyna płowa zamknięte w antyramach - to zdobycze z prawie całej Polski (i nie tylko). A skoro puszcza, to oczywiście wybór na miejsce wypadowe padł na Białowieżę.

Puszcza Białowieska. Od tysięcy lat trwają tu naturalne procesy przyrodnicze.
(fot. fot. Tomasz Miarecki)

Klekotun i szałaputa
A zatem kierunek Podlasie. Z Opolszczyzny to prawie 600 kilometrów. Drogi w różnym stanie, ale tak naprawdę powodów do narzekania nie ma. W końcu urlop, to marudzić nie wolno. Po ponad ośmiu godzinach jazdy witają nas wielkie stada bocianów, czyli - jak się mówi na wschodniej ścianie - klekotunów. A jest ich tam dostatek wielki, największy w Europie.

I właśnie w Białowieży zaczyna się (albo kończy, wszystko zależy od punktu postrzegania) 400-kilometrowy Podlaski Szlak Bociani. Ciągnie się on przez cztery parki narodowe (białowieski, narwiański, biebrzański i wigierski) oraz przez Suwalski Park Krajobrazowy. Na jego trasie leży między innymi Pentowo (niedaleko Tykocina), czyli Europejska Wioska Bociania. Co prawda w tym roku osobiście tam nie dotarliśmy, ale i w Białowieży oraz okolicach klekotuny towarzyszyły nam każdego dnia.

- U każdego chaziaja klekotun powinien być. To dobra wróżba. Tylko jełop i szałaputa nie chce trimać gniazda - słyszę od miejscowych. Z moich pierwszych obserwacji wynika, że jełopów i ludzi bezmyślnych w okolicy rzeczywiście niewielu. To dobrze.

Ikonostas z chińskiej porcelany
W Białowieży zatrzymujemy się w gospodarstwie, które wcześniej polecali nam znajomi. Gospodarze: Irena (na co dzień nauczycielka) i Wojtek (facet z ogromną wiedzą, zajmujący się przede wszystkim prowadzeniem plantacji choinek), okazują się ludźmi trochę jak z bajki. Spokój, uczynność... Jednocześnie tak rzadko już dzisiaj spotykana rodzinna więź (trójka dzieci) i jednocześnie pewna niespieszność (w żadnym razie nie należy jej mylić z lenistwem).

Dom, tak jak gospodarze, urokliwy. Ma już sto lat. Został zbudowany z puszczańskich sosen. Wojtek kupił go w okolicy, na przetargu. A później, z pomocą zaprzyjaźnionej ekipy, rozebrał i przeniósł w miejsce, gdzie stoi obecnie. Z dala od zwartej zabudowy Białowieży, w bliskim sąsiedztwie doliny Narewki.

A jednocześnie wystarczy dwudziestominutowy spacer, by dojść do centrum wioski: do urokliwej cerkwi św. Mikołaja z wyjątkowym ikonostasem z chińskiej porcelany (w Europie jeszcze tylko dwie cerkwie zostały w podobny sposób wyposażone) czy parku pałacowego z pozostałościami zabudowań dawnej siedziby cara i Muzeum Białowieskiego Parku Narodowego.

Siedzimy na tarasie, pijąc przygotowaną przez Irenę herbatę z miętą i szałwią. Do tego prawdziwy puszczański miód i placek z truskawkami. Koty wygrzewają się przy zachodzącym słońcu. Słychać tylko koniki polne, przelatujące bociany i rozrabiające na pobliskim drzewie szpuki, jak nazywa się tutaj gołębie pospolite. Sielskość i ciszę przerywa odgłos terenowego auta. A chwilę później głośne: - Witam, witam.

To Tomasz Werkowski, łowczy z Nadleśnictwa Białowieża. Znajomy naszych gospodarzy. Trochę gawędzimy o puszczy, jej tajemnicach i współczesnych problemach. Po dwudziestu minutach już jesteśmy umówieni na wspólne poznawanie okolicznych lasów. - Dobra, wszystko gra. Przyjeżdżam po was jutro o piątej rano. Ale nie czekam ani minuty, bo mam robotę i przed dziesiątą muszę być w nadleśnictwie - mówi Tomek.

Wyprawa z łowczym

Następnego dnia punktualnie o piątej łazik łowczego jest przy naszej chałupie. Ruszamy do lasu. Wyłamuje się tylko
Anita, która poranek postanawia spędzić na spacerze, rozpoznając okoliczne łąki i znajdujące się niedaleko naszej siedziby żeremia. My po kwadransie jesteśmy już na traktach Puszczy Białowieskiej (nie mylić z parkiem narodowym). Nasz przewodnik ma za zadanie objechać okoliczne nęciska i podkarmić kukurydzą dziki.

Dobrze jest posiedzieć przy żubrze. Najlepiej z aparatem fotograficznym i w bezpiecznej odległości.
(fot. fot. Tomasz Miarecki)

Po drodze pokazuje nam charakterystyczne miejsca tego wielkiego lasu, opowiada historie o ludziach, dla których puszcza stała się w życiu wszystkim (dla niego zresztą też). Nagle tuż obok auta pojawia się piękny koziołek, dziesięć minut później następny. Sławek ma swoje pierwsze fotograficzne trofea...

Po powrocie z lasu czas na śniadanie. Jajka w śniadku, czyli na miękko, i bułka (bochenek) miejscowego chleba kupionego dzień wcześniej w Hajnówce. Wyjmuję pożyczoną książkę profesor Simony Kossak "Saga Puszczy Białowieskiej" (pozycja nieosiągalna obecnie w żadnej księgarni). Nieżyjąca już pani profesor (córka Jerzego, wnuczka Wojciecha, prawnuczka Juliusza - trzech malarzy rozmiłowanych w koniach, ojczystym krajobrazie, polskiej historii; siostrzenica Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej oraz Magdaleny Samozwaniec) przez ponad 30 lat mieszkała w Puszczy Białowieskiej w starej leśniczówce "Dziedzinka".

Była między innymi szefową Zakładu Lasów Naturalnych IBL w Białowieży. Jak sama mówiła: podziękowaniem za te szczęśliwe lata "u Pana Boga za piecem" jest właśnie książka "Saga Puszczy Białowieskiej". Jak pisała Simona Kossak: "Puszcza Białowieska jest ostatnim na Niżu Europejskim dobrze zachowanym kompleksem leśnym o charakterze naturalnym. Od tysięcy lat trwają w niej naturalne procesy przyrodnicze.

Dlatego też stanowi najważniejszą oraz jedną z ostatnich ostoi wielu ginących gatunków określanych mianem reliktów lasu pierwotnego (dzięcioł trójpalczasty, wiele gatunków chrząszczy, reliktowe porosty). Są to głównie gatunki związane ze starymi, obumierającymi, drzewami, które osiągają w puszczy gigantyczne rozmiary - Puszcza Białowieska to największe skupisko drzew o wymiarach pomnikowych w Europie".

Kupalinka, kupalinka...
W Białowieży pojawiliśmy się w czasie, gdy odbywała się noc Kupały. Nie mogliśmy tego przegapić. W tegorocznej "Kupalle" wzięło udział około 300 wykonawców z Polski i Białoruski. Wczesnym wieczorem wyruszył kolorowy pochód z pochodniami, a po ulicach wioski roznosiła się znana tam powszechnie piosenka: "Kupalinka, kupalinka ciomnaja noczka, a dzież twaja doczka? Maja doczka u sadoczku, różu, różu polić, bieły ruczki kolić".

- To ważna regionalna impreza. Okazja zaprezentowania się mniejszości białoruskiej. No i świetna zabawa dla miejscowych i gości, którzy często z daleka przyjeżdżają właśnie na "Kupalle" - mówi Andrzej, który z Białowieżą związany jest od urodzenia, a teraz pracuje między innymi jako przewodnik po Białowieskim Parku Narodowym (wejście na teren parku możliwe jest tylko z przewodnikiem).

Przy okazji, trochę przez przypadek, zwabieni szyldem "Galeria Trunków Wschodu", trafiliśmy też do miejsca, gdzie można było kupić trudno osiągalne w innych regionach Polski alkohole. W tym między innymi "Carską Złotą". Przy wyrobie tej wódki (butelka kosztuje tyle, co dobry koniak) wykorzystuje się tylko naturalny surowiec i świeżą wodę z ładowskiego jeziora. Wódka "Carska Złota" przechodzi dodatkową filtrację przez specjalne membranowe filtry ze złotą nicią.

Do produkcji wykorzystuje się też miód lipowy, pochodzący z rośliny jednego rodzaju oraz wyciąg z kwiatu lipowego. Butelka wykonana jest z matowego szkła i udekorowana złotem wysokiej próby (99,9 proc. złota). Jednak puszczańscy autochtoni przyglądają się temu trunkowi z dużą rezerwą, przekonani, że miejscowy czemergies, czyli samogon (zwany również ruską wódką), jest bezkonkurencyjny.

No, a smakosze zawsze mogą go wzbogacić puszczańską trawką lub liśćmi suszonej bukwicy. - Tylko brynzel da się nabrać na jakieś carskie. No, chyba że na chabor dla jakiegoś lekarza czy urzędnika. To już inna gadka - próbuje nas uświadomić rozbawiony jegomość, podśpiewując sobie "Kupalinka, kupalinka, warażba takaja. Toj, chto lubić moj wianoczak, napeuna paznaje".

Piękny koniec Europy
Sławek wybiera się na cały dzień na ambonę. Koniecznie chce sfotografować żubry w naturze. Marzy mu się też dostojny rogacz. Anita, Maciek i ja postanawiamy dotknąć tajemnicy prawosławia. Z Białowieży do Grabarki, nazywanej Jasną Górą polskiego prawosławia, jest niespełna sto kilometrów. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Dubiczach Cerkiewnych, Kleszczelach. Zaglądamy do Czeremechy.

W samochodzie przesłuchujemy płytę chóru młodzieżowego białowieskiej parafii prawosławnej: Swietie Tchij, Tryswiatoje, Angieł Wopijasze... Robi się atmosfera... W Grabarce jesteśmy dość wcześnie. Ludzi niewielu. Najwięcej pątników jest tu 19 sierpnia, w Dniu Spasa. Pierwsze kroki kierują do cudownego źródełka, a potem schodami na górę do maleńkiej, przepięknej cerkwi. Wiele osób przynosi na Grabarkę krzyże wotywne, które później zostają na zboczach wzniesienia. Las krzyży - maleńkich, dużych, olbrzymich - robi wrażenie.

Podczas wcześniejszych rozmów w Białowieży słyszymy, że koniecznie powinniśmy pojechać do Koterki. Z Grabarki to już niedaleko. W górę, w dół, przez las. Mijamy Moszczonę, Radziwiłłówkę, Adamowo. Droga zupełnie pusta. W końcu jest Koterka. Kilka domków i koniec. Znak zakazu ruchu, z adnotacją, że dopuszczalny jest ruch lokalny. Uznajmy zgodnie, że my właśnie poruszamy się lokalnie... Znowu las. I nagle jest. Po lewej stronie, na leśnej polanie stoi błękitna drewniana cerkiew.

Leśne uroczysko, maleńkie jeziorko, setki małych zielonych żab, kilkadziesiąt drewnianych krzyży. Droga, którą dojechaliśmy, urywa się nagle. Sto, może dwieście metrów dalej granica z Białorusią. Ktoś powiedział, że tutaj kończy się Europa. Ale jak się kończy! To naprawdę niezwykłe miejsce. Swoiste "cofnięcie w czasie". Skąd w środku lasu, z dala od ludzkich osad pojawiła się ta świątynia?

Wzniesiono ją w 1912 roku w miejscu, gdzie 60 lat wcześniej Matka Boża objawiła się Eufrozynie Iwaszczuk, mieszkance pobliskich Tokar, która na uroczysku Koterka zbierała szczaw. To odludne miejsce - jak się później dowiedzieliśmy - ożywa tylko podczas nabożeństw w Trzecim Dniu Świętej Trójcy i w czasie święta Ikony Matki Bożej "Radość Wszystkich Strapionych" (6 listopada).

Dość licznie przybywający wierni biorą udział w uroczystej mszy, a potem udają się do źródła bijącego obok cerkwi. Wierząc w cudowną moc tej wody, piją ją i przemywają chore miejsca. Z roku na rok przybywa tutaj coraz więcej wiernych, zwłaszcza że w ważne święta, dzięki wyjątkowo otwartej wówczas granicy państwowej, w nabożeństwach biorą też udział mieszkańcy najbliższych wsi białoruskich.

Kręcenie sękaczy
Kolejne dni w puszczy mijają szybciej, niżby się chciało. Jeszcze wypad na Wysokie Bagno, do lasów nad Zalewem Siemianówka, szlakiem Dębów Królewskich... Wspólne łowy fotograficzne. Są kolejne koziołki, piękna łania, dziki. Żubry idziemy obejrzeć w ośrodku hodowlanym. Od wielu osób, które poznajemy, docierają do nas historie o puszczańskich tajemnicach, w tym o licznych tutaj miejscach mocy.

Opowieści o drodze Waranoburskiej były nawet sprawdzane przez naukowców. Wiele osób przypuszcza, że na terenie puszczy mogą krzyżować się duże cieki wodne i stąd dziwne zachowanie urządzeń pomiarowych. Inni twierdzą, że jest to efekt uderzenia meteorytu (ma o tym świadczyć kilka nietypowych zagłębień). Są też tacy, którzy twierdzą, że owe puszczańskie miejsca mocy (tak na terenie Polski, jak i Białorusi) to punkty przepływu najmocniejszych strumieni energii czerpanej z kosmosu. Tajemnica czeka na rozwiązanie.

Nasze puszczańskie miejsce mocy było jednak zupełnie inne. A zgotowali je nam nasi gospodarze. Inicjatorem całego zamieszania był Wojtek, który poprosił, byśmy w przeddzień wyjazdu zarezerwowali sobie pół dnia na "smakowitą pracę". Okazało się, że mamy wziąć czynny udział w przyrządzaniu i pieczeniu sękaczy według najbardziej tradycyjnych metod, czyli na żywym ogniu (koniecznie z drewna z drzew liściastych). Praca nie była łatwa.

Sto jaj, dwa litry śmietany, kilogram masła, kilogram margaryny, dwa kilogramy cukru, dwa kilogramy mąki, zaprawy smakowe. Do rozrobienia ciasta wyznaczyliśmy Maćka, który z wiertarką uzbrojoną w urządzenie do mieszania farb solidnie wziął się do pracy (pod czujnym okiem naszego gospodarza).

Ubicie piany ze stu białek było moim zadaniem. W tym czasie Sławek z Anitą starali się zapoznać z urządzeniem do pieczenia... Po godzinie ciasto było gotowe. No i zaczęło się pieczenie, które - jak się okazało - wymagało trochę siły, sprytu, bardzo dużo uwagi i zaangażowania wszystkich. Po trzech godzinach kręcenia sękacze były gotowe.

Potem jeszcze kilka godzin stygnięcia i wieczorem można je było zdejmować z wałków, postawić na stole i...
Takie było nasze pożegnanie z puszczą. Nie licząc klekotunów, które następnego dnia przyglądały się, jak odjeżdżaliśmy. One jednak też już niedługo opuszczą Podlasie, by powrócić tam za rok. Może razem z nami?

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska