Western pod "Rumcajsem"

Ewa Kosowska-Korniak
Jeśli gdzieś pojawia się policja, trzeba uciekać - radzą znajomym pracownicy ocynkowni, którzy prosto z imprezy zakładowej trafili do izby wytrzeźwień, aresztu i na ławę oskarżonych.

WSZYSTKO W PORZĄDKU
Krzysztof Sochacki, oficer prasowy KMP w Opolu:
- Wyrok jest nieprawomocny, komentować go nie zamierzam. Mogę powiedzieć tylko, że w sprawie zajść w Przyworach zostało przeprowadzone na polecenie KWP w Opolu postępowanie wyjaśniające, czy użycie przez policję środków przymusu bezpośredniego w postaci broni gładkolufowej typu "Mossberg" było zgodne z prawem. Końcowe wnioski są takie, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami.
Roman Wawrzynek, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Opolu:
- Jeśli prokurator gromadzi materiał dowodowy, który budzi wątpliwości, może umorzyć postępowanie lub skierować do sądu akt oskarżenia, licząc się z tym, że sąd może uniewinnić oskarżonych. Wybiera jednak akt oskarżenia, gdyż wydaje się, że takie rozwiązanie jest korzystniejsze dla oskarżonych: lepiej jeśli sąd uniewinni, niż gdy prokurator umarza postępowanie z braku dowodów.

Niedawny wyrok Sądu Okręgowego w Opolu zakończył czteroletni korowód prawny czternastu pracowników Ocynkowni Mostostal "Met". Sześciu z nich uniewinniono, ośmiu pozostałym warunkowo umorzono postępowanie. I choć wyrok jest nieprawomocny, a prokuratura wniosła apelację, pracownicy są pewni, że wyrok w najgorszym wypadku zostanie utrzymany w mocy. Wariant optymistyczny zakłada, że wszyscy zostaną uniewinnieni.

- Oskarżenie legło w gruzach - mówi Jan Bogdziewicz, prezes ocynkowni, jeden z uniewinnionych przez sąd. - Nasz koszmar się skończył, możemy spokojnie zająć się pracą. Nie wiem, czy dam się namówić jeszcze kiedyś na zorganizowanie "Dnia Ocynkownika".

Restauracja "Rumcajs", Przywory, sobota 3 października 1998 roku. Od godziny 11 w lokalu na zamkniętej imprezie bawią się pracownicy Ocynkowni Mostostal "Met" z Opola. To młoda firma, powstała w kwietniu 1997 roku, w znacznej części - na kredyt. Cztery miesiące później przyszła "powódź tysiąclecia" i firma znalazła się pod wodą. Mało kto wierzył, że zakład może znów stanąć na nogi. Pracownicy wspólnymi siłami przywrócili go do stanu sprzed powodzi, firma zaczęła przynosić zyski. Prezes Bogdziewicz postanowił uczcić to z załogą i ustanowił 3 października "Dniem Ocynkownika".
Na imprezach zakładowych się pije, to oczywiste. Ważne jest, aby picie było połączone z bezpiecznym powrotem do domu. Dlatego prezes zarządził przed imprezą, że jeżeli komuś alkohol za bardzo uderzy do głowy, należy wezwać taksówkę i na koszt firmy odwieźć go.
Za dużo wypił Andrzej W. Pokłócił się z robotnikami (również wstawionymi) pracującymi na sąsiedniej posesji, prawdopodobnie nawet kogoś uderzył, po czym wrócił na imprezę. Był agresywny, awanturował się.
Wezwano taksówkę, ale krewki mężczyzna nie chciał do niej wsiąść. Kilku kolegów stojących przez restauracją usiłowało go do niej wepchnąć. On wyrywał się, mogło to wyglądać na szarpaninę. W tym momencie obok "Rumcajsa" przejeżdżał patrol policyjny, który został wezwany na interwencję 40 metrów dalej, na posesję, na której Andrzej W. pokłócił się z robotnikami.
Radiowóz zatrzymał się, wysiadł z niego sierżant Sławomir K., trzymając w ręce długi, czarny karabin. Na szarpiących się z pijanym kolegą mężczyznach widok uzbrojonej "władzy" nie zrobił większego wrażenia, więc sierżant zamienił się w szeryfa z amerykańskiego westernu. Zrobił demonstracyjnie dwa kroki w tył, odbezpieczył broń i oddał strzał.

Wrażenie było piorunujące. Kilka osób wybiegło z lokalu, ktoś krzyczał: "Co robicie?", "Nie strzelajcie, wy ch...". Padło parę niecenzuralnych określeń, o które nie trudno, gdy człowiekowi szumi w głowie i widzi strzelającego policjanta. Pracownicy nie wiedzieli, przynajmniej w pierwszej chwili, że broń jest na gumowe kule. Obraz rzeczywistości był przejaskrawiony.
- Gdy kierownik restauracji powiedział mi, że coś się dzieje, wybiegłem z lokalu, podszedłem do policjanta z bronią, powiedziałem, że jestem organizatorem tej imprezy i zapytałem, co się dzieje - opowiada Jan Bogdziewicz. - Usłyszałem: "Wzywam posiłki". Wróciłem do restauracji i ze swojego telefonu komórkowego zadzwoniłem na komendę. Powiedziałem, żeby coś zrobili, bo tu do nas strzelają.
Policyjne posiłki nadjechały szybko - najpierw dwaj funkcjonariusze, potem kolejnych dwóch, w tym Piotr W., najwyższy stopniem, który pełnił rolę dowódcy. W tym czasie strzelanina trwała już w najlepsze - Sławomir K., słysząc sygnał nadjeżdżającego radiowozu, oddał kolejny strzał. Ogień z karabinu typu "Mossberg" otworzył też kolejny z policjantów. W sumie pod "Rumcajsa" przyjechało 30 policjantów (dwa plutony oddziału prewencji), zużyto około 30 sztuk gumowej amunicji.
- Strzelali do nas jak do kaczek - to zgodna opinia pracowników. Kilku z nich ma do dziś na ciele ślady po uderzaniu kul gumowych (przypominają one ślad, jaki zostawia samochodowa zapalniczka, zostają na całe życie).

Jedna z kul ciężko zraniła w okolice pachwiny Daniela K. Nieprzytomny, zakrwawiony mężczyzna leżał na ziemi, gdy pod barem zjawił się jego brat Adrian (miał przyjechać o umówionej godzinie, by go zabrać do domu). Widząc rannego Daniela, podbiegł do policjanta. Prosił: "Wezwij pan pogotowie, nie wiem, czy brat jeszcze żyje". W ten sposób stał się jednym z uczestników czynnej napaści na funkcjonariusza.
Eugeniusz Grzegoszczyk, szef produkcji, podszedł do jednego z policjantów, powiedział, że jest kierownikiem i potrafi uspokoić ludzi. Nawoływał do spokoju, a jego donośny głos i zaangażowanie sprawiły, że został uznany za głównego sprawcę zamieszek.
Jan Bogdziewicz podszedł do najwyższego stopniem funkcjonariusza Piotra W. i powiedział, że chce wyjaśnić przyczyny policyjnej interwencji. "Wyjaśnimy je na komendzie" - usłyszał, chętnie na to przystał, wsiadł do policyjnego wozu, do części osobowej. Dobrowolnie znalazł się w radiowozie także Edward Grzegoszczyk i kilka innych osób.
- Gdy wsiadałem do radiowozu żona, która nie piła alkoholu, podbiegła do policjanta Piotra W., żeby mi dać leki nasercowe, które muszę zażywać codziennie - opowiada Eugeniusz Grzegoszczyk. - Usłyszała: "Spierdalaj".
W sumie policjanci zabrali dziewięciu uczestników. Dokąd?
- Zdziwiłem się, że komenda jest tak blisko, nie znałem wcześniej tego budynku. Okazało się, że wylądowaliśmy "u Matysiaków" - opowiada prezes firmy. - Dopiero w izbie wytrzeźwień zebraliśmy się w celach i próbowaliśmy wspólnie ustalić, co się tak naprawdę wydarzyło.
W tym czasie ich rodziny przeżywały dramaty. Żona Grzegoszczyka przez kilka godzin siedziała pod izbą wytrzeźwień i czekała, aż ktoś wyda jej klucz do mieszkania (mieszka w Wodzisławiu Śląskim,) który został w kieszeni marynarki męża.

Adrian K. pojechał z rannym bratem do szpitala. Tam skorzystał z okazji i poddał się obdukcji lekarskiej, gdyż miał na ciele jakieś zadrapania. Dla funkcjonariuszy prośba o obdukcję była równoznaczna z przyznaniem się do winy - zabrano go do aresztu, podobnie jak trzy kolejne osoby.
Prosto z izby wytrzeźwień pracownicy ocynkowni trafili do aresztu. Zatrzymano w sumie 13 uczestników imprezy, w tym Adriana K., studenta, który znalazł się pod lokalem przypadkowo.
Potem odbyły się okazania, przeprowadzane przez Piotra W. które przesądziły o postawieniu zatrzymanym zarzutów. Policjantom pokazano 13 aresztowanych (a nie większą grupę osób, z której powinni wytypować podejrzanych), więc funkcjonariusze mówili: "Tak, pamiętam, ta osoba brała udział w zdarzeniu i była agresywna". Nawet jeśli zeznania policjantów były sprzeczne, prokuratura stawiała zarzuty.
Tak się składa, że Piotr W., policjant, który w tych zdarzeniach pokazał się z jak najgorszej strony, nie pracuje już na policji. W Sądzie Rejonowym w Opolu toczy się jego proces karny - jest oskarżony o dokonanie kilku rozbojów z bronią na zagranicznych kierowcach (został skazany na 6 lat więzienia, ale wyrok uchylono do ponownego rozpoznania).

W poniedziałek 5 października aresztowani mogli poczytać w opolskiej prasie o "Krwawej jatce pod Rumcajsem", jak to agresywny, liczący blisko 80 osób tłum składający się z pracowników ocynkowni zaatakował policję.
- Dobre imię firmy zostało poważnie nadszarpnięte, ale ja miałem wtedy poważniejsze problemy na głowie. Na poniedziałek byłem poumawiany na ważne spotkania, a siedziałem w areszcie. Musiałem ściągnąć z urlopu swojego zastępcę, żeby pokierował firmą - mówi Jan Bogdziewicz.

Materiał dowodowy był wątpliwy, ale prokuratura postanowiła skierować akt oskarżenia. Wina niektórych osób sprowadzała się do tego, że byli pod "Rumcajsem", czyli brali udział w zbiegowisku (taki zarzut postawiono np. prezesowi).
- Ten zarzut zakrawa na kpinę. Gdy spytałem prokuratora, dlaczego kieruje akt oskarżenia, odpowiedział: "Jak ktoś ma mi strzelić gola, to lepiej niech to będzie sąd" - mówi Jan Bogdziewicz. - A ja musiałem przez blisko trzy lata przychodzić do sądu, brać adwokata, kosztowało mnie to wiele nerwów, nie mówiąc o pieniądzach.
W identycznej sytuacji byli pozostali pracownicy, ucierpiały na tym nie tylko ich domowe budżety (koszty obrony) i stan nerwów, ale także wydajność firmy. Średnio raz w miesiącu przez kilka godzin 12 pracowników było nieobecnych w firmie, bo musieli stawić się w sądzie.

Proces pokazał, jak przejaskrawione i nieprawdziwe były zarzuty opisane w akcie oskarżenia. Można się z niego dowiedzieć, że oskarżeni rzucali w policjantów kamieniami, butelkami i popielniczkami. Prokuratora nie zastanowiło, jak to było możliwe, że w sytuacji tak zmasowanego ataku żaden samochód policyjny nie został uszkodzony, a na placu nie znaleziono fragmentów butelek czy popielniczek.
Agresywny tłum - zdaniem prokuratury - utrudniał karetkom pogotowia udzielenie pomocy rannym, "pracownicy ocynkowni nie pozwalali im dotrzeć do tych osób, lżyli ich i zachowywali się agresywnie". Na żądanie obrońców policja udostępniła kasetę wideo nagrywaną przez policję podczas zajść. Co zobaczył sąd? Pracowników ocynkowni wnoszących grzecznie rannego Daniela K. do karetki, żadnej agresji, żadnych kamieni.
Ciężko ranny Daniel K. również został postawiony w stan oskarżenia. Zdaniem prokuratury został zraniony na własne życzenie, gdyż usiłował wyrwać policjantowi broń z ręki i wtedy ona wystrzeliła. Po zdarzeniu mężczyzna próbował wytoczyć policjantowi sprawę karną o bezzasadne użycie broni, ale Prokuratura Rejonowa w Opolu odmówiła wszczęcia postępowania, a sąd odrzucił zażalenie na decyzję prokuratury.

- Nasuwa się pytanie, czy jedyną przyczyną wniesienia aktu oskarżenia nie była ochrona działań funkcjonariuszy policji, by nie narażać policji i skarbu państwa na płacenie odszkodowań uczestnikom - podsumowała mec. Blanka Plech, która broniła kilku oskarżonych.
Sąd okręgowy uniewinnił Daniela K., jego brata Adriana, prezesa Jana Bogdziewicza, Marka J., Huberta H. i Adama P., w sumie sześć osób. Wobec pozostałych ośmiu oskarżonych warunkowo umorzył postępowanie i zmienił im kwalifikację czynu z czynnej napaści na funkcjonariusza na łagodniejszą, najczęściej - znieważanie funkcjonariusza poprzez używanie niecenzuralnych słów.
Ponieważ to, co zeznali policjanci, było sprzeczne z tym, co mówili oskarżeni, sąd musiał zdecydować, czyja wersja zdarzeń zasługuje na wiarę. Uznał, że wersja oskarżonych w połączeniu z niektórymi dowodami i zeznaniami świadków, nawet policjantów.
Plac przed lokalem, na którym "liczący 80 osób agresywny tłum" miał zaatakować funkcjonariuszy, ma wymiary kilka na kilkanaście metrów. Stał na nim radiowóz, trzy samochody prywatne i ogródek piwny.
- Z relacji interweniujących policjantów wynika, iż na tym niewielkim terenie rozegrały się zdarzenia na miarę zadymy chuligańskiej na meczu piłkarskim - stwierdził przewodniczący składu orzekającego sędzia Jerzy Połukord. - Trudno mówić o bezprawności działań funkcjonariusza, jednak wydaje się, że jego zachowanie nie do końca odpowiadało temu, co działo się na miejscu. Reakcja funkcjonariusza przekraczała rzeczywistą potrzebę.
- Odczuwamy dużą satysfakcję, gdyż dążyliśmy, by sąd przyjął naszą ocenę zdarzenia i tak się stało. W przypadku osób, którym warunkowo umorzono postępowanie, będę apelować. Ja wnosiłam o uniewinnienie - podkreśla Alicja Kornobis, obrońca sześciu oskarżonych.

Sami pracownicy mogą odczuwać jedną satysfakcję: że czteroletnia katorga się skończyła. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, jakim koszmarem dla osoby, która nigdy nie miała konfliktu z prawem (wszyscy oskarżeni mają świetne opinie), jest fakt aresztowania i umieszczenia w obskurnej celi z kilkoma pryczami.
- W drodze do aresztu poprosiłem policjantów, by się zatrzymali, i kupiłem szczoteczkę do zębów, pastę, mydło, jednorazówkę do golenia. Wszystko musiałem oddać do depozytu. To była katorga, trzy dni bez higieny osobistej - mówi prezes Jan Bogdziewicz.
W najgorszej sytuacji znalazł się jednak Eugeniusz Grzegoszczyk, szef produkcji. Miał za sobą zapalenie mięśnia sercowego, przechodzony zawał, leczenie w jednej ze śląskich klinik. Po zatrzymaniu nie mógł przyjmować leków. Dzień później jego stan zdrowia pogorszył się na tyle, że lekarze chcieli go zostawić w szpitalu. Odmówił, powiedział, że chce być ze swoimi ludźmi, wrócił do aresztu. Jako "prowodyr zajść" wyszedł na wolność za kaucją - 10 tys. zł.
- Ranni policjanci mieli otarcia naskórka, obrażenia ciała zakwalifikowane jako "do siedmiu dni". Ja po tych zdarzeniach trzy tygodnie leżałem w szpitalu, leczyłem się w sumie dziewięć miesięcy - mówi Eugeniusz Grzegoszczyk.
- Mam jedną nauczkę: swoim dzieciom i znajomym powtarzam: bez względu na to, co się będzie działo, jeśli pojawia się policja, trzeba uciekać. Jak będziemy cokolwiek zeznawać, zawsze może się to obrócić przeciwko obywatelowi. Może się znaleźć na ławie oskarżonych - podsumowuje Jan Bogdziewicz.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska