Dobiły nas afery

Redakcja
Z Krzysztofem Janikiem, byłym przewodniczącym Sojuszu Lewicy Demokratycznej, rozmawia Mirosław Olszewski

- Przegrał pan walkę o przywództwo w partii na rzecz Józefa Oleksego. Teraz pojawiają się sugestie, że zlustrowany Oleksy stanowi poważny kłopot dla Sojuszu, zatem powinien pan dążyć do rewanżu.
- Mówię otwarcie - nie zamierzam ubiegać się o przywództwo w partii. Ten etap w moim życiu jest ostatecznie zamknięty. Nie zamierzam nawet sprawdzać, czy da się wejść drugi raz do tej samej rzeki.
- Czy delegatom na ostatni kongres brakło elementarnej wyobraźni? Przecież wiadomo było, że Oleksy dwa dni po wyborze może zostać uznany za kłamcę lustracyjnego. A ten werdykt topi nie tylko jego samego jako polityka, ale szansę odbudowania wiarygodności Sojuszu.
- ... Na pewno nie poprawia notowań partii. A mówiąc o wyobraźni, to chyba rzeczywiście jej brakło. W kuluarach często pojawiał się wątek ewentualnego niekorzystnego dla Oleksego orzeczenia, choć on sam zapewniał, że nie ma powodu do niepokoju.
- Jednak były, a pan w dodatku utworzył w SLD frakcję, którą komentatorzy często określali jako rozłamową.
- To absurd. W żadnym przypadku nie myśleliśmy o rozłamie w Sojuszu. Nasza frakcja skupia jedynie tych ludzi, którzy mają swoją wizję socjaldemokracji. Chcemy inspirować i brać aktywny udział w dyskusji, która dla współczesnej lewicy w Polsce jest wręcz niezbędna.
- Podczas kongresu Sojusz pękł?
- Formalnie nie. Nawet nasza frakcja jest przecież tylko jedną z ośmiu będących w strukturze SLD. Ale rzeczywiście, można mówić o tym, że tworząc frakcję, chcieliśmy też zamanifestować nasz sprzeciw wobec niektórych wypowiedzi i zachowań części delegatów.

- Baronowie po staremu tworzyli spółdzielnie wyborcze?
- Brałem udział w tych wyborach, przegrałem, więc tym bardziej niezręcznie mi o tym mówić. Ale rzeczywiście, kuluarowa działalność była bardzo ożywiona, a działacze regionalni zawierali transakcję typu wy poprzecie naszego, to my poprzemy waszego. Nie jestem polityczną dziewicą, więc świadomość istnienia takich umów mnie nie szokuje. Jednak na tym kongresie mieliśmy zacząć coś nowego. Nowy kurs. Nie sądzę, by można to było zrobić, używając starych metod.
- Po co tworzy się frakcję socjaldemokratyczną w socjaldemokratycznej partii? Brzmi to niezbyt logicznie.
- Nie tylko SLD, ale cała lewica w Polsce musi sobie odpowiedzieć na szereg fundamentalnych pytań. Zdefiniować nasz stosunek do gospodarki wolnorynkowej, do zakresu praw obywatelskich, także mniejszości seksualnych. Nie uciekniemy przed dyskusjami, które już są prowadzone w wielu krajach europejskich - o eutanazji, związkach partnerskich czy aborcji.
- Po tylu latach funkcjonowania partii dyskusję o fundamentach trzeba zaczynać od początku? Czy może problem polega na tym, że SLD po prostu nie respektowała socjaldemokratycznych wartości?
- Na tym chyba polega problem. Rzeczywiście z tą wiernością zasadom, delikatnie mówiąc, bywało różnie. Zapłaciliśmy za te niekonsekwencje sporą utratą popularności. Na pewno jest w tym też spory kawał mojej winy. Mówię to otwarcie, bo nie chcę - jak na przykład Marek Borowski - sprawiać wrażenia, że nie było mnie w kierownictwie SLD, a jeśli byłem, to w ciągłej opozycji.
- Jaki właściwie jest SLD? Szliście do wyborów, frontalnie atakując rząd Jerzego Buzka, szermując często populistycznymi hasłami. Po przejęciu władzy, już po kilku miesiącach w waszych szeregach zaczęto narzekać, że kurs gospodarczy jest nieomal liberalny...
- Część programowych niekonsekwencji wynikała z naszych wad, błędnych założeń, czy zwyczajnie chęci pójścia na skróty. W sferze gospodarczej natomiast nie mieliśmy wielkiego wyboru. To brzmi jak wyświechtany slogan, ale jest jednak prawdą, że gospodarka była w fatalnym stanie. Z garbem bezrobocia, deficytem grożącym załamaniem systemu finansowego państwa, ze śladowym tempem wzrostu. W takiej sytuacji nie ma luksusu prowadzenia polityki sprzyjającej socjaldemokratycznym oczekiwaniom. Czy mieliśmy inny wybór? Każdy rząd i wspierający go obóz polityczny muszą szybko tracić popularność, gdy zaczynają realizować program zmierzający do rozpędzenia gospodarki. Gdy tnie się wydatki, to oznacza to przecież bicie po kieszeni ludzi.
- Gdyby to tłumaczenie było przekonujące, to na zasadzie tej samej logiki powinniście teraz odbudowywać popularność, bo wyniki ekonomiczne są niezłe. A to się nie dzieje...
- Dobiły nas afery, w których w większości zamieszani byli, niestety, nasi członkowie.
- Wciąż są. Wie pan przecież, kto był beneficjantem umów społecznych w energetyce.
- To przypomnę uprzejmie, że podobne, prawie identyczne umowy istnieją w górnictwie węglowym. Ale ich narodziny przypadały na okres, w którym my nie byliśmy przy władzy, więc rozumiem, nie są dla mediów tak bardzo interesujące...
- Z SLD to jest tak: na kongresie mówicie, by nie upartyjniać państwa, a chwilę potem mamy aferę w energetyce. A gdy zbliżają się wybory, zaczynacie mówić o potrzebie złagodzenia przepisów antyaborcyjnych. Po eseldowskich postulatach można precyzyjnie ustalić kalendarz wyborczy.
- Dlatego tym bardziej uzasadnione jest istnienie w SLD naszej frakcji. My chcemy większej konsekwencji w działalności partii socjaldemokratycznej. Chcemy zestawić kanon wartości fundamentalnych po to, by później polityka koniunkturalnie nie falowała.
- Programowe usztywnienie sprawi, że będziecie już partią masową?
- Był taki moment w SLD, gdy na fali euforii po wysokim zwycięstwie wyborczym bardzo mało uwagi zaczęliśmy poświęcać na dbanie o etykę, morale przyjmowanych członków. To był z pewnością spory polityczny błąd, którego skutki odczuwamy do dziś.
- Nawet późniejsza weryfikacja niewiele już dała.
- Ja rozumiałem zastrzeżenia szeregowych członków SLD, którzy mogli poczuć duży dyskomfort, poddając się weryfikacji. Na tej akcji też straciliśmy sporo zwolenników, ale masa krytyczna zła w Sojuszu była już tak wielka, że trzeba było ją zneutralizować. Choćby właśnie weryfikacją.
- Kolejny kongres SLD już w kwietniu. Sądzi pan, że Oleksy utrzyma przywództwo?
- Ja, jak już powiedziałem, nie podejmę starań o fotel po nim. Ale sądzę, że jest wysoce prawdopodobne, że znajdą się inni chętni.
- Wybory za pasem. Pojawią się pewnie niebawem głosy nawołujące do jednoczenia lewicy. Tymczasem Marek Borowski już wykluczył zbliżenie z SLD, a szereg mniejszych ugrupowań scalonych w Porozumieniu Lewicy wypowiada się o tej perspektywie z niechęcią.
- Elektorat lewicowy w Polsce szacuję na mniej więcej trzydzieści procent wyborców. I jest on w tej chwili dość wyraźnie podzielony. Niewielka część wyraźnie sympatyzuje z SdPL, większość z nami, choć - jak widać w badaniach - obserwuje nas, trzymając się na dystans. Jeśli miałbym planować odbudowę SLD, to po spełnieniu warunków podstawowych, jak dokończenie oczyszczania partii, próbowałbym znaleźć dla socjaldemokratycznej koncepcji nowe środowiska. Jest w Polsce bardzo wielu ludzi, którzy nie znaleźli dla siebie żadnej partii, a ich poglądy są zbliżone do naszych. To oczywiście żmudny proces, którego pewnie nie uda się przeprowadzić jeszcze przed wyborami.
- A będą podwójne, bo i parlamentarne, i prezydenckie. Są pana zdaniem szanse na wspólnego kandydata lewicy?
- Moim zdaniem taki kandydat jest w zasięgu ręki...
- Kto?
- Marek Belka.
- Ale to raczej taki technik władzy, nie wizjoner. Nie wydaje się typem przywódcy.
- Nie sądzę, by nam potrzebny był wizjoner. Uważam, że ludzie wolą mieć na tym stanowisku nie kogoś, kto bezpośrednio rządzi, lecz takiego, który mówi: - Jestem, czuwam nad tym, byście byli bezpieczni.
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska